MORS CORONAT OPUS?
A
A
A
53-letni, elegancki, aspołeczny, inteligentny, lubiący dobrze zjeść wdowiec-erotoman, przed którym drży światek przestępczy przedwojennego Lwowa; wielbiciel łaciny i matematyki, który myśli przede wszystkim o „szczupłych kobietach o wąskich biodrach i dużych piersiach”, ale który posiada „mniejsze niż dąb Grottgera w Ogrodzie Jezuickim poczucie rytmu”. O kim mowa? Bynajmniej nie o Eberhardzie Mocku, a o niezwykle przypominającym go Edwardzie Popielskim – głównym bohaterze „Erynii”, pierwszego tomu nowego cyklu kryminałów Marka Krajewskiego. Poznaliśmy go już w „Głowie Minotaura”, dzięki niemu właśnie akcja przenosi się z Wrocławia do Lwowa.
Ale o swoim Wrocławiu Krajewski jednakże nie zapomina. Najświeższa powieść autora „Śmierci w Breslau” została bowiem zaopatrzona w klamrę. Z Wrocławia i roku 2008, gdzie spotykamy dojrzałego już mężczyznę, który po latach odkrył swoją prawdziwą tożsamość oraz bolesne koleje losów swojej rodziny, przenosimy się do Lwowa i roku 1939. W strasznych torturach ginie mały chłopiec – Henio Pytka. Wstrząsająca wieść o rytualnym mordzie dokonanym na dziecku przez Żydów obiega Lwów. Nie oni jednak są odpowiedzialni za tę zbrodnię. Zagadkę, jak sądzą mieszkańcy, rozwiązać może jedynie komisarz Popielski, ale ten – mimo iż ma wnuka w wieku zamordowanego dziecka – marzy tylko o emeryturze i czytaniu poetów starożytnych lub rozwiązywaniu zadań z algebry liniowej. Nie to jest wszakże powodem rozdarcia wewnętrznego, jakie cechuje lwowskiego komisarza, który lubi perwersje, balansuje na granicy prawa oraz bezprawia, ale i jest człowiekiem w jakimś sensie prorodzinnym. Wychowuje córkę Ritę, lubi zabawy z wnukiem Jerzykiem, mieszka z kuzynką Leokadią, która będąc kobietą obdarzoną mądrością i niezwykłą intuicją, potrafi naprowadzić swoimi spostrzeżeniami detektywa na nowe tropy w prowadzonych przez niego śledztwach. Dzięki temu Popielski – w przeciwieństwie do Mocka – nie traktuje instrumentalnie kobiet, choć lubi oddawać się z nimi erotycznemu rozpasaniu (najchętniej w pociągach relacji Lwów–Kraków-Lwów), po którym, w zależności od nastroju, zwykł czytywać w oryginale (wszak wykształcenie filologa klasycznego zobowiązuje!) Cycerona i Lukrecjusza. „A nastroje miewał dwojakie – ogarniało go syte znużenie i ciężkie zadowolenie sybaryty albo wyrzuty sumienia, które ukazywały mu siebie samego jako starego, komicznego i rozpustnego satyra, który braki męskiego powabu musi nadrabiać pieniędzmi. Kiedy ogarniał go nastrój przesytu, wtedy czytał pesymistycznego poetę samobójcę, w stanie smutku i w dotkliwym odczuwaniu bólu »istnienia« – roztrząsał subtelności »De natura deorum« mędrca z Arpinum”.
Edward Popielski jest ponadto epileptykiem, dzięki czemu doświadcza epileptycznych wizji, składających się zawsze z dwóch sekwencji, z których pierwsza zgodna bywa z tym, co działo się w rzeczywistości, druga natomiast różni się od zdarzeń faktycznych szczegółami. Mimo to detektyw traktuje swoje życie jako „uporządkowaną funkcję okresową, której minima – obżarstwo, pijaństwo i rozpusta – oraz maksima – głodówki, abstynencja i celibat – następują po sobie z matematyczną regularnością. Może dlatego nie cieszę się tym życiowym porządkiem, bo nie lubimy ograniczeń? Może dlatego wciąż pragnę ciepłego brudu i ponętnego chaosu?” Możliwe. Prawdopodobnie również z tego po części powodu nie troszczy się o konsekwencje swoich czynów. Lwowski komisarz konsekwentnie krocząc drogą wytyczoną mu przez tytułowe Erynie – greckie boginie zemsty – okazuje się być człowiekiem bezwzględnym oraz dążącym do wytyczonego sobie celu nawet i po (realnych) trupach. Tak dzieje się właśnie w prowadzonym w „Eryniach” śledztwie. Komisarz Popielski dobija targu z „gubernatorem podziemia” – Mosze Kiczałesem – który ma pomóc mu w schwytaniu zabójcy Henia Pytki i który niczym złota rybka ma, w zamian za zerwanie pierwotnej umowy, spełnić trzy życzenia detektywa. A ponieważ Krajewski wychodzi z założenia, że „finał – podobnie jak cielesne apogeum – był tym szczęśliwszy, im bardziej opóźniony”, to nieustannie podrzuca i myli tropy, odsuwając odkrycie zagadki morderstwa tak długo, jak to tylko możliwe. Na wstępie śledztwa niejako odrzucona zostaje hipoteza, zgodnie z którą mamy do czynienia z rytualnym mordem dokonanym na chłopcu przez Żydów, choć do hipotezy tej tu i ówdzie się powraca. Winnym nie jest Anatol Małecki, który za ową zbrodnię gdzieś w okolicach sześćdziesiątej strony najnowszej powieści autora „Głowy Minotaura” zostaje w akcji odwetowej zamordowany. Winnym mógłby być także Tadeusz Szałachowski, który miał dopuścić się owej brutalnej zbrodni na małym dziecku z powodu makabrycznego zapisku w testamencie jego rzekomego ojca, a którego winę poświadcza powszechnie szanowany mecenas, Ludwik Machl, mający – jak się okaże – wraz z Kiczałesem własne plany względem fortuny starego Klemensa Szałachowskiego. Czy zatem tropiąc Tadeusza Szałachowskiego i jego syna – Andrzeja, Popielski znów nie popełnia błędu, podejrzewając, że to oni stoją także za porwaniem jego wnuka? A może nie wszystko da się rozstrzygać za pomocą opozycji: winny – niewinny, moralne – niemoralne, prawnie – bezprawnie?
Krajewski dał się już poznać jako znakomity "wymyślacz" intryg, który potrafi od początku do końca prowadzić fabułę po mistrzowsku, umiejętnie dawkując napięcie. Nie inaczej jest w przypadku „Erynii”, które dzięki temu czyta się jednym tchem, oczekując odkrycia odpowiedzi na podstawowe pytanie: „kto zabił?” Autor „Widm w mieście Breslau” rozmyślnie każe błądzić nie tylko czytelnikom, ale i Popielskiemu. Nawet sam lwowski komisarz z czasem zaczyna się bowiem gubić w swoich domysłach. „Popielski przeklinał w duchu to śledztwo, które go uwodziło i porzucało w tym momencie, kiedy już-już obiecywało koniec i spełnienie. Prowadził je zajadle i bezskutecznie – wbrew instrukcjom, wbrew policyjnym zwyczajom, nawet wbrew honorowi. Korzystał z pomocy łotrów i złodziejów, bił i poniewierał niewinnych ludzi tylko po to, aby dostać jakiś ochłap fałszywego tropu, jakieś ślepe przyczynowe ogniwo, jakąś obietnicę bez pokrycia. Właził do brudnych nor, do melin zboczeńców ruchających słoninę, brudził sobie ubranie i sumienie – tak, w takiej właśnie kolejności – i stawał się jęczącą animulą, popadał w coraz większe rozżalenie, które zapijał wódką i tłumił rozpustą”.
Tym razem jednakże ceną za jego upór i działanie poza prawem jest utrata wnuka i popadnięcie Rity w obłęd. Co się stało z Jerzykiem? Czyje kości znaleziono w tajnym wrocławskim schronie? Dlaczego obok trupa znajdowało się około trzech tysięcy tych samych zdjęć rocznego, może dwuletniego dziecka? Kogo nękają tytułowe Erynie? I jaką funkcję w tej opowieści spełnia skacowana kelnerka Patrycja Wójcik? To zaledwie kilka pytań, które podrzuca autor „Erynii”, zapraszając czytelników swej najnowszej powieści do prowadzenia wraz z komisarzem Edwardem Popielskim śledztwa. Ale „Erynie” nie są li tylko literaturą „łatwą, lekką i przyjemną”. A to za sprawą znamiennych dla twórczości współautora „Róż cmentarnych” opisów makabrycznych (np. szczegóły śmierci małego Henia) i perwersyjnych (cyrkowy gabinet osobliwości). Dzięki temu snuta przez niego opowieść jest – przynajmniej miejscami – wstrząsająca i sugestywna. Dodatkowo łatwo wczuć się w lokalny dekadencki klimat również i dzięki temu, że pisarz zadał sobie wiele trudu, by wiernie oddać nie tylko realia przedwojennego Lwowa, ale i ówczesny język jego mieszkańców.
Krajewski, jak widać, używa tych samych i jakże dobrze sprawdzonych schematów i chwytów. Kłopot w tym, że w konsekwencji takiego postępowania snute przez autora „Końca świata w Breslau” intrygi powieściowe stają się przewidywalne. „Erynie” czyta się jednakże szybko i z wypiekami na twarzy. I jeśli to miałoby być wyznacznikiem świetnego kryminału, to Marek Krajewski sprostał oczekiwaniom. Ale czy w tym wypadku wystarczy? Moim zdaniem: niekoniecznie. Piszącej te słowa pozostaje mieć nadzieję, że następnym razem autor „Dżumy w Breslau” zaryzykuje wyjście poza to, co „mocno sprawdzone” i postara się zaskoczyć nawet samego siebie. Czas jednak pokaże. Wszak nie od dziś wiadomo, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Tym bardziej, że w grę wchodzą tu mechanizmy rynkowe. A te, jak wiadomo, są nieubłagane.
Ale o swoim Wrocławiu Krajewski jednakże nie zapomina. Najświeższa powieść autora „Śmierci w Breslau” została bowiem zaopatrzona w klamrę. Z Wrocławia i roku 2008, gdzie spotykamy dojrzałego już mężczyznę, który po latach odkrył swoją prawdziwą tożsamość oraz bolesne koleje losów swojej rodziny, przenosimy się do Lwowa i roku 1939. W strasznych torturach ginie mały chłopiec – Henio Pytka. Wstrząsająca wieść o rytualnym mordzie dokonanym na dziecku przez Żydów obiega Lwów. Nie oni jednak są odpowiedzialni za tę zbrodnię. Zagadkę, jak sądzą mieszkańcy, rozwiązać może jedynie komisarz Popielski, ale ten – mimo iż ma wnuka w wieku zamordowanego dziecka – marzy tylko o emeryturze i czytaniu poetów starożytnych lub rozwiązywaniu zadań z algebry liniowej. Nie to jest wszakże powodem rozdarcia wewnętrznego, jakie cechuje lwowskiego komisarza, który lubi perwersje, balansuje na granicy prawa oraz bezprawia, ale i jest człowiekiem w jakimś sensie prorodzinnym. Wychowuje córkę Ritę, lubi zabawy z wnukiem Jerzykiem, mieszka z kuzynką Leokadią, która będąc kobietą obdarzoną mądrością i niezwykłą intuicją, potrafi naprowadzić swoimi spostrzeżeniami detektywa na nowe tropy w prowadzonych przez niego śledztwach. Dzięki temu Popielski – w przeciwieństwie do Mocka – nie traktuje instrumentalnie kobiet, choć lubi oddawać się z nimi erotycznemu rozpasaniu (najchętniej w pociągach relacji Lwów–Kraków-Lwów), po którym, w zależności od nastroju, zwykł czytywać w oryginale (wszak wykształcenie filologa klasycznego zobowiązuje!) Cycerona i Lukrecjusza. „A nastroje miewał dwojakie – ogarniało go syte znużenie i ciężkie zadowolenie sybaryty albo wyrzuty sumienia, które ukazywały mu siebie samego jako starego, komicznego i rozpustnego satyra, który braki męskiego powabu musi nadrabiać pieniędzmi. Kiedy ogarniał go nastrój przesytu, wtedy czytał pesymistycznego poetę samobójcę, w stanie smutku i w dotkliwym odczuwaniu bólu »istnienia« – roztrząsał subtelności »De natura deorum« mędrca z Arpinum”.
Edward Popielski jest ponadto epileptykiem, dzięki czemu doświadcza epileptycznych wizji, składających się zawsze z dwóch sekwencji, z których pierwsza zgodna bywa z tym, co działo się w rzeczywistości, druga natomiast różni się od zdarzeń faktycznych szczegółami. Mimo to detektyw traktuje swoje życie jako „uporządkowaną funkcję okresową, której minima – obżarstwo, pijaństwo i rozpusta – oraz maksima – głodówki, abstynencja i celibat – następują po sobie z matematyczną regularnością. Może dlatego nie cieszę się tym życiowym porządkiem, bo nie lubimy ograniczeń? Może dlatego wciąż pragnę ciepłego brudu i ponętnego chaosu?” Możliwe. Prawdopodobnie również z tego po części powodu nie troszczy się o konsekwencje swoich czynów. Lwowski komisarz konsekwentnie krocząc drogą wytyczoną mu przez tytułowe Erynie – greckie boginie zemsty – okazuje się być człowiekiem bezwzględnym oraz dążącym do wytyczonego sobie celu nawet i po (realnych) trupach. Tak dzieje się właśnie w prowadzonym w „Eryniach” śledztwie. Komisarz Popielski dobija targu z „gubernatorem podziemia” – Mosze Kiczałesem – który ma pomóc mu w schwytaniu zabójcy Henia Pytki i który niczym złota rybka ma, w zamian za zerwanie pierwotnej umowy, spełnić trzy życzenia detektywa. A ponieważ Krajewski wychodzi z założenia, że „finał – podobnie jak cielesne apogeum – był tym szczęśliwszy, im bardziej opóźniony”, to nieustannie podrzuca i myli tropy, odsuwając odkrycie zagadki morderstwa tak długo, jak to tylko możliwe. Na wstępie śledztwa niejako odrzucona zostaje hipoteza, zgodnie z którą mamy do czynienia z rytualnym mordem dokonanym na chłopcu przez Żydów, choć do hipotezy tej tu i ówdzie się powraca. Winnym nie jest Anatol Małecki, który za ową zbrodnię gdzieś w okolicach sześćdziesiątej strony najnowszej powieści autora „Głowy Minotaura” zostaje w akcji odwetowej zamordowany. Winnym mógłby być także Tadeusz Szałachowski, który miał dopuścić się owej brutalnej zbrodni na małym dziecku z powodu makabrycznego zapisku w testamencie jego rzekomego ojca, a którego winę poświadcza powszechnie szanowany mecenas, Ludwik Machl, mający – jak się okaże – wraz z Kiczałesem własne plany względem fortuny starego Klemensa Szałachowskiego. Czy zatem tropiąc Tadeusza Szałachowskiego i jego syna – Andrzeja, Popielski znów nie popełnia błędu, podejrzewając, że to oni stoją także za porwaniem jego wnuka? A może nie wszystko da się rozstrzygać za pomocą opozycji: winny – niewinny, moralne – niemoralne, prawnie – bezprawnie?
Krajewski dał się już poznać jako znakomity "wymyślacz" intryg, który potrafi od początku do końca prowadzić fabułę po mistrzowsku, umiejętnie dawkując napięcie. Nie inaczej jest w przypadku „Erynii”, które dzięki temu czyta się jednym tchem, oczekując odkrycia odpowiedzi na podstawowe pytanie: „kto zabił?” Autor „Widm w mieście Breslau” rozmyślnie każe błądzić nie tylko czytelnikom, ale i Popielskiemu. Nawet sam lwowski komisarz z czasem zaczyna się bowiem gubić w swoich domysłach. „Popielski przeklinał w duchu to śledztwo, które go uwodziło i porzucało w tym momencie, kiedy już-już obiecywało koniec i spełnienie. Prowadził je zajadle i bezskutecznie – wbrew instrukcjom, wbrew policyjnym zwyczajom, nawet wbrew honorowi. Korzystał z pomocy łotrów i złodziejów, bił i poniewierał niewinnych ludzi tylko po to, aby dostać jakiś ochłap fałszywego tropu, jakieś ślepe przyczynowe ogniwo, jakąś obietnicę bez pokrycia. Właził do brudnych nor, do melin zboczeńców ruchających słoninę, brudził sobie ubranie i sumienie – tak, w takiej właśnie kolejności – i stawał się jęczącą animulą, popadał w coraz większe rozżalenie, które zapijał wódką i tłumił rozpustą”.
Tym razem jednakże ceną za jego upór i działanie poza prawem jest utrata wnuka i popadnięcie Rity w obłęd. Co się stało z Jerzykiem? Czyje kości znaleziono w tajnym wrocławskim schronie? Dlaczego obok trupa znajdowało się około trzech tysięcy tych samych zdjęć rocznego, może dwuletniego dziecka? Kogo nękają tytułowe Erynie? I jaką funkcję w tej opowieści spełnia skacowana kelnerka Patrycja Wójcik? To zaledwie kilka pytań, które podrzuca autor „Erynii”, zapraszając czytelników swej najnowszej powieści do prowadzenia wraz z komisarzem Edwardem Popielskim śledztwa. Ale „Erynie” nie są li tylko literaturą „łatwą, lekką i przyjemną”. A to za sprawą znamiennych dla twórczości współautora „Róż cmentarnych” opisów makabrycznych (np. szczegóły śmierci małego Henia) i perwersyjnych (cyrkowy gabinet osobliwości). Dzięki temu snuta przez niego opowieść jest – przynajmniej miejscami – wstrząsająca i sugestywna. Dodatkowo łatwo wczuć się w lokalny dekadencki klimat również i dzięki temu, że pisarz zadał sobie wiele trudu, by wiernie oddać nie tylko realia przedwojennego Lwowa, ale i ówczesny język jego mieszkańców.
Krajewski, jak widać, używa tych samych i jakże dobrze sprawdzonych schematów i chwytów. Kłopot w tym, że w konsekwencji takiego postępowania snute przez autora „Końca świata w Breslau” intrygi powieściowe stają się przewidywalne. „Erynie” czyta się jednakże szybko i z wypiekami na twarzy. I jeśli to miałoby być wyznacznikiem świetnego kryminału, to Marek Krajewski sprostał oczekiwaniom. Ale czy w tym wypadku wystarczy? Moim zdaniem: niekoniecznie. Piszącej te słowa pozostaje mieć nadzieję, że następnym razem autor „Dżumy w Breslau” zaryzykuje wyjście poza to, co „mocno sprawdzone” i postara się zaskoczyć nawet samego siebie. Czas jednak pokaże. Wszak nie od dziś wiadomo, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Tym bardziej, że w grę wchodzą tu mechanizmy rynkowe. A te, jak wiadomo, są nieubłagane.
Marek Krajewski: „Erynie”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |