PO PROSTU PRZEŻYĆ
A
A
A
„Sonnenschein” to dziwna opowieść, której sens powstaje między bezduszną obojętnością ludzi a poruszającym, ożywczym działaniem faktów. To przestawienie (subiektywna obojętność i obiektywność angażująca) nie jest ostateczne, ale w punkcie wyjścia (który rozwija się na większą część powieści, „akcji” pozostawiając właściwie tylko zakończenie) chorwacka autorka, Daša Drndić, nie pozostawia nam wątpliwości – ludzie chcą po prostu przeżyć, czyli przejść przez życie spokojnie, a w historię wplątać ich mogą tylko dane, fakty, obiektywne zdarzenia stające im na drodze. Historia bowiem, czegokolwiek by o niej nie mówili najbardziej wyrafinowani myśliciele, jest dla zwykłych ludzi domeną fatum – a ono przejawia się nam dzisiaj przez obiektywizm.
Powyższe, jak sądzę, wypada wyjaśnić. „Sonnenschein” to historia Chai Tedeschi, mieszkanki Gorycji (pogranicze włosko-słoweńskie), opowiadana za pomocą rekonstrukcji. Chaja, samotna i stara, przypomina sobie i odbudowuje swoje życie (przede wszystkim czasy drugiej wojny) za pomocą dokumentów, które jej pozostały (pamiątek), albo które zdobyła w wojennych archiwach całej Europy. Właściwie nie mamy tu do czynienia z przypomnieniem, lecz z „tworzeniem pamięci”, ponieważ bohaterka nie przywraca tego, co już wcześniej znała, ale odkrywa swoje życie i siebie, jako tę, która je po prostu przeżyła. Jej działanie przypomina trochę to, czego każdy z nas może doświadczyć, kiedy ogląda swoje zdjęcia z wczesnego dzieciństwa – poznaje wydarzenia, w których bezpośrednio uczestniczyła, które uczyniły ją tym, kim teraz jest, ale o których nie miała pojęcia, dopóki nie zostały jej przywołane – udokumentowane. Zbiera przede wszystkim informacje wojenne, dotyczące obozów zagłady, ośrodków eutanazji oraz projektu Lebensborn, nakierowanego na ukształtowanie nowej, doskonalszej rasy aryjskiej.
Nie bez powodu podkreśliłem frazę o „przeżyciu po prostu”. Chaja jest Żydówką, którą ominął wojenny los milionów jej braci. I znów, kiedy piszę „ominął”, to w znaczeniu zupełnie nie metaforycznym. Wszystko dzieje się tuż obok – pociągi jadące do Auschwitz przejeżdżają przez jej stację, a pograniczne miasto, w którym mieszka (Gorycja/Gorizia/Goricia) jest ściśle mówiąc miejscem historycznym, czy może „podręcznikowym”, ze względu na natężenie działań wojennych na tym terenie.
Chaja jest bystanderem – to pojęcie powtarzane jest na kartach powieści wielokrotnie. Jest obecna, ale nie uczestniczy, nie jest świadkiem. Bystanderzy znajdują się dokładnie po drugiej stronie społeczeństwa niż bohaterowie. Istnieją pomimo. Kiedy zachodzi taka konieczność – migrują. Aby przetrwać – zmieniają wiarę, narodowość czy przekonania, zupełnie bez uszczerbku dla własnej tożsamości. Kiedy słyszą płacz – zamykają okno. Nie dlatego, że są nieczuli na cierpienie, po prostu przeszkadza im hałas, a tragedii w ogóle nie przyjmują do wiadomości. Bystanderzy stanowią większość.
Pojęcie to zostaje oczywiście wytworzone wraz z przyjęciem pewnego nacechowanego punktu widzenia, który w żadnym razie nie jest punktem widzenia jego „desygnatów”. Młoda Chaja jest tu doskonałym przykładem: nie czuje się Żydówką, Włoszką czy Albanką (to wszystko jest jej przypisywane) – nie chce przyjmować żadnej zbiorowej tożsamości, nie widzi więc powodu, dla którego miałaby się angażować w cokolwiek ponad przetrwanie swoje i swojej rodziny. Po prostu przeżywa.
„Sonnenschein” jest wielostronnym obrazem takiego właśnie typu człowieka. Znamy go zwykle tylko z tych prostych opowieści, w których pada wobec niego oskarżenie – o bezczynność, obojętność, nieludzkość. Ten tekst w pewnym sensie ujawnia ideologiczność takich opowieści. Chaja nie jest przecież ani obojętna, ani bezduszna – w jej codziennym zachowaniu widać właśnie młodzieńczą wrażliwość i zdolność do współczucia. Jest zdolna do ogromnej miłości – ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby obiektem tej miłości był niemiecki żołnierz, morderca z Treblinki. Jej partykularna, osobista wrażliwość nie jest przenoszona na poziom ogólny: społeczny i polityczno-historyczny, zapewne także nie na uniwersalnie moralny. Nawet kiedy podejmuje się już rekonstrukcji swojego życia, to wszystko podporządkowane jest indywiduum – historiom i relacjom poszczególnych ludzi. To co dla nas – świadków jej pracy – kształtuje się w obraz historyczny, dla niej ma u podstaw inny cel – odnalezienie jednego konkretnego człowieka. Symboliczna dla tej postawy jest umieszczona w środku powieści wielostronicowa lista Żydów deportowanych albo zamordowanych we Włoszech w czasie wojny. Nadano jej znamienny tytuł: „Za każdym imieniem kryje się opowieść”, burząc w ten sposób jednolitość i – przede wszystkim – bezosobowość dokumentu. Powieść jest więc tylko wariacją, jedną z wielu opowieści. Ale równie dobrze powiedzieć można, że jest opowieścią o człowieku (imieniu) – i to wystarczy, by być wyjątkową (przy okazji – zaskoczenie, z jakim spotykamy różne znane nam imiona i nazwiska jest jednym z bardziej fascynujących elementów tej powieści).
Powieść Drndić nie jest w żadnym wypadku usprawiedliwieniem. Dokumentalna forma, jaką przybiera, właściwie to uniemożliwia. Część źródeł oskarża w sposób bezpośredni i oczywisty (przede wszystkim listy i relacje ludzi), te natomiast, które tego nie czynią, bo albo pozostają obojętne, albo nawet próbują tłumaczyć – podporządkowane są jednoznacznej ocenie czytelniczej. My bowiem, odpowiednio wychowani, ukształtowani i przyzwyczajeni, nie możemy nie potępić. W ten sposób postawa młodej Chai okazuje się groteskowa (a może – tragiczna?), bo mimo wszystko nie możemy zaprzeczyć szczerości jej postaw. Przecież ona po prostu żyje.
A jednak historia dopada także niezaangażowanych. Z zakończonego już związku z Kurtem Franzem (wspomnianym nazistą) rodzi się syn, który niespełna w rok po przyjściu na świat zostaje porwany i znika – na całe niemal życie/na całą niemal powieść. Jest to zalążek drugiego najważniejszego tematu „Sonnenschein”: dokumentacji nazistowskiego projektu Lebensborn. Tedeschi zbiera dokumenty na temat specjalnych ośrodków, w których aryjskie kobiety rodziły aryjskie dzieci esesmanów oraz tych, w których obce dzieci (tysiącami porywane ze wszystkich krajów Europy), uznane za dobrą krew, kształtowano na dobrych nazistów. W tej części opowieści objawia się kolejna rzesza bystanderów, tych z drugiej strony barykady. Tym razem są to jednak ludzie o bardzo wyraźnie ukształtowanej tożsamości. Przekonani i wierzący w nazizm Niemcy także stawiają sobie za cel proste życie. Są to głównie „dobrzy, kochani rodzice” adoptowanych dzieci, ale także „prości ludzie” wykonujący najbardziej podstawowe czynności wokół obozów koncentracyjnych. Wreszcie są też ludzie na niezwykłych, ważnych stanowiskach, tacy jak planista kolejowy, układający rozkład jazdy pociągów regularnych i „nadzwyczajnych”. Ich opowieści są najtrudniejsze, właściwie niemożliwe do przyjęcia w swojej groteskowej, przerażającej obojętności.
Jest oczywiście w „Sonnenschein” także miejsca dla katów i ofiar, czyli tego, co dobrze już znamy. Wszystko to nie jest przecież tematem nieopisanym, wręcz przeciwnie – nie ma chyba częściej powtarzającego się problemu we współczesnej (tj. powojennej) literaturze, niż „wojna i ludzie”. Nie wiem więc, na ile ta powieść byłaby w ogóle znośna, gdyby nie to, w jaki sposób została napisana. W podtytule „Sonnenschein” (tytuł – niem. „światło słoneczne”, jest przekształceniem nazwy jednego z ośrodków eutanazji osób umysłowo chorych – Sonnenstein – i otwarty jest na interpretacje) pojawia się określenie „powieść dokumentalna” i, prawdę mówiąc, mógłby to być tytuł właściwy. Drndić i jej bohaterka opowiadają za pomocą dokumentów – relacji świadków, listów, sprawozdań, zestawień, list, opisów i fotografii. Także historia Chai jest rodzajem dokumentu – nie jest oceniana, nic nie jest interpretowane, a jedynie przytaczane są kolejne zdarzenia z jej życia.
Powieść dokumentalna to nic innego, jak określenie gatunkowe pojawiające się już wcześniej, raczej jednak nieujednoznacznione. Warto więc zarysować kontekst, w którym można dopiero dobrze zrozumieć ten typ powieści. Dostrzegam w nim przynajmniej trzy etapy.
To, co najbardziej oczywiste, to odniesienie do zagadnienia realizmu i problem jego autentyczności. „Sonnenschein” pozbawione jest przypisów bibliograficznych (są przypisy wyjaśniające, zdaje się że odwydawnicze). Bez ogromnego nakładu pracy nie można zidentyfikować większości podawanych tam źródeł, nie można więc wykluczyć też ich fałszywości. Drndić nakłania nas jednak do uznania całości za autentyczną, podając prawdziwe i sprawdzalne (za pomocą prostych czynności bibliotecznych lub internetowych) dane i zdarzenia. Szczególną rolę pełnią tu fotografie, niewątpliwie autentyczne.
Tylko że na próżno można szukać podobnego potwierdzenia wobec Chai Tedeschi (chociaż jej nazwisko jest nazwiskiem włoskich Żydów). Rzeczywiste dokumenty czyta więc najprawdopodobniej zupełnie fikcyjna postać. Co więcej, ta postać wchodzi w relacje z ludźmi, których istnienie i działanie jest w historii dobrze udokumentowane. Autorka nakazuje nam w ten sposób zatrzymać się nad pytaniem o status dokumentu. Znacznie ważniejsze jest jednak inne zagadnienie – jak za pomocą „czystej obiektywności” zmienia się ludzkie życie. W Bad Arolsen (środkowe Niemcy) mieści się przerażająca instytucja – wojenne archiwum Czerwonego Krzyża (którego bystanderowa postawa jest też w powieści tematyzowana). Nie przerażają w niej dowody potwornych wojennych zbrodni, ale zwykłe dane: dane ludzi, którzy myślą, że są kimś innym niż są i których tożsamość, z powodu jednego listu z Bad Arolsen, może nieodwołalnie lec w gruzach. Archiwum, które niszczy ludziom życie, mówiąc o nich prawdę. To właśnie spotyka Hansa Traube, spokojnego i porządnego Austriaka – Antonia Tedeschi, który zostaje drugim dokumentalistą tej powieści.
Kolejnym zagadnieniem, z którym powiązać należy „Sonnenschein” jako powieść dokumentalną, jest poetyka postpamięci, znana chociażby z powieści W. G. Sebalda. Jej zasada sprowadza się do tego, co opisałem już powyżej: wojenna pamięć już nie istnieje w ludzkim umyśle, być może nigdy jej tam nie było. W poszukiwaniu swojej własnej historii człowiek musi więc sięgać do „nieludzkich” źródeł i w ten sposób od początku buduje samego siebie. Ujmując to w paradoks – odtwarza siebie takiego, jakim był, choć nigdy takim nie był. Tworzy się w ten sposób charakterystyczna opozycja życia i prawdy, która temu (dotychczasowemu) życiu przeczy. Dlatego decydując się naprawdę, Chaja i Hans muszą wyrzec się życia, które kłamie. Oboje opisani są jako „obłożeni papierami, archiwalnymi dokumentami, listami, korespondencją, zdjęciami, książkami…”. Jeśli mogliby kiedykolwiek ze sobą rozmawiać, to jedynym językiem, jaki oboje zrozumieją, będzie język pisma. Interesujące skądinąd, jak blisko tutaj Dašy Drndić do Giorgio Agambena, który uznaje tylko jedną drogę do uwolnienia się od suwerena władającego nagim życiem – przez poświęcenie swojego życia (bystander i homo sacer to pojęcia intencjonalnie opisujące tego samego człowieka, chociaż z zupełnie innej perspektywy).
Jest jeszcze trzeci kontekst, który wydaje się niezbędny do poważnej lektury powieści dokumentalnej. Mam namyśli gatunek pokrewny, ale o wiele popularniejszy – film dokumentalny, a dokładnie jego popularną, ponowoczesną formę a’la Discovery Channel. Ten sposób przekazu nazwać by można totalitaryzmem faktu. Wiadomości – w znakomitej większości płaskie i banalne, ale zawsze interesujące – uwiarygodniają tam same siebie (wzmocnione zawsze retoryką autorytetu), a równocześnie ich fabularność nie pozwala nam w ogóle odróżnić, co jest przekazem źródłowym, a co elementem inscenizacji. Z mieszanki danych napisać można każdą historię i nie ma wątpliwości, że każda będzie prawdziwa (przecież nadają ją w Discovery!). Jest to punkt graniczny i największe niebezpieczeństwo powieści dokumentalnej. Ten gatunek jest oczywiście o wiele bardziej wymagający dla autora, niebezpieczeństwo jednak pozostaje.
Powieść Dašy Drndić, ze wszystkich tekstów poświęconych wojnie, jest być może najbardziej oddalonym od tego sposobu myślenia, w którym mnie wychowano. Nie wiem, czy „dobremu Polakowi” nie wypada czytać jej z pogardą: wiem tylko, że konfrontacja – na dodatek podbudowana retoryką faktów – jest tak silna i tak niebezpieczna, że po prostu konieczna (do lektury).
Powyższe, jak sądzę, wypada wyjaśnić. „Sonnenschein” to historia Chai Tedeschi, mieszkanki Gorycji (pogranicze włosko-słoweńskie), opowiadana za pomocą rekonstrukcji. Chaja, samotna i stara, przypomina sobie i odbudowuje swoje życie (przede wszystkim czasy drugiej wojny) za pomocą dokumentów, które jej pozostały (pamiątek), albo które zdobyła w wojennych archiwach całej Europy. Właściwie nie mamy tu do czynienia z przypomnieniem, lecz z „tworzeniem pamięci”, ponieważ bohaterka nie przywraca tego, co już wcześniej znała, ale odkrywa swoje życie i siebie, jako tę, która je po prostu przeżyła. Jej działanie przypomina trochę to, czego każdy z nas może doświadczyć, kiedy ogląda swoje zdjęcia z wczesnego dzieciństwa – poznaje wydarzenia, w których bezpośrednio uczestniczyła, które uczyniły ją tym, kim teraz jest, ale o których nie miała pojęcia, dopóki nie zostały jej przywołane – udokumentowane. Zbiera przede wszystkim informacje wojenne, dotyczące obozów zagłady, ośrodków eutanazji oraz projektu Lebensborn, nakierowanego na ukształtowanie nowej, doskonalszej rasy aryjskiej.
Nie bez powodu podkreśliłem frazę o „przeżyciu po prostu”. Chaja jest Żydówką, którą ominął wojenny los milionów jej braci. I znów, kiedy piszę „ominął”, to w znaczeniu zupełnie nie metaforycznym. Wszystko dzieje się tuż obok – pociągi jadące do Auschwitz przejeżdżają przez jej stację, a pograniczne miasto, w którym mieszka (Gorycja/Gorizia/Goricia) jest ściśle mówiąc miejscem historycznym, czy może „podręcznikowym”, ze względu na natężenie działań wojennych na tym terenie.
Chaja jest bystanderem – to pojęcie powtarzane jest na kartach powieści wielokrotnie. Jest obecna, ale nie uczestniczy, nie jest świadkiem. Bystanderzy znajdują się dokładnie po drugiej stronie społeczeństwa niż bohaterowie. Istnieją pomimo. Kiedy zachodzi taka konieczność – migrują. Aby przetrwać – zmieniają wiarę, narodowość czy przekonania, zupełnie bez uszczerbku dla własnej tożsamości. Kiedy słyszą płacz – zamykają okno. Nie dlatego, że są nieczuli na cierpienie, po prostu przeszkadza im hałas, a tragedii w ogóle nie przyjmują do wiadomości. Bystanderzy stanowią większość.
Pojęcie to zostaje oczywiście wytworzone wraz z przyjęciem pewnego nacechowanego punktu widzenia, który w żadnym razie nie jest punktem widzenia jego „desygnatów”. Młoda Chaja jest tu doskonałym przykładem: nie czuje się Żydówką, Włoszką czy Albanką (to wszystko jest jej przypisywane) – nie chce przyjmować żadnej zbiorowej tożsamości, nie widzi więc powodu, dla którego miałaby się angażować w cokolwiek ponad przetrwanie swoje i swojej rodziny. Po prostu przeżywa.
„Sonnenschein” jest wielostronnym obrazem takiego właśnie typu człowieka. Znamy go zwykle tylko z tych prostych opowieści, w których pada wobec niego oskarżenie – o bezczynność, obojętność, nieludzkość. Ten tekst w pewnym sensie ujawnia ideologiczność takich opowieści. Chaja nie jest przecież ani obojętna, ani bezduszna – w jej codziennym zachowaniu widać właśnie młodzieńczą wrażliwość i zdolność do współczucia. Jest zdolna do ogromnej miłości – ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby obiektem tej miłości był niemiecki żołnierz, morderca z Treblinki. Jej partykularna, osobista wrażliwość nie jest przenoszona na poziom ogólny: społeczny i polityczno-historyczny, zapewne także nie na uniwersalnie moralny. Nawet kiedy podejmuje się już rekonstrukcji swojego życia, to wszystko podporządkowane jest indywiduum – historiom i relacjom poszczególnych ludzi. To co dla nas – świadków jej pracy – kształtuje się w obraz historyczny, dla niej ma u podstaw inny cel – odnalezienie jednego konkretnego człowieka. Symboliczna dla tej postawy jest umieszczona w środku powieści wielostronicowa lista Żydów deportowanych albo zamordowanych we Włoszech w czasie wojny. Nadano jej znamienny tytuł: „Za każdym imieniem kryje się opowieść”, burząc w ten sposób jednolitość i – przede wszystkim – bezosobowość dokumentu. Powieść jest więc tylko wariacją, jedną z wielu opowieści. Ale równie dobrze powiedzieć można, że jest opowieścią o człowieku (imieniu) – i to wystarczy, by być wyjątkową (przy okazji – zaskoczenie, z jakim spotykamy różne znane nam imiona i nazwiska jest jednym z bardziej fascynujących elementów tej powieści).
Powieść Drndić nie jest w żadnym wypadku usprawiedliwieniem. Dokumentalna forma, jaką przybiera, właściwie to uniemożliwia. Część źródeł oskarża w sposób bezpośredni i oczywisty (przede wszystkim listy i relacje ludzi), te natomiast, które tego nie czynią, bo albo pozostają obojętne, albo nawet próbują tłumaczyć – podporządkowane są jednoznacznej ocenie czytelniczej. My bowiem, odpowiednio wychowani, ukształtowani i przyzwyczajeni, nie możemy nie potępić. W ten sposób postawa młodej Chai okazuje się groteskowa (a może – tragiczna?), bo mimo wszystko nie możemy zaprzeczyć szczerości jej postaw. Przecież ona po prostu żyje.
A jednak historia dopada także niezaangażowanych. Z zakończonego już związku z Kurtem Franzem (wspomnianym nazistą) rodzi się syn, który niespełna w rok po przyjściu na świat zostaje porwany i znika – na całe niemal życie/na całą niemal powieść. Jest to zalążek drugiego najważniejszego tematu „Sonnenschein”: dokumentacji nazistowskiego projektu Lebensborn. Tedeschi zbiera dokumenty na temat specjalnych ośrodków, w których aryjskie kobiety rodziły aryjskie dzieci esesmanów oraz tych, w których obce dzieci (tysiącami porywane ze wszystkich krajów Europy), uznane za dobrą krew, kształtowano na dobrych nazistów. W tej części opowieści objawia się kolejna rzesza bystanderów, tych z drugiej strony barykady. Tym razem są to jednak ludzie o bardzo wyraźnie ukształtowanej tożsamości. Przekonani i wierzący w nazizm Niemcy także stawiają sobie za cel proste życie. Są to głównie „dobrzy, kochani rodzice” adoptowanych dzieci, ale także „prości ludzie” wykonujący najbardziej podstawowe czynności wokół obozów koncentracyjnych. Wreszcie są też ludzie na niezwykłych, ważnych stanowiskach, tacy jak planista kolejowy, układający rozkład jazdy pociągów regularnych i „nadzwyczajnych”. Ich opowieści są najtrudniejsze, właściwie niemożliwe do przyjęcia w swojej groteskowej, przerażającej obojętności.
Jest oczywiście w „Sonnenschein” także miejsca dla katów i ofiar, czyli tego, co dobrze już znamy. Wszystko to nie jest przecież tematem nieopisanym, wręcz przeciwnie – nie ma chyba częściej powtarzającego się problemu we współczesnej (tj. powojennej) literaturze, niż „wojna i ludzie”. Nie wiem więc, na ile ta powieść byłaby w ogóle znośna, gdyby nie to, w jaki sposób została napisana. W podtytule „Sonnenschein” (tytuł – niem. „światło słoneczne”, jest przekształceniem nazwy jednego z ośrodków eutanazji osób umysłowo chorych – Sonnenstein – i otwarty jest na interpretacje) pojawia się określenie „powieść dokumentalna” i, prawdę mówiąc, mógłby to być tytuł właściwy. Drndić i jej bohaterka opowiadają za pomocą dokumentów – relacji świadków, listów, sprawozdań, zestawień, list, opisów i fotografii. Także historia Chai jest rodzajem dokumentu – nie jest oceniana, nic nie jest interpretowane, a jedynie przytaczane są kolejne zdarzenia z jej życia.
Powieść dokumentalna to nic innego, jak określenie gatunkowe pojawiające się już wcześniej, raczej jednak nieujednoznacznione. Warto więc zarysować kontekst, w którym można dopiero dobrze zrozumieć ten typ powieści. Dostrzegam w nim przynajmniej trzy etapy.
To, co najbardziej oczywiste, to odniesienie do zagadnienia realizmu i problem jego autentyczności. „Sonnenschein” pozbawione jest przypisów bibliograficznych (są przypisy wyjaśniające, zdaje się że odwydawnicze). Bez ogromnego nakładu pracy nie można zidentyfikować większości podawanych tam źródeł, nie można więc wykluczyć też ich fałszywości. Drndić nakłania nas jednak do uznania całości za autentyczną, podając prawdziwe i sprawdzalne (za pomocą prostych czynności bibliotecznych lub internetowych) dane i zdarzenia. Szczególną rolę pełnią tu fotografie, niewątpliwie autentyczne.
Tylko że na próżno można szukać podobnego potwierdzenia wobec Chai Tedeschi (chociaż jej nazwisko jest nazwiskiem włoskich Żydów). Rzeczywiste dokumenty czyta więc najprawdopodobniej zupełnie fikcyjna postać. Co więcej, ta postać wchodzi w relacje z ludźmi, których istnienie i działanie jest w historii dobrze udokumentowane. Autorka nakazuje nam w ten sposób zatrzymać się nad pytaniem o status dokumentu. Znacznie ważniejsze jest jednak inne zagadnienie – jak za pomocą „czystej obiektywności” zmienia się ludzkie życie. W Bad Arolsen (środkowe Niemcy) mieści się przerażająca instytucja – wojenne archiwum Czerwonego Krzyża (którego bystanderowa postawa jest też w powieści tematyzowana). Nie przerażają w niej dowody potwornych wojennych zbrodni, ale zwykłe dane: dane ludzi, którzy myślą, że są kimś innym niż są i których tożsamość, z powodu jednego listu z Bad Arolsen, może nieodwołalnie lec w gruzach. Archiwum, które niszczy ludziom życie, mówiąc o nich prawdę. To właśnie spotyka Hansa Traube, spokojnego i porządnego Austriaka – Antonia Tedeschi, który zostaje drugim dokumentalistą tej powieści.
Kolejnym zagadnieniem, z którym powiązać należy „Sonnenschein” jako powieść dokumentalną, jest poetyka postpamięci, znana chociażby z powieści W. G. Sebalda. Jej zasada sprowadza się do tego, co opisałem już powyżej: wojenna pamięć już nie istnieje w ludzkim umyśle, być może nigdy jej tam nie było. W poszukiwaniu swojej własnej historii człowiek musi więc sięgać do „nieludzkich” źródeł i w ten sposób od początku buduje samego siebie. Ujmując to w paradoks – odtwarza siebie takiego, jakim był, choć nigdy takim nie był. Tworzy się w ten sposób charakterystyczna opozycja życia i prawdy, która temu (dotychczasowemu) życiu przeczy. Dlatego decydując się naprawdę, Chaja i Hans muszą wyrzec się życia, które kłamie. Oboje opisani są jako „obłożeni papierami, archiwalnymi dokumentami, listami, korespondencją, zdjęciami, książkami…”. Jeśli mogliby kiedykolwiek ze sobą rozmawiać, to jedynym językiem, jaki oboje zrozumieją, będzie język pisma. Interesujące skądinąd, jak blisko tutaj Dašy Drndić do Giorgio Agambena, który uznaje tylko jedną drogę do uwolnienia się od suwerena władającego nagim życiem – przez poświęcenie swojego życia (bystander i homo sacer to pojęcia intencjonalnie opisujące tego samego człowieka, chociaż z zupełnie innej perspektywy).
Jest jeszcze trzeci kontekst, który wydaje się niezbędny do poważnej lektury powieści dokumentalnej. Mam namyśli gatunek pokrewny, ale o wiele popularniejszy – film dokumentalny, a dokładnie jego popularną, ponowoczesną formę a’la Discovery Channel. Ten sposób przekazu nazwać by można totalitaryzmem faktu. Wiadomości – w znakomitej większości płaskie i banalne, ale zawsze interesujące – uwiarygodniają tam same siebie (wzmocnione zawsze retoryką autorytetu), a równocześnie ich fabularność nie pozwala nam w ogóle odróżnić, co jest przekazem źródłowym, a co elementem inscenizacji. Z mieszanki danych napisać można każdą historię i nie ma wątpliwości, że każda będzie prawdziwa (przecież nadają ją w Discovery!). Jest to punkt graniczny i największe niebezpieczeństwo powieści dokumentalnej. Ten gatunek jest oczywiście o wiele bardziej wymagający dla autora, niebezpieczeństwo jednak pozostaje.
Powieść Dašy Drndić, ze wszystkich tekstów poświęconych wojnie, jest być może najbardziej oddalonym od tego sposobu myślenia, w którym mnie wychowano. Nie wiem, czy „dobremu Polakowi” nie wypada czytać jej z pogardą: wiem tylko, że konfrontacja – na dodatek podbudowana retoryką faktów – jest tak silna i tak niebezpieczna, że po prostu konieczna (do lektury).
Daša Drndić: "Sonnenschein". Przeł. Dorota Jovanka Ćirlić. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2010 [seria: Sulina].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |