ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (143) / 2009

Jakub Steblik,

READY-MADE ESCHATOLOGY

A A A
W świeżej jeszcze recenzji filmu „2012” opublikowanej na łamach „Gazety Wyborczej” można przeczytać między innymi, że film Rolanda Emmericha „jest podobnie beznadziejnie głupi i równie przeuroczo widowiskowy jak «Dzień Niepodległości»" oraz że jest pełen stereotypów: główny bohater (John Cusack) to rozwiedziony ojciec, który dotychczas nie poświęcał czasu rodzinie, akcja rozwija się w sposób schematyczny i przewidywalny – bohaterowie uciekają z walącego się budynku w ostatniej sekundzie, a samolot, którym lecą, „o włos” nie rozbija się o upadający wieżowiec. Autor recenzji utyskuje również na pozbawione realizmu epizody (telefony komórkowe działające w momencie, gdy wszystko inne ulega zniszczeniu), a najbardziej drażni go nadmierny patos ocierający się o parodię.

Wszystko to prawda, pod warunkiem jednak, że potraktujemy film Emmericha (twórcy „Pojutrze”) jako – najogólniej mówiąc – „produkt artystyczny”. A tym z pewnością „2012” nie jest, nie ma więc sensu rozwodzić się nad nim w takich kategoriach – prowadzi to tylko do rozczarowań. Można natomiast doświadczyć pewnej intelektualnej przyjemności w odgadywania schematów, na których opiera się fabuła filmu. Rutyna i stereotypowość są wadami z punktu widzenia dzieła artystycznego, to prawda. Jednak „2012” to przede wszystkim zapis współczesnej kultury, charakterystycznych dla niej lęków, przekonań i oczekiwań. Koniec świata – bo to on jest punktem, do którego dąży akcja filmu Emmericha – ogniskuje i wyzwala je wszystkie.

Do czego zatem można porównać kolejną hollywoodzką megaprodukcję? W pewnej mierze jest to moralitet, a może nawet przypowieść pozbawiona pierwiastka sakralnego. Można powiedzieć również, że „2012” przynosi świecką, popkulturową wersję eschatologii, której autentyczność oparta jest na wrażeniu realności uzyskanym dzięki efektom specjalnym oraz Nauce uwiarygodniającej całą historię. Dziwne to i kuriozalne połączenie, ale – jak sądzę – dające się uzasadnić.

Fabuła filmu jest przejrzysta i oczywiście przewidywalna. Wiadomo, że główni bohaterowie przeżyją dzięki zachowaniu postawy heroicznej, podczas gdy świat ulegnie zniszczeniu, a większość jego mieszkańców zginie. Ale przecież nie ogląda się tego typu filmów w oczekiwaniu na rozwikłanie jakiejś tajemnicy. Sądzę, że popularność „2012” jest spowodowana właśnie schematycznością jego fabuły, na zasadzie znanej z funkcjonowania ludowych legend, stale powtarzanych, ale nie tracących przez to nic ze swojej atrakcyjności.

W filmie Emmericha w 2009 roku naukowcy zauważają symptomy świadczące o rychłym (mającym nadejść w 2012 roku) i nieuchronnym kataklizmie, który zniszczy Ziemię. W gruncie rzeczy nie ma znaczenia, co będzie przyczyną zagłady. Mogłoby to być cokolwiek, byleby dało się zracjonalizować naukowowo i / lub… sakralnie. Deadline wyznaczony na 2012 rok spełnia oba te warunki, co dodatkowo wzmaga atrakcyjność opowieści. Ot, i cała historia. Oczywiście są jeszcze spiskujące rządy i podstarzały hippis, który je tropi. Jest i ukraiński oligarcha, niegdyś bokser, którego lodowe serce kruszeje w kluczowym momencie, znajdzie się też i kilkoro dodatkowych postaci, których losy splatają się z wątkami głównych bohaterów oraz całkiem sporo scen obliczonych na wygenerowanie w widzu wzruszenia. Najwięcej jednak w trwającym ponad dwie godziny filmie czasu poświecono scenom niszczenia i… zbawiania – oczywiście tylko tych wybranych.

Potraktujmy superprodukcję Emmericha jak dokument pewnej wersji eschatologii. Pojęcie „eschatologia”, wywodzące się z judeochrześcijańskiego kręgu kulturowego, oznacza naukę lub wiedzę o rzeczach ostatecznych, dotyczących śmierci i tego, co po niej następuje. Czy film o końcu świata nie przystaje do tej definicji? Warto wspomnieć na marginesie, że określenie „film katastroficzny” jest zdecydowanie zbyt łagodne w odniesieniu do dzieła Emmericha. Sugeruje ono, że fabuła filmu dotyczyć będzie dramatycznego zaburzenia porządku, po którego przezwyciężeniu nastąpi powrót do stanu poprzedzającego katastrofę. Wydarzenie to będzie zaledwie pęknięciem w świecie, chwilową niestabilnością materii, zachwianiem regularności i rutynowego życia. Takie obrazki pojawiają się na ogół w pierwszych sekwencjach filmów katastroficznych. „2012”, tak jak i inne współczesne filmy z tego gatunku, drastycznie przełamuje te zasady. Można go wręcz nazwać filmem apokaliptycznym, opowieścią o końcu świata. Po części jest to związane z kwestią skali i wiarygodności efektów specjalnych. Ważniejszy wydaje się jednak właśnie wątek eschatologiczny, szczególnie wyeksponowany w filmie Emmericha.

Dlaczego eschatologia? W „2012” mamy wszak do czynienia z banalnymi, oczywistymi i ocierającymi się o niezamierzony pastisz elementami, takimi chociażby jak motyw potopu i arki, dzięki której uratowani zostaną „wybrani”, helikoptery transportujące zwierzęta czy finałowa scena, w której ocaleni wychodzą na pokłady statków i w promieniach słońca spoglądają w dal. Chciałbym skupić się przez chwilę na tej scenie, której schemat jest bardzo dobrze znany: po dramatycznych wydarzeniach bohaterowie wchodzą w „nowy czas” z nadzieją i w „błogosławionym” blasku słońca. Stary świat uległ zniszczeniu, a przed wybrańcami / ocalonymi otwiera się zupełnie nowy, niezbadany. To oni znaleźli się w „raju”, reszta została stracona.

Można byłoby w tym miejscu zarzucić twórcom filmu pewną sprzeczność. Wybrańcami zostali przecież ci, których było stać na zakup biletu na rejs arką za miliard euro… Jeszcze dziwniejsze wydaje się to, że komukolwiek pieniądze mogłyby się przydać po apokalipsie. Między scenami „2012” pojawia się w związku z tym takie mniej więcej przesłanie: żyjemy w świecie, w którym rządzi pieniądz, a osoby go pozbawione skazane są na wegetację lub śmierć. Można jednak mimo wszystko przetrwać dzięki swojemu heroizmowi. I to jest nadzieja pozostawiona zwykłemu człowiekowi (w domyśle: widzowi), który w oczywisty sposób identyfikuje się z głównymi bohaterami.

Odniesienia biblijno-moralizatorskie są w „2012” oczywiste i przejrzyste. Jest jednak jeszcze jeden element, niewidoczny na pierwszy rzut oka, konieczny jednak w eschatologii. Chodzi mianowicie o prawdę, która ujawnia się wraz z nadejściem „końca”, jak niegdyś zauważył Jacques Derrida. „Koniec” i „prawda” są synonimami. Wraz z nadejściem tego pierwszego, drugie musi zostać ujawnione. I tak też dzieje się w filmie Emmericha: wraz ze zbliżaniem się do finału opowieści i jednocześnie zagłady świata ujawniają się kolejne fakty, tajemnice, by w ostatniej scenie mogło dojść do oczyszczenia i odnalezienia „nowego początku”. Stopniowo odsłonięta zostaje prawda o ludziach i ich wartości.

Z prawdą bezpośrednio związana jest kwestia oczekiwania, paradoksalnej potrzeba nadejścia końca, który rozwieje wszelkie wątpliwości. W tym kontekście znamienna jest postać Charlie’ego Frosta (Woody Harrelson) – podstarzałego tropiciela spisków, dla którego apokalipsa jest spełnieniem przewidywań. Koniec świata to nadejście prawdy i nieważne, że łączy się ona ze śmiercią. Radość z osiągnięcia prawdy przyćmiewa lęk przed własną zagładą. W tym właśnie tkwi sedno idei końca świata. Co jakiś czas spodziewamy się go, a to, że nie następuje, wcale nie zniechęca nas do stawiania kolejnych hipotez dotyczących terminu jego nadejścia. Wprawdzie zazwyczaj traktujemy takie prognozy z dystansem i sceptycyzmem (pomijając osoby zaangażowane „ezoterycznie”), ale w gruncie rzeczy lubimy słuchać o końcu świata. Motyw końca nieustannie powraca w naszej kulturze. W odróżnieniu jednak od chrześcijańskich źródeł tego doświadczenia, we współczesnej wersji apokalipsy brak sacrum. Nie ma już mowy o paruzji. Zamiast niej mamy popkulturowy karnawał destrukcji.
„2012”. Reż.: Roland Emmerich. Scen.: Roland Emmerich, Herald Kloser. Obsada: John Cusack, Amanda Peet, Thandie Newton, Woody Harrelson, Danny Glover. Gatunek: katastroficzny. Produkcja: Kanada / USA 2009, 158 min.