CASUS KHANA
A
A
A
O nowym projekcie Karana Johara głośno było na całym świecie już wiele miesięcy przed premierą. Wszystko za sprawą incydentu, który przytrafił się odtwórcy głównej roli. W sierpniu zeszłego roku Shah Rukh Khan zatrzymany został na nowojorskim lotnisku, gdyż funkcjonariuszom ochrony nie spodobało się jego nazwisko. Wydarzenie to wywołało szeroką dyskusję medialną i falę protestów wśród fanów. Chociaż bowiem sprawę szybko wyjaśniono, nie sposób nie zauważyć, że oto jeden z największych gwiazdorów świata stał się ofiarą podejrzeń o terroryzm. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że aktor właśnie kręcił film poruszający problem sytuacji muzułmanów po 11 września 2001 roku. Tym sposobem „Nazywam się Khan” znalazł się na ustach całego świata. Nawet tej jego części, która na co dzień kinem bollywoodzkim gardzi.
Incydent z udziałem aktora nadał filmowi Johara wymiaru osobistej walki z religijną i rasową nietolerancją. Jedna z początkowych scen rozgrywa się właśnie na amerykańskim lotnisku. Trudno rozstrzygnąć, czy to aluzja do rzeczywistych wydarzeń, czy też samospełniająca się przepowiednia, jednak skojarzenia narzucają się same. Główny bohater, chorujący na zespół Aspergera Rizvan Khan (Shah Rukh Khan), czekając w kolejce do odprawy, odmawia koraniczne modły. Szybko zostaje zatrzymany i wzięty na spytki. Uznany za niegroźnego „wariata”, równie szybko zostaje co prawda uwolniony, ale spóźnia się na samolot.
Rizvan pragnie spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych i powiedzieć mu, że nazywa się Khan i nie jest terrorystą. Nie stoi za tym żadna wielka ideologia, a wyrzucony w złości nakaz żony bohatera, Mandiry (Kajol). Niestrudzony Khan przemierza wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone (najpierw za Georgem W. Bushem, potem za Barackiem Obamą), wspominając najważniejsze wydarzenia ze swojego życia i budząc coraz większe zainteresowanie ze strony mediów.
Karan Johar znany jest w Polsce przede wszystkim jako twórca „Czasem słońce, czasem deszcz” (2001) – filmu uchodzącego za kwintesencję wszystkiego co (stereo)typowe w Bollywood. „Nazywam się Khan” jest czwartym i zarazem najpoważniejszym dziełem w jego reżyserskiej karierze. Ci, dla których Bollywood to tylko sari, taniec i śpiew, mogą więc być nieco zaskoczeni. Znany z dopieszczonych w każdym calu, porażających przepychem teledysków Johar tym razem postawił na względny kameralizm. Zupełnie zrezygnował ze wstawek tanecznych, przesuwając piosenki poza przestrzeń diegetyczną i pozostawiając im funkcję zaledwie komentatorską. Niestety, w polskich kinach nie zobaczymy tłumaczenia tekstów tych utworów – jego brak pozbawia widza możliwości zrozumienia owego muzycznego komentarza.
Film wszedł na nasze ekrany w wersji skróconej, dostosowanej do możliwości percepcyjnych przeciętnego europejskiego widza. „Nazywam się Khan” trwa 127 minut, a więc o ponad pół godziny krócej niż wersja oryginalna. Cięcia wydają się radykalne, ale właściwie nie da się ich zauważyć w trakcie seansu. Co więcej, prawdopodobnie dzięki nim nie znajdziemy w najnowszym filmie Johara tak charakterystycznych dla jego poprzednich produkcji dłużyzn.
Stylistycznie „Nazywam się Khan” nie odbiega jednak znacząco od wcześniejszych dokonań reżysera. Johar sprawnie żongluje typowymi dla siebie środkami wyrazu, które nie wykraczają poza standardowy sztafaż bollywoodzkiego melodramatu. Jeśli tylko widz zaakceptuje tę konwencję, nie będą mu przeszkadzały nadużywane z europejskiego punktu widzenia zwolnienia, przeestetyzowane kadry czy zbyt nachalna oprawa muzyczna. Nie należy bowiem zapominać, że pomimo społecznego zacięcia, wciąż chodzi tu przecież o oczarowanie masowego widza. A masowego widza najłatwiej oczarować sprawdzonymi sposobami. W „Nazywam się Khan” tyleż chwytliwe, co banalne slogany na temat tolerancji przemycane są więc pod płaszczykiem historii miłosnej z dość nietypowym punktem wyjścia.
Poprzedni film Johara, „Nigdy nie mów żegnaj” (2006), poruszający problem zdrady małżeńskiej, wzbudził w Indiach wiele kontrowersji. Tym razem reżyser nie ma ambicji naruszania jakiegokolwiek tabu czy choćby zbliżania się do granic politycznej poprawności. „Świat dzieli się na dwa rodzaje ludzi: dobrych i złych. Nie ma innych podziałów” – mawia matka głównego bohatera. Na bazie tego prostego dualizmu skonstruowany jest cały film. Johar prezentuje nam więc świat w gruncie rzeczy piękniejszy od naszego. Świat, w którym granica pomiędzy czarnym i białym jest zarysowana tak wyraźnie, że nie sposób jej przeoczyć. Dzięki temu wszystko staje się łatwiejsze: ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, komu zaufać, a komu nie. W tym świecie wystarczy bardzo chcieć, żeby dopiąć swego i spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych. W tym świecie miłość jest odpowiedzią na wszelkie wątpliwości… Stąd już niedaleko do „Czasem słońce, czasem deszcz” czy „Coś się dzieje” (1998). Johar, który swoje artystyczne dojrzewanie manifestuje, podejmując coraz poważniejsze tematy oraz tłumiąc własne uwielbienie do nadmiaru i patosu, ciągle obraca się więc w tym samym uniwersum naiwnych idei, jakie towarzyszyły mu w czasach debiutu.
Uznanie „Nazywam się Khan” za kolejny film z serii byłoby jednak zbytnim uproszczeniem. Problematyka, jaką Johar porusza w swoim najnowszym dziele, nie pozwala na postawienie go w szeregu z poprzednimi dokonaniami, w których twórca skupiał się przede wszystkim na relacjach damsko-męskich. „Nazywam się Khan” jest filmem z tezą, którą reżyser konsekwentnie argumentuje, odwołując się nie tyle do intelektu, co do najprostszych, podzielanych przez ludzi na całym świecie uczuć. Kontekst społeczny odgrywa tutaj niemałą rolę. Fakt, że kino mainstreamowe, najpopularniejsze z popularnych, do tego kontekstu się odwołuje, to fenomen, dla którego próżno szukać odpowiedników w kinematografii euroamerykańskiej. Tym samym „Nazywam się Khan” wpisuje się w filmowy dyskurs na temat miejsca islamu we współczesnym świecie. Nie jest to głos ani oryginalny, ani pionierski w kinie subkontynentu, jednak z pewnością głos o tyle ważny, że mający szanse trafić do ogromnej rzeszy odbiorców.
Warto wspomnieć w tym miejscu o dwóch innych dziełach: docenionym na światowych festiwalach, pakistańskim „Khuda Kay Liye” (reż. S. Mansoor, 2007) oraz nie do końca udanym, acz interesującym, bollywoodzkim „New York” (reż. K. Khan, 2009). Filmy te są bliźniaczo podobne do „Nazywam się Khan”. Oba opowiadają o muzułmanach, których życie zmienia się po ataku na WTC. Twórcy „Khuda Kay Liye” i „New York” stworzyli jednak dzieła zdecydowanie bardziej niejednoznaczne, niepokorne i prowokujące. Film Johara staje się przy nich naiwną baśnią ku pokrzepieniu serc. Baśnią, której jednak nie można zignorować przez wzgląd na skalę jej oddziaływania.
Ale nie ze względu na tematykę widzowie przychodzą do kina, by oglądać bollywoodzkie filmy. W popularnym kinie indyjskim prężnie działa system gwiazd i to aktorzy są głównym wabikiem dla publiczności. W „Nazywam się Khan” na ekranie pojawia się złota para Bollywoodu – Kajol i Shah Rukh Khan, którzy od połowy lat 90. cieszą się niesłabnącą popularnością. Zainteresowanie ze strony fanów potęguje fakt, że to ich pierwszy wspólny występ po dziewięciu latach przerwy. Od czasu głównej roli w „Czasem słońce czasem deszcz” Kajol pojawiła się u boku Shah Rukha Khana tylko w dwóch małych cameo w filmach „Gdyby jutra nie było” (reż. N. Advani, 2003) i „Om Shanti Om” (reż. F. Khan, 2007). Czy to wystarczający powód, by wybrać się do kina?
Choć zarówno Kajol, jak i Shah Rukh Khan zdecydowanie lepiej sprawdzają się w repertuarze komediowym, trzeba przyznać, że podołali swoim dramatycznym rolom. Khan wygrał postać Rizvana na zaledwie kilku gestach i minach, jednak udało mu się nie przeszarżować swojej roli, jak to zwykle ma w zwyczaju. Nie miał zresztą po temu okazji, gdyż jego bohater ma problemy z wyrażaniem uczuć. Kajol jako jego żona, dzięki żywiołowości i wrodzonej charyzmie, skupia na sobie całą uwagę za każdym razem, gdy tylko pojawia się na ekranie. To rzadki talent, tym bardziej godny podziwu.
Paradoksalnie, Karan Johar wydaje się rozdarty pomiędzy potrzebą wypowiadania się na istotne dla współczesności tematy a pokusą tworzenia lepszych światów, będących eskapistyczną odskocznią od codzienności. Pomiędzy kinem w jakimś sensie autorskim a masowością na ogromną skalę. Reżyser zaskakująco spójnie te skrajności ze sobą łączy, a jego wiara w to, że dzięki kinu można naprawić świat, w całej swojej naiwności, jest w pewien sposób ujmująca.
„Nazywam się Khan” jest filmem po bollywoodzku dobrym. Filmem, który pozwala na dwie godziny zatopić się w kinowym fotelu i odlecieć do utopijnej wersji naszego świata. Podróż ta nie nauczy nas niczego nowego, ale dostarczy niemałej przyjemności i przypomni o podstawowych wartościach, o których „poważne” kino od dawna już nie mówi, bo przecież to sterta wyświechtanych banałów.
Incydent z udziałem aktora nadał filmowi Johara wymiaru osobistej walki z religijną i rasową nietolerancją. Jedna z początkowych scen rozgrywa się właśnie na amerykańskim lotnisku. Trudno rozstrzygnąć, czy to aluzja do rzeczywistych wydarzeń, czy też samospełniająca się przepowiednia, jednak skojarzenia narzucają się same. Główny bohater, chorujący na zespół Aspergera Rizvan Khan (Shah Rukh Khan), czekając w kolejce do odprawy, odmawia koraniczne modły. Szybko zostaje zatrzymany i wzięty na spytki. Uznany za niegroźnego „wariata”, równie szybko zostaje co prawda uwolniony, ale spóźnia się na samolot.
Rizvan pragnie spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych i powiedzieć mu, że nazywa się Khan i nie jest terrorystą. Nie stoi za tym żadna wielka ideologia, a wyrzucony w złości nakaz żony bohatera, Mandiry (Kajol). Niestrudzony Khan przemierza wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone (najpierw za Georgem W. Bushem, potem za Barackiem Obamą), wspominając najważniejsze wydarzenia ze swojego życia i budząc coraz większe zainteresowanie ze strony mediów.
Karan Johar znany jest w Polsce przede wszystkim jako twórca „Czasem słońce, czasem deszcz” (2001) – filmu uchodzącego za kwintesencję wszystkiego co (stereo)typowe w Bollywood. „Nazywam się Khan” jest czwartym i zarazem najpoważniejszym dziełem w jego reżyserskiej karierze. Ci, dla których Bollywood to tylko sari, taniec i śpiew, mogą więc być nieco zaskoczeni. Znany z dopieszczonych w każdym calu, porażających przepychem teledysków Johar tym razem postawił na względny kameralizm. Zupełnie zrezygnował ze wstawek tanecznych, przesuwając piosenki poza przestrzeń diegetyczną i pozostawiając im funkcję zaledwie komentatorską. Niestety, w polskich kinach nie zobaczymy tłumaczenia tekstów tych utworów – jego brak pozbawia widza możliwości zrozumienia owego muzycznego komentarza.
Film wszedł na nasze ekrany w wersji skróconej, dostosowanej do możliwości percepcyjnych przeciętnego europejskiego widza. „Nazywam się Khan” trwa 127 minut, a więc o ponad pół godziny krócej niż wersja oryginalna. Cięcia wydają się radykalne, ale właściwie nie da się ich zauważyć w trakcie seansu. Co więcej, prawdopodobnie dzięki nim nie znajdziemy w najnowszym filmie Johara tak charakterystycznych dla jego poprzednich produkcji dłużyzn.
Stylistycznie „Nazywam się Khan” nie odbiega jednak znacząco od wcześniejszych dokonań reżysera. Johar sprawnie żongluje typowymi dla siebie środkami wyrazu, które nie wykraczają poza standardowy sztafaż bollywoodzkiego melodramatu. Jeśli tylko widz zaakceptuje tę konwencję, nie będą mu przeszkadzały nadużywane z europejskiego punktu widzenia zwolnienia, przeestetyzowane kadry czy zbyt nachalna oprawa muzyczna. Nie należy bowiem zapominać, że pomimo społecznego zacięcia, wciąż chodzi tu przecież o oczarowanie masowego widza. A masowego widza najłatwiej oczarować sprawdzonymi sposobami. W „Nazywam się Khan” tyleż chwytliwe, co banalne slogany na temat tolerancji przemycane są więc pod płaszczykiem historii miłosnej z dość nietypowym punktem wyjścia.
Poprzedni film Johara, „Nigdy nie mów żegnaj” (2006), poruszający problem zdrady małżeńskiej, wzbudził w Indiach wiele kontrowersji. Tym razem reżyser nie ma ambicji naruszania jakiegokolwiek tabu czy choćby zbliżania się do granic politycznej poprawności. „Świat dzieli się na dwa rodzaje ludzi: dobrych i złych. Nie ma innych podziałów” – mawia matka głównego bohatera. Na bazie tego prostego dualizmu skonstruowany jest cały film. Johar prezentuje nam więc świat w gruncie rzeczy piękniejszy od naszego. Świat, w którym granica pomiędzy czarnym i białym jest zarysowana tak wyraźnie, że nie sposób jej przeoczyć. Dzięki temu wszystko staje się łatwiejsze: ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, komu zaufać, a komu nie. W tym świecie wystarczy bardzo chcieć, żeby dopiąć swego i spotkać prezydenta Stanów Zjednoczonych. W tym świecie miłość jest odpowiedzią na wszelkie wątpliwości… Stąd już niedaleko do „Czasem słońce, czasem deszcz” czy „Coś się dzieje” (1998). Johar, który swoje artystyczne dojrzewanie manifestuje, podejmując coraz poważniejsze tematy oraz tłumiąc własne uwielbienie do nadmiaru i patosu, ciągle obraca się więc w tym samym uniwersum naiwnych idei, jakie towarzyszyły mu w czasach debiutu.
Uznanie „Nazywam się Khan” za kolejny film z serii byłoby jednak zbytnim uproszczeniem. Problematyka, jaką Johar porusza w swoim najnowszym dziele, nie pozwala na postawienie go w szeregu z poprzednimi dokonaniami, w których twórca skupiał się przede wszystkim na relacjach damsko-męskich. „Nazywam się Khan” jest filmem z tezą, którą reżyser konsekwentnie argumentuje, odwołując się nie tyle do intelektu, co do najprostszych, podzielanych przez ludzi na całym świecie uczuć. Kontekst społeczny odgrywa tutaj niemałą rolę. Fakt, że kino mainstreamowe, najpopularniejsze z popularnych, do tego kontekstu się odwołuje, to fenomen, dla którego próżno szukać odpowiedników w kinematografii euroamerykańskiej. Tym samym „Nazywam się Khan” wpisuje się w filmowy dyskurs na temat miejsca islamu we współczesnym świecie. Nie jest to głos ani oryginalny, ani pionierski w kinie subkontynentu, jednak z pewnością głos o tyle ważny, że mający szanse trafić do ogromnej rzeszy odbiorców.
Warto wspomnieć w tym miejscu o dwóch innych dziełach: docenionym na światowych festiwalach, pakistańskim „Khuda Kay Liye” (reż. S. Mansoor, 2007) oraz nie do końca udanym, acz interesującym, bollywoodzkim „New York” (reż. K. Khan, 2009). Filmy te są bliźniaczo podobne do „Nazywam się Khan”. Oba opowiadają o muzułmanach, których życie zmienia się po ataku na WTC. Twórcy „Khuda Kay Liye” i „New York” stworzyli jednak dzieła zdecydowanie bardziej niejednoznaczne, niepokorne i prowokujące. Film Johara staje się przy nich naiwną baśnią ku pokrzepieniu serc. Baśnią, której jednak nie można zignorować przez wzgląd na skalę jej oddziaływania.
Ale nie ze względu na tematykę widzowie przychodzą do kina, by oglądać bollywoodzkie filmy. W popularnym kinie indyjskim prężnie działa system gwiazd i to aktorzy są głównym wabikiem dla publiczności. W „Nazywam się Khan” na ekranie pojawia się złota para Bollywoodu – Kajol i Shah Rukh Khan, którzy od połowy lat 90. cieszą się niesłabnącą popularnością. Zainteresowanie ze strony fanów potęguje fakt, że to ich pierwszy wspólny występ po dziewięciu latach przerwy. Od czasu głównej roli w „Czasem słońce czasem deszcz” Kajol pojawiła się u boku Shah Rukha Khana tylko w dwóch małych cameo w filmach „Gdyby jutra nie było” (reż. N. Advani, 2003) i „Om Shanti Om” (reż. F. Khan, 2007). Czy to wystarczający powód, by wybrać się do kina?
Choć zarówno Kajol, jak i Shah Rukh Khan zdecydowanie lepiej sprawdzają się w repertuarze komediowym, trzeba przyznać, że podołali swoim dramatycznym rolom. Khan wygrał postać Rizvana na zaledwie kilku gestach i minach, jednak udało mu się nie przeszarżować swojej roli, jak to zwykle ma w zwyczaju. Nie miał zresztą po temu okazji, gdyż jego bohater ma problemy z wyrażaniem uczuć. Kajol jako jego żona, dzięki żywiołowości i wrodzonej charyzmie, skupia na sobie całą uwagę za każdym razem, gdy tylko pojawia się na ekranie. To rzadki talent, tym bardziej godny podziwu.
Paradoksalnie, Karan Johar wydaje się rozdarty pomiędzy potrzebą wypowiadania się na istotne dla współczesności tematy a pokusą tworzenia lepszych światów, będących eskapistyczną odskocznią od codzienności. Pomiędzy kinem w jakimś sensie autorskim a masowością na ogromną skalę. Reżyser zaskakująco spójnie te skrajności ze sobą łączy, a jego wiara w to, że dzięki kinu można naprawić świat, w całej swojej naiwności, jest w pewien sposób ujmująca.
„Nazywam się Khan” jest filmem po bollywoodzku dobrym. Filmem, który pozwala na dwie godziny zatopić się w kinowym fotelu i odlecieć do utopijnej wersji naszego świata. Podróż ta nie nauczy nas niczego nowego, ale dostarczy niemałej przyjemności i przypomni o podstawowych wartościach, o których „poważne” kino od dawna już nie mówi, bo przecież to sterta wyświechtanych banałów.
„Nazywam się Khan” („My Name Is Khan”). Reż.: Karan Johar. Scen.: Shibani Bathija. Obsada: Shah Rukh Khan, Kajol, Zarina Wahab, Arjun Mathur, Jimmy Shergill, Tanay Chheda, Steffany Huckaby. Gatunek: romans / dramat społeczny. Produkcja: Indie 2010, 127 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |