WIESZCZE W BELGRADZKIM KRZYWYM ZWIERCIADLE
A
A
A
Najnowsza powieść serbskiego pisarza Davida Albahariego została oparta na monologu. Zazwyczaj przy narracjach pierwszoosobowych postać opowiadacza zostaje wyeksponowana, a jego osobowość i subiektywny punkt widzenia określają literacki świat przedstawiony. Zatem naturalną koleją rzeczy musi pojawić się pytanie: czyj to monolog? Jednak w przypadku „Ludwiga” mamy do czynienia ze specyficznym zaburzeniem schematu: niewiele wiemy o narratorze, nie znamy nawet jego imienia (określa się go jedną literą: S). Zatem chyba należałoby zapytać, o czym lub o kim traktuje ów monolog?
Być może najłatwiej napisać, że jest to opowieść o obsesji. Narrator – raczej pozbawiony polotu pisarz, mający tylko dwie książki na swoim literackim koncie – zostaje doceniony przez tytułowego Ludwiga, również parającego się pisarstwem. Ta znajomość nie wróży dobrze – pierwsze przywitanie Ludwig kończy ostentacyjnym wytarciem dłoni chusteczką. Jednak to właśnie on zaczyna wypełniać całe życie narratora, który niemal porzuca żonę, w pewnym sensie oddaje dla swego przyjaciela swoje największe dzieło, staje się kimś w rodzaju uniżonego sługi. To relacja zawierająca w sobie ironicznie rozumianą przyjaźń, homoerotyczną fascynację (zaprzeczenia S są zbyt częste i zbyt gorliwe, by można w nie bezkrytycznie wierzyć), nawet nienawiść, nieco perwersji, a wreszcie i może przede wszystkim… rywalizację. Obaj bohaterowie są pisarzami, więc znajdują się jakby w dwóch narożnikach tego samego ringu. Ten konflikt wydaje się szczególnie wyrazisty, gdy Ludwig w podstępny sposób przywłaszcza sobie dzieło S, sygnując je własnym nazwiskiem. W toku opowieści toczy się zatem milcząca rozgrywka i do końca nie wiadomo, kto tu właściwie jest przegranym.
Zdecydowanie najprościej, omawiając powieść Albahariego, uwydatnić problem obsesji. Na pewno nie jest to nadużycie interpretacyjne, jednak nie wyczerpuje wszystkich ścieżek, jakimi prowadzi czytelnika autor „Mamidła”. Przecież przedstawia on nie tylko walkę kolegów po piórze. To również groteskowe pokazanie wzajemnej zależności pomiędzy idolem a jego fanem. Służalczość S-a przybiera czasem groteskowy wymiar – staje się rodzajem sekretarza, gosposi, muzy i kochanka jednocześnie. Nie tylko dba o rękopisy swego mistrza (czasem nawet je poprawiając), ale również karmi go przy śniadaniu, sprząta mieszkanie, przymyka pełne uwielbienia oczy na irytujące wady Ludwiga, łechta jego próżność oraz zapewnia rozrywkę intelektualną.
Jest to tym samym potraktowane z przymrużeniem oka odbicie stosunku Bóg-wyznawca. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Ludwig nie istniałby bez swojego „podnóżka”. Tak samo S musi się określić na nowo wobec Ludwiga. To właśnie Ludwig nadaje mu nowe imię (stanowi to niemal obrządek sakralny, a jednak i w tym tkwi wyszukane szyderstwo – inicjał „S” nijak nie wiąże się z nazwiskiem narratora), określa status, organizuje nie tylko czas, ale i menu oraz wymusza zakres zainteresowań. S stoi niżej w tej hierarchii, jednak sam pozwala się ustawiać wyłącznie w cieniu. Tym samym jako postać wypada blado i nieciekawie, choć jest to na pewno celowy zabieg, który udał się Albahariemu wyśmienicie.
Jednak i to nie wyczerpuje wszystkich sensów powieści. Nie można dać się zwieść, jeśli narrator deklaruje, iż wszyscy kłamią, bo tylko kłamstwo jest warunkiem przetrwania. Wobec takiego ujęcia trzeba zadać sobie pytanie, czy tytułowy Ludwig istnieje naprawdę. Przecież może równie dobrze stanowić alter ego narratora, bezbarwnego i naiwnego, uzależnionego od ludzkiej aprobaty. Nie można wykluczyć, że Ludwig, który reprezentuje sobą przebojowość, szyk, a który wreszcie swoją twórczością rzucił nie tylko Belgrad, ale cały świat na kolana, jest autokreacją, lepszym modelem S-a. W ten obraz wpisywałby się doskonale podział ról – podczas gdy wielki myśliciel Ludwig, gwiazda literackiego światka, obraca się w sferze wzniosłych idei, niżej stojący S dba o sprawy codzienności – tak prowizoryczne, jak pełny żołądek czy czyste okna. I jeden, i drugi są na swój sposób bogami, choć każdy w innej dziedzinie (nawet S niczym biblijny Stwórca w sześć dni doprowadza mieszkanie Ludwiga do porządku, by siódmego dnia odpocząć). Obaj stanowią odbicie tej samej osoby, choć kiedy jeden słabnie, drugi nabiera na sile. Jednak rozstanie jest praktycznie niemożliwe. Nawet kiedy bohaterowie – z których jeden istnieje poprzez drugiego – nie pozostają w zażyłych stosunkach, wizja Ludwiga prześladuje S-a w snach, będących przedłużeniem projekcji marzeń, urzeczywistnionych w postaci przyjaciela.
Najnowsza powieść autora „Opisu śmierci” to wreszcie wyszukana parodia kompromitująca status pisarza, rozprawiająca się z mitem artysty. Ludwig w niczym nie przypomina – używając sformułowania z naszej rodzimej literatury – natchnionego wieszcza. To raczej bezwzględny, zakochany w sobie partacz. Swoją „książkę nad książkami”, którą podbił świat, podstępnie sobie przywłaszczył. Na osobną uwagę zasługuje tutaj wyszukany zabieg, jakim posłużył się Albahari. S, będący kimś w rodzaju sekretarza Ludwiga, poniekąd dyktuje mu swoją książkę w trakcie wspólnych rozmów. Tym samym następuje tutaj wyrafinowane odwrócenie ról pisarz-sekretarz, które ciągnie się przez całą powieść. Ludwig właściwie zaczyna żyć potencjalnym życiem S-a, odbiera jemu należne honory i wyrazy uznania. Jednak jest to życie w zasadzie jałowe i puste, w którym osławiony pisarz firmuje swoim nazwiskiem skarpetki, majtki i biustonosze, staje się królem prasy brukowej, a którego książek nikt tak naprawdę nie czyta. Właściwie Ludwig pada ofiarą medialnego kiczu. Horacjański pomnik wystawiony twórczością (dodajmy: cudzą) jest pusty w środku i skazany na upadek. Wiedząc o tym raz jeszcze, należałoby zadać sobie pytanie, czy opowieść S-a nie jest historią zwycięstwa na pisarskim ringu – choć podszytym karykaturą. S-owi zabrano mu należny sukces, ale również oszczędzono następującej po nim porażki.
Trzeba tu również wspomnieć o Belgradzie, nie stanowiącym jedynie pustego anturażu dla konfliktu dwóch jednostek, a raczej będącego osobnym powieściowym organizmem. Albahari opisuje je z charakterystycznym dla siebie sarkazmem, jako wielkie, światowe miasto, w którym łatwiej kupić rewolwer niż dobrą cielęcinę, tabloidy kształtują opinię publiczną, a ludzie zachowują się, jakby pochodzili z prowincji. Jednak poprzez ten cały ironiczny sztafaż przebija miłość do Belgradu, która pozostaje w jego mieszkańcu nawet gdyby wyjechał.
To właśnie tu rozwija się ta niezwykła historia, w której ktoś wchodzi w życie bohatera tak bardzo, że dla bohatera właściwie brakuje już miejsca. Ludwig zabiera S-owi osobowość, dzieło życia, niezależność, jest nawet o krok od uwiedzenia jego żony (jeśli wierzyć narratorowi, Ludwig jak nie może nic zabrać, zabiera właśnie owo nic).
Można na powieść patrzeć z bardzo różnych perspektyw: jako na dzieje wzlotu i upadku tytułowego bohatera, jako na swoistą absurdalną psychomachię między naszym „ja”, a tym „ja”, którym chcielibyśmy być, jako zapis przechodzącego w obsesję całkowitego poddaństwa o podłożu homoseksualnym, czy wreszcie jako na złośliwe rozprawienie się z patetycznym artyzmem. Żadna z tych wizji nie uniknie jednak groteski, którą autor „Ewangelii według mojego ojca” posługuje się brawurowo. Nawet to, co ma całkiem realistyczne podłoże – każdy gest, scena, słowo – wielokrotnie analizowane, nachalnie powtórzone, powiększone do ogromnych rozmiarów, staje się absurdem w czystej postaci.
Rzadko się zdarza, żeby powieść była tak wielopłaszczyznowa, głęboka i bogata w sensy, prowokowała do fundamentalnych pytań, a jednocześnie stanowiła dla czytelnika przyjemną lekturę i po prostu dobrą zabawę. Te aspekty zwykle nie idą ze sobą w parze. Tymczasem David Albahari w swojej najnowszej książce umiejętnie je połączył, nie zapominając przy tym przymrużyć oka. „Ludwig” jest grą, przekornym wyzwaniem rzuconym artystom, czytelnikom, literaturze i społeczeństwu, wyzwaniem, dodajmy, które na pewno warto podjąć.
Być może najłatwiej napisać, że jest to opowieść o obsesji. Narrator – raczej pozbawiony polotu pisarz, mający tylko dwie książki na swoim literackim koncie – zostaje doceniony przez tytułowego Ludwiga, również parającego się pisarstwem. Ta znajomość nie wróży dobrze – pierwsze przywitanie Ludwig kończy ostentacyjnym wytarciem dłoni chusteczką. Jednak to właśnie on zaczyna wypełniać całe życie narratora, który niemal porzuca żonę, w pewnym sensie oddaje dla swego przyjaciela swoje największe dzieło, staje się kimś w rodzaju uniżonego sługi. To relacja zawierająca w sobie ironicznie rozumianą przyjaźń, homoerotyczną fascynację (zaprzeczenia S są zbyt częste i zbyt gorliwe, by można w nie bezkrytycznie wierzyć), nawet nienawiść, nieco perwersji, a wreszcie i może przede wszystkim… rywalizację. Obaj bohaterowie są pisarzami, więc znajdują się jakby w dwóch narożnikach tego samego ringu. Ten konflikt wydaje się szczególnie wyrazisty, gdy Ludwig w podstępny sposób przywłaszcza sobie dzieło S, sygnując je własnym nazwiskiem. W toku opowieści toczy się zatem milcząca rozgrywka i do końca nie wiadomo, kto tu właściwie jest przegranym.
Zdecydowanie najprościej, omawiając powieść Albahariego, uwydatnić problem obsesji. Na pewno nie jest to nadużycie interpretacyjne, jednak nie wyczerpuje wszystkich ścieżek, jakimi prowadzi czytelnika autor „Mamidła”. Przecież przedstawia on nie tylko walkę kolegów po piórze. To również groteskowe pokazanie wzajemnej zależności pomiędzy idolem a jego fanem. Służalczość S-a przybiera czasem groteskowy wymiar – staje się rodzajem sekretarza, gosposi, muzy i kochanka jednocześnie. Nie tylko dba o rękopisy swego mistrza (czasem nawet je poprawiając), ale również karmi go przy śniadaniu, sprząta mieszkanie, przymyka pełne uwielbienia oczy na irytujące wady Ludwiga, łechta jego próżność oraz zapewnia rozrywkę intelektualną.
Jest to tym samym potraktowane z przymrużeniem oka odbicie stosunku Bóg-wyznawca. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Ludwig nie istniałby bez swojego „podnóżka”. Tak samo S musi się określić na nowo wobec Ludwiga. To właśnie Ludwig nadaje mu nowe imię (stanowi to niemal obrządek sakralny, a jednak i w tym tkwi wyszukane szyderstwo – inicjał „S” nijak nie wiąże się z nazwiskiem narratora), określa status, organizuje nie tylko czas, ale i menu oraz wymusza zakres zainteresowań. S stoi niżej w tej hierarchii, jednak sam pozwala się ustawiać wyłącznie w cieniu. Tym samym jako postać wypada blado i nieciekawie, choć jest to na pewno celowy zabieg, który udał się Albahariemu wyśmienicie.
Jednak i to nie wyczerpuje wszystkich sensów powieści. Nie można dać się zwieść, jeśli narrator deklaruje, iż wszyscy kłamią, bo tylko kłamstwo jest warunkiem przetrwania. Wobec takiego ujęcia trzeba zadać sobie pytanie, czy tytułowy Ludwig istnieje naprawdę. Przecież może równie dobrze stanowić alter ego narratora, bezbarwnego i naiwnego, uzależnionego od ludzkiej aprobaty. Nie można wykluczyć, że Ludwig, który reprezentuje sobą przebojowość, szyk, a który wreszcie swoją twórczością rzucił nie tylko Belgrad, ale cały świat na kolana, jest autokreacją, lepszym modelem S-a. W ten obraz wpisywałby się doskonale podział ról – podczas gdy wielki myśliciel Ludwig, gwiazda literackiego światka, obraca się w sferze wzniosłych idei, niżej stojący S dba o sprawy codzienności – tak prowizoryczne, jak pełny żołądek czy czyste okna. I jeden, i drugi są na swój sposób bogami, choć każdy w innej dziedzinie (nawet S niczym biblijny Stwórca w sześć dni doprowadza mieszkanie Ludwiga do porządku, by siódmego dnia odpocząć). Obaj stanowią odbicie tej samej osoby, choć kiedy jeden słabnie, drugi nabiera na sile. Jednak rozstanie jest praktycznie niemożliwe. Nawet kiedy bohaterowie – z których jeden istnieje poprzez drugiego – nie pozostają w zażyłych stosunkach, wizja Ludwiga prześladuje S-a w snach, będących przedłużeniem projekcji marzeń, urzeczywistnionych w postaci przyjaciela.
Najnowsza powieść autora „Opisu śmierci” to wreszcie wyszukana parodia kompromitująca status pisarza, rozprawiająca się z mitem artysty. Ludwig w niczym nie przypomina – używając sformułowania z naszej rodzimej literatury – natchnionego wieszcza. To raczej bezwzględny, zakochany w sobie partacz. Swoją „książkę nad książkami”, którą podbił świat, podstępnie sobie przywłaszczył. Na osobną uwagę zasługuje tutaj wyszukany zabieg, jakim posłużył się Albahari. S, będący kimś w rodzaju sekretarza Ludwiga, poniekąd dyktuje mu swoją książkę w trakcie wspólnych rozmów. Tym samym następuje tutaj wyrafinowane odwrócenie ról pisarz-sekretarz, które ciągnie się przez całą powieść. Ludwig właściwie zaczyna żyć potencjalnym życiem S-a, odbiera jemu należne honory i wyrazy uznania. Jednak jest to życie w zasadzie jałowe i puste, w którym osławiony pisarz firmuje swoim nazwiskiem skarpetki, majtki i biustonosze, staje się królem prasy brukowej, a którego książek nikt tak naprawdę nie czyta. Właściwie Ludwig pada ofiarą medialnego kiczu. Horacjański pomnik wystawiony twórczością (dodajmy: cudzą) jest pusty w środku i skazany na upadek. Wiedząc o tym raz jeszcze, należałoby zadać sobie pytanie, czy opowieść S-a nie jest historią zwycięstwa na pisarskim ringu – choć podszytym karykaturą. S-owi zabrano mu należny sukces, ale również oszczędzono następującej po nim porażki.
Trzeba tu również wspomnieć o Belgradzie, nie stanowiącym jedynie pustego anturażu dla konfliktu dwóch jednostek, a raczej będącego osobnym powieściowym organizmem. Albahari opisuje je z charakterystycznym dla siebie sarkazmem, jako wielkie, światowe miasto, w którym łatwiej kupić rewolwer niż dobrą cielęcinę, tabloidy kształtują opinię publiczną, a ludzie zachowują się, jakby pochodzili z prowincji. Jednak poprzez ten cały ironiczny sztafaż przebija miłość do Belgradu, która pozostaje w jego mieszkańcu nawet gdyby wyjechał.
To właśnie tu rozwija się ta niezwykła historia, w której ktoś wchodzi w życie bohatera tak bardzo, że dla bohatera właściwie brakuje już miejsca. Ludwig zabiera S-owi osobowość, dzieło życia, niezależność, jest nawet o krok od uwiedzenia jego żony (jeśli wierzyć narratorowi, Ludwig jak nie może nic zabrać, zabiera właśnie owo nic).
Można na powieść patrzeć z bardzo różnych perspektyw: jako na dzieje wzlotu i upadku tytułowego bohatera, jako na swoistą absurdalną psychomachię między naszym „ja”, a tym „ja”, którym chcielibyśmy być, jako zapis przechodzącego w obsesję całkowitego poddaństwa o podłożu homoseksualnym, czy wreszcie jako na złośliwe rozprawienie się z patetycznym artyzmem. Żadna z tych wizji nie uniknie jednak groteski, którą autor „Ewangelii według mojego ojca” posługuje się brawurowo. Nawet to, co ma całkiem realistyczne podłoże – każdy gest, scena, słowo – wielokrotnie analizowane, nachalnie powtórzone, powiększone do ogromnych rozmiarów, staje się absurdem w czystej postaci.
Rzadko się zdarza, żeby powieść była tak wielopłaszczyznowa, głęboka i bogata w sensy, prowokowała do fundamentalnych pytań, a jednocześnie stanowiła dla czytelnika przyjemną lekturę i po prostu dobrą zabawę. Te aspekty zwykle nie idą ze sobą w parze. Tymczasem David Albahari w swojej najnowszej książce umiejętnie je połączył, nie zapominając przy tym przymrużyć oka. „Ludwig” jest grą, przekornym wyzwaniem rzuconym artystom, czytelnikom, literaturze i społeczeństwu, wyzwaniem, dodajmy, które na pewno warto podjąć.
David Albahari: „Ludwig”. Przeł. Dorota Jovanka Ćirlić. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2010 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |