ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (145) / 2010

Dawid Klachacz,

KOBIETA, KTÓRA ROZMAWIA ZE ŚCIANĄ

A A A
Spektakl pt.: „Shirley Valentine,” wystawiany w Polsce od prawie dwudziestu lat, stał się wielkim fenomenem. Podobne sukcesy sztuka ta odnosi na całym świecie. Widz ma do czynienia z niezwykle prostą historią o zwyczajnej kobiecie, gospodyni domowej, której nijakość życia w kuchni, przy garnkach, staje się ciężarem i powodem do odkrywania siebie. Cóż więc urzeka w tej prostej, gawędziarskiej historii? Dlaczego już kilka pokoleń kobiet i mężczyzn ogląda wciąż na nowo ten sam monodram?

Zacznijmy od podstawowego tworzywa – słowa. Autor dramatu Willy Rusell zanim napisał sztukę, przez kilka lat był fryzjerem. Mogę się tylko domyślać, że właśnie historie i anegdoty pojawiające się w monodramie, zasłyszał w trakcie rozmów z klientkami. To nie przypadek, że dialogi są tak doskonale skonstruowane. Wyczucie szczegółu – zmiana tonu, barwy, rytmiki wypowiedzi, dysonanse i zająknięcia sprawiają, że dialog zamienia się w sytuacje, zdarzenie. Przedstawione w tekście historie nie mogły być po prostu wymyślone, a tym bardziej ich sposób wypowiedzi, tak charakterystyczny dla „pogawędki” u fryzjera, w sklepie czy na ulicy.

W monodramie, czyli gatunku teatralnym, gdzie cały spektakl oparty jest na wypowiedzi jednej postaci, słowo odgrywa niebagatelną rolę. To właśnie słowo buduje postać kobiety w średnim wieku, z zardzewiałymi marzeniami i stygmatem zgorzknienia. Nie dajmy się zwieść pozorom, że postać jest budowana tylko przez słowo, które wypowiada o sobie samej. To zasłyszane anegdoty, historie, do których ustosunkowuje się bohaterka, jej wspomnienia, najlepiej naświetlają fragmenty rzeczywistości, w której egzystuje. Shirley Valentine poznajemy nie przez to, co mówi sama o sobie, lecz poprzez konteksty, które jak mozaika układają się w narrację jej życia i jej postaci.

W rolę Shirley Valentine wcieliła się Krystyna Janda, która w roku premiery miała trzydzieści osiem lat i ogromne doświadczenie w odgrywaniu ról kobiet będących „na zakręcie”. Niewątpliwie ten bagaż doświadczeń wniosła do sztuki, budując z dokładnością szczegółu postać Shirley. Dzięki poprzednim rolom w monodramach Janda dobrze wiedziała, jak ważne jest słowo oraz wyczucie przestrzeni, która jest zagospodarowywana i kreowana przez to słowo. Swoją rolą potrafiła objąć przestrzeń, nie tylko sceny, ale i widowni, swoim głosem, energią i przedstawioną historią wypełniła i zagęściła przestrzeń sali, jej powietrze, skłaniając widza do reakcji, ale przede wszystkim do identyfikacji z bohaterką. Tutaj szczegół, gest, mimika, szept, czy nawet zająknięcie wiele znaczy, toteż przestrzeń oraz gra aktorska musi spełniać najwyższe wymogi profesjonalizmu. Ten monodram jest niezwykle czuły na takie warunki. Ironia nie wybrzmi, kiedy zaburzy się ją niewłaściwą mimiką, czy zbyt dosadnym akcentem głosu. Przykładem tego jest gra z rekwizytem – Shirley, kiedy zwierza się swojej ścianie popija wino, sprawdza jego nazwę, smak, wlewa, co jakiś czas nową porcję i cieszy się, że jest słodkie „a nie jakiś kwasieluch, co mi się zawsze dostanie”. Robi to wszystko mimowolnie, jakby od niechcenia, jej ruchy są płynne, reakcje naturalne, te szczegóły nie nabrałyby swojej barwy przy źle zagospodarowanej przestrzeni, czy też przy mało profesjonalnej grze – niedogranej roli lub naddatku stylistycznym.

Krystyna Janda z precyzją szczegółu potrafi świetnie dokonywać obniżeń tonu głosu, zawieszeń, gestów zapominania, intensywnego zastanawiania się nad czymś. Kiedy dochodzi do kwestii tragikomicznych, umiejętnie posługuje się rejestrem mowy potocznej i wulgaryzmami. Kreacja Shirley w wykonaniu Jandy to przedstawienie postaci zahukanej, ale z drugiej strony doświadczonej i przenikliwej, która łapie konteksty, interpretuje świat po swojemu i to prowadzi do sytuacji zarówno komicznych, jak i smutnych czy melancholijnych. Jak już wcześniej wspomniałem powierniczką kobiety jest ściana. Zdaje się, że pierwszą ścianą był sam scenarzysta Willy Russell, który wysłuchiwał zwierzeń kobiet w swoim zakładzie fryzjerskim, następną ścianą są widzowie, którzy oglądają przedstawienie jednego aktora – jednej postaci i wielu problemów. To właśnie pozorne budowanie czterech ścian kuchni, w których Shirley zwierza się, a następnie burzenie czwartej ściany zmniejsza dystans między aktorem i widzem – sztuka staje się na wskroś konfesyjna. Na burzenie czwartej ściany wpływa również gawędziarska stylistyka wypowiedzi, ironia, no i oczywiście sam temat, który bliski jest wielu ludziom.

Można by zapytać, czy w tym gatunku teatralnym, a szczególnie w tym spektaklu potrzebna jest jeszcze scenografia. Przesadna scenografia rozcieńcza akcent psychologiczny sztuki i jej „monodramowość”, natomiast rekwizyt go wzmacnia, wzmacniając również skupienie się na samej postaci, gdyż to ona jest fundamentem spektaklu. Krystyna Janda w większości spektakli grała w przestrzeni, gdzie kuchnia była ornamentem, a stolik na pierwszym planie. Taka relacja i kompozycja scenografii wzmacnia efekt monodramy, na przykład, kiedy widz czuje zapach smażonej jajecznicy, czy widzi, jak Shirley kroi marchewkę. W tak skonstruowanej scenografii akcent cały czas skupiony jest na bohaterce, a dekoracja nie rozprasza tego efektu, ale go podkreśla.

Bardzo istotne jest to, że kompozycja całej sztuki dzieli się zasadniczo na dwie części. Pierwsza, kiedy poznajemy Shirley, która właśnie przygotowuje obiad, popija wino i zwierza się ścianie. Druga część to moment, kiedy Shirley postanawia „rzucić wszystko w cholerę” i wyjechać na wakacje do Grecji, gdzie rozgrywa się przelotny flirt. Jeśli chodzi o zakończenie, w wersji Wojtyszki mamy pewne przesunięcie w stosunku do dramatu. U reżysera zakończenie jest bardziej optymistyczne. Shirley nie zrezygnowała. Czeka na męża z radością. Wierzy, że spróbują na nowo. Wojtyszko tym samym dał namiastkę uczucia katarktycznego. Na szczęście Janda wygrała postać tak, aby nie zaburzyć całego sensu sztuki i jej nie spłycić mimo optymistycznej doczepki.

Należy podkreślić, że postać Shirley zmieniała się i dojrzewała wraz z rozwojem emocjonalnym samej Krystyny Jandy. Można zauważyć, że przez lata postać nabrała nonszalancji, która nie wiąże się bynajmniej z automatycznym odgrywaniem, ale raczej ze znalezieniem pewnego klucza do wygrywania tych efemerycznych miejsc w spektaklu, niepowtarzalnych imponderabilii. Monodram na poziomie samego tekstu, scenariusza może wydawać się prosty, zbyt prosty, z tendencją do kiczu w realizacji. Natomiast wysoki poziom Wojtyszki i Jandy doprowadził do głębokiej wymowy tej sztuki.

Nad fenomenem odbioru sztuki podjęto nawet refleksję naukową, terapeuci i psychiatrzy zaczęli wysyłać swoich pacjentów na spektakl, a sama Janda mówi, że dostawała wiele listów od ludzi, którzy tak mocno utożsamili się z samą Shirley, że wywołało to poważne zmiany w ich życiu osobistym. Tak więc od niespełna dwudziestu lat sztuka cieszy się rzadko spotykaną popularnością. Co jest tego powodem? Być może to, że „Shirley Valentine” Willy'ego Russella trafiła w problemy polskich kobiet. Kobiet, które czekają z obiadem na męża, czują się samotne, zabiegane, zmęczone. A może bardziej uniwersalnie, dlatego, że Shirley Valentine tak doskonale pokazuje samotność i brak samorealizacji, które tkwią w wielu ludziach. Tego nie wiem. Gdybym chciał jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, przekroczyłbym i tak już nadwerężony próg pretensjonalności. Toteż posłużę się jedynie zdaniem, które po spektaklu skierowała do mnie pewna osoba: „Wiesz, ja też rozmawiam ze ścianą.”
Willy Russel „Shirley Valentine”. Reż. Maciej Wojtyszko . Scenografia: Ewa Bystrzejewska. Teatr Powszechny w Warszawie, premiera: listopad 1990. Teatr Polonia, premiera: 15 grudnia 2006.