
UWODZICIELSKA MOC MOORE’A
A
A
A
Kryzys gospodarczy, którego doświadczamy od prawie dwóch lat, dokonał ogromnych spustoszeń w światowej gospodarce. Pociągnął na krawędź upadku największe korporacje światowe, pozbawił pracy miliony ludzi i, być może, wymusi zmianę paradygmatu ekonomicznego z neoliberalizmu na „coś” nowego, o czym jeszcze nie wiemy i prawdopodobnie szybko się nie dowiemy. Słowem, prawdopodobnie znajdujemy się w momencie rewolucji w poglądach ekonomicznych. Być może przyczyni się to do wybuchów społecznego niezadowolenia, zamieszek, a nawet wojen. Być może… Z pewnością jednak jest to niebywała okazja dla Michaela Moore’a do nakręcenia kolejnego filmu eksploatującego motywy niesprawiedliwości świata, w którym żyjemy oraz niegodziwości władz.
Reżyser ma na swoim koncie serię filmów społecznie zaangażowanych, w których z radością piętnuje patologie społeczne, powiązania wielkiego biznesu i władzy. Nic więc dziwnego, że jego dzieła, utrzymane w duchu prześmiewczo-moralizatorskim, są chętnie oglądane. Najnowszy pomysł Moore’a polega na wykorzystaniu ekonomicznego krachu do zdemaskowania niesprawiedliwości kapitalizmu i nierównych kosztów kryzysu – tragicznych dla najbiedniejszych i niezauważalnych dla najbogatszych.
Czy „Kapitalizm. Historia miłosna” jest jednak filmem dokumentalnym? Raczej nie. Reżyser nie stara się przedstawić „obiektywnej rzeczywistości” lub „prawdy”. Gdyby szukać analogii z innymi gatunkami filmowymi, najtrafniejsze byłoby chyba porównanie z filmem propagandowym. Moore jest mistrzem manipulacji, polegającej na tworzeniu klarownej wizji świata, w której dobro i zło zostają jasno oddzielone. Pokrzywdzeni ochoczo i szczodrze wypowiadają się o swoich krzywdach. Z kolei „źli” i „bogaci” ukrywają się w swoich niedostępnych fortecach chronionych przez szeregi strażników, liczne zapory i systemy bezpieczeństwa. To właśnie największa umiejętność Moore’a: przedstawianie rzeczywistości w jednoznacznych barwach. „Źli” są źli, a „dobrzy” rzeczywiście dobrzy. Świat w tym kontekście wydaje się prosty, tak jak i wydarzenie, które reżyser relacjonuje (i którym manipuluje).
Charakterystyczna jest już postać samego Moore’a, odgrywającego w swoich filmach rolę sympatycznego, cierpliwego i poczciwego, zwykłego człowieka, który z dobroci serca wysłuchuje ludzkich nieszczęść i żalów. Momentami zaś, zwłaszcza kiedy dowiaduje się o kolejnych niecnych czynach, na jego twarzy malują się przezabawne osłupienie i niedowierzanie. Równie interesująco przedstawia się jego image: znoszona brązowa bluza luźno opadająca na ciało, stara czapeczka z daszkiem, kilkudniowy zarost. Wszystko to sprawia, że Moore może uchodzić za „chłopaka z sąsiedztwa”, takiego właśnie zwykłego Amerykanina, o jakim kręci filmy. Można mu wszystko powiedzieć i pożalić się.
Pierwszy film Moore’a, który obejrzałem, to „Zabawy z bronią” (2002) i z całą odpowiedzialnością i szczerością mogę przyznać, że mnie on „uwiódł”. Drugi film, „Fahrenheit 9/11” (2004), obejrzałem z akceptacją i zainteresowaniem. Najnowsza produkcja Moore’a budzi jednak zażenowanie. I nie chodzi tylko o manipulacyjne skłonności reżysera, objawiające się często w kompilowaniu faktów w taki sposób, by stawiały przeciwnika w jak najgorszym świetle. Nie chodzi również o jego ogromny majątek, który zgromadził dzięki wcześniejszym filmom, a nawet nie o jego hipokryzję w potępianiu systemu gospodarczego, w którym istnieje i którego niedoskonałości zapewniają mu byt.
Zastanawiam się, co sprawia, że filmy Moore’a cieszą się ogromną popularnością na całym świecie. Miliony ludzi udają się do kin, by napawać się jego twórczością. Coś musi się za tym kryć… Intuicja podpowiada, że jest to w swoisty sposób przeprowadzany happening. W „Kapitalizm. Historia miłosna” najciekawszy wydaje się pomysł reżysera, polegający na wynajęciu opancerzonej furgonetki służącej do transportowania pieniędzy, którą jeździ od banku do banku w celu odzyskania finansów „podatników” przeznaczonych na ratowanie upadających… banków. Oczywiście niczego w ten sposób nie odzyskuje, ale nie o to mu przecież chodziło. Zamiast pieniędzy zyskuje coś o wiele cenniejszego (przynajmniej dla siebie jako artysty). Kiedy bezradnie i naiwnie stoi w marmurowym holu z płóciennym workiem, na którym widnieje znak dolara i równie bezradnie żąda zwrotu pieniędzy, Moore kreuje obraz świadczący o tym, co wyróżnia go jako twórcę, a jego filmy czyni atrakcyjnymi dla widza: o bezkompromisowości i świadomości bezradności jednostki wobec mechanizmów wielkich korporacji.
Moore jest jedynym aktorem w swoim małym spektaklu i wydaje się to zupełnie wystarczające, ponieważ potrafi on przyciągnąć i zatrzymać na sobie uwagę. W swojej roli, adekwatnej do schematu happeningu, jest zabawny, ale i dramatycznie heroiczny. Przedstawia siebie jako ostatniego sprawiedliwego, który jednak nie wymierza kary, a jedyne, co próbuje zrobić, to zaznaczyć swój symboliczny sprzeciw. Nie jest przy tym Moore bynajmniej rewolucjonistą. Przecież sam zapewnia sobie byt dzięki niedoskonałościom systemu, który potępia.
Moore posiada niezwykłą umiejętność prowadzenia widza „za rękę” po wybranej ścieżce argumentacji. Po pewnym czasie nie myśli się nawet o tym, że może nie wszystko wygląda tak, jak twierdzi reżyser, że ludzi, których przedstawia, nie można tak jednoznacznie oceniać, że biedni nie muszą być zawsze dobrzy, a bogaci źli. Ale o tym, co zazwyczaj się wie, łatwo można zapomnieć, oglądając filmy Moore’a. To właśnie ogromna moc uwodzicielska, jego dziecinna naiwność i prostolinijność sprawiają, że można uwierzyć w to, co mówi.
Reżyser ma na swoim koncie serię filmów społecznie zaangażowanych, w których z radością piętnuje patologie społeczne, powiązania wielkiego biznesu i władzy. Nic więc dziwnego, że jego dzieła, utrzymane w duchu prześmiewczo-moralizatorskim, są chętnie oglądane. Najnowszy pomysł Moore’a polega na wykorzystaniu ekonomicznego krachu do zdemaskowania niesprawiedliwości kapitalizmu i nierównych kosztów kryzysu – tragicznych dla najbiedniejszych i niezauważalnych dla najbogatszych.
Czy „Kapitalizm. Historia miłosna” jest jednak filmem dokumentalnym? Raczej nie. Reżyser nie stara się przedstawić „obiektywnej rzeczywistości” lub „prawdy”. Gdyby szukać analogii z innymi gatunkami filmowymi, najtrafniejsze byłoby chyba porównanie z filmem propagandowym. Moore jest mistrzem manipulacji, polegającej na tworzeniu klarownej wizji świata, w której dobro i zło zostają jasno oddzielone. Pokrzywdzeni ochoczo i szczodrze wypowiadają się o swoich krzywdach. Z kolei „źli” i „bogaci” ukrywają się w swoich niedostępnych fortecach chronionych przez szeregi strażników, liczne zapory i systemy bezpieczeństwa. To właśnie największa umiejętność Moore’a: przedstawianie rzeczywistości w jednoznacznych barwach. „Źli” są źli, a „dobrzy” rzeczywiście dobrzy. Świat w tym kontekście wydaje się prosty, tak jak i wydarzenie, które reżyser relacjonuje (i którym manipuluje).
Charakterystyczna jest już postać samego Moore’a, odgrywającego w swoich filmach rolę sympatycznego, cierpliwego i poczciwego, zwykłego człowieka, który z dobroci serca wysłuchuje ludzkich nieszczęść i żalów. Momentami zaś, zwłaszcza kiedy dowiaduje się o kolejnych niecnych czynach, na jego twarzy malują się przezabawne osłupienie i niedowierzanie. Równie interesująco przedstawia się jego image: znoszona brązowa bluza luźno opadająca na ciało, stara czapeczka z daszkiem, kilkudniowy zarost. Wszystko to sprawia, że Moore może uchodzić za „chłopaka z sąsiedztwa”, takiego właśnie zwykłego Amerykanina, o jakim kręci filmy. Można mu wszystko powiedzieć i pożalić się.
Pierwszy film Moore’a, który obejrzałem, to „Zabawy z bronią” (2002) i z całą odpowiedzialnością i szczerością mogę przyznać, że mnie on „uwiódł”. Drugi film, „Fahrenheit 9/11” (2004), obejrzałem z akceptacją i zainteresowaniem. Najnowsza produkcja Moore’a budzi jednak zażenowanie. I nie chodzi tylko o manipulacyjne skłonności reżysera, objawiające się często w kompilowaniu faktów w taki sposób, by stawiały przeciwnika w jak najgorszym świetle. Nie chodzi również o jego ogromny majątek, który zgromadził dzięki wcześniejszym filmom, a nawet nie o jego hipokryzję w potępianiu systemu gospodarczego, w którym istnieje i którego niedoskonałości zapewniają mu byt.
Zastanawiam się, co sprawia, że filmy Moore’a cieszą się ogromną popularnością na całym świecie. Miliony ludzi udają się do kin, by napawać się jego twórczością. Coś musi się za tym kryć… Intuicja podpowiada, że jest to w swoisty sposób przeprowadzany happening. W „Kapitalizm. Historia miłosna” najciekawszy wydaje się pomysł reżysera, polegający na wynajęciu opancerzonej furgonetki służącej do transportowania pieniędzy, którą jeździ od banku do banku w celu odzyskania finansów „podatników” przeznaczonych na ratowanie upadających… banków. Oczywiście niczego w ten sposób nie odzyskuje, ale nie o to mu przecież chodziło. Zamiast pieniędzy zyskuje coś o wiele cenniejszego (przynajmniej dla siebie jako artysty). Kiedy bezradnie i naiwnie stoi w marmurowym holu z płóciennym workiem, na którym widnieje znak dolara i równie bezradnie żąda zwrotu pieniędzy, Moore kreuje obraz świadczący o tym, co wyróżnia go jako twórcę, a jego filmy czyni atrakcyjnymi dla widza: o bezkompromisowości i świadomości bezradności jednostki wobec mechanizmów wielkich korporacji.
Moore jest jedynym aktorem w swoim małym spektaklu i wydaje się to zupełnie wystarczające, ponieważ potrafi on przyciągnąć i zatrzymać na sobie uwagę. W swojej roli, adekwatnej do schematu happeningu, jest zabawny, ale i dramatycznie heroiczny. Przedstawia siebie jako ostatniego sprawiedliwego, który jednak nie wymierza kary, a jedyne, co próbuje zrobić, to zaznaczyć swój symboliczny sprzeciw. Nie jest przy tym Moore bynajmniej rewolucjonistą. Przecież sam zapewnia sobie byt dzięki niedoskonałościom systemu, który potępia.
Moore posiada niezwykłą umiejętność prowadzenia widza „za rękę” po wybranej ścieżce argumentacji. Po pewnym czasie nie myśli się nawet o tym, że może nie wszystko wygląda tak, jak twierdzi reżyser, że ludzi, których przedstawia, nie można tak jednoznacznie oceniać, że biedni nie muszą być zawsze dobrzy, a bogaci źli. Ale o tym, co zazwyczaj się wie, łatwo można zapomnieć, oglądając filmy Moore’a. To właśnie ogromna moc uwodzicielska, jego dziecinna naiwność i prostolinijność sprawiają, że można uwierzyć w to, co mówi.
„Kapitalizm. Historia miłosna” („Capitalism: A Love Story”). Scen. i reż.: Michael Moore. Gatunek: dokumentalny. Produkcja: USA 2009, 120 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |