UWAGA, ZŁO!
A
A
A
Najnowsza książka Adama Zalewskiego to zbiór sześciu barwnych, dynamicznych opowiadań. Barwnych kolorem żywym, bo prawdziwie krwiście czerwonym, a dynamicznych … cóż – serce potrafi naprawdę mocno i szybko bić, szczególnie, kiedy jest napędzane strachem.
„Sześć razy śmierć” – bo o tym zbiorku mowa – to już czwarte dziecko karpińskiego pisarza, nieco odmienne od poprzednich, choć poniekąd wpisujące się w jakby sinusoidalny rys jego twórczości. Nie obejdzie się więc bez drobnego rysu bibliograficznego. Autor tworzy książki będące kompilacją klasycznego horroru z thrillerem, jednakże we wszystkich czterech pozycjach jeden z gatunków zawsze znacznie przeważa lub też jest zupełnie samodzielny. I tak oto „Biała Wiedźma” – debiutancka powieść Adama Zalewskiego z 2008 roku – jest klasycznym horrorem, opartym na indiańskich legendach, pełnym napięcia i grozy, ale niepozbawionym osnowy obyczajowej, prawdziwie wciągającej i budującej nastrój. Jednakże podzielona ta trzy tomy książka w samym swoim sercu zaskakuje opowieścią nie o powracającej z przeszłości złowrogiej sile, ale o ludziach, równie bezwzględnych i okrutnych – jest więc zachowana konwencja thrillera. Mimo to jednak główny motyw powieści osadzony jest poza realizmem i wyklucza wszelkie racjonalne wyjaśnienia. W kolejnej swojej powieści – „Rowerzyście”, wydanym w rok po debiucie, autor nastrój grozy buduje tylko i wyłącznie na czynniku ludzkim, oddając w ręce czytelnika trzymający w napięciu mroczny thriller z domieszką kryminału – książkę prawdziwie mocną i męską, ale znów – nie pozostając obojętnym na nieco wrażliwszych czytelników – z delikatną, obyczajową, łagodzącą nutą. Po niej przychodzi czas na „Cień znad jeziora”, wydany w chwilę po „Rowerzyście”, kontynuację „Białej Wiedźmy”, znów oparty na motywach indiańskich, ale – podobnie jak debiut – zaskakujący, bo łączący losy bohaterów dwóch poprzednich powieści. Jest to jednak bez złudzenia horror, znów lekko obyczajowy, ale przesiąknięty złem zupełnie fantastycznym – nazwijmy to – bezpiecznym. W końcu jednak na światło dzienne wychodzi „Sześć razy śmierć”, ukazująca się nakładem wydawnictwa Funky Books, pozycja zdecydowanie najbardziej niepokojąca, nieprzyjemna i przerażająca w dorobku Adama Zalewskiego. Mówiąc „nieprzyjemna”, nie mam na myśli wad warsztatowych czy też fabularnych zbioru, bynajmniej. Nieprzyjemne jest to, że historie, które autor opowiada, noszą w sobie spore prawdopodobieństwo zdarzenia i podważają stereotypowe myślenie „mnie takie coś nie grozi”.
Po raz kolejny Zalewski zabiera czytelnika w tournee po Stanach Zjednoczonych – kraju, który upodobał sobie od samego początku i daj Boże, żeby w nim został, bo właśnie to jest jednym z czynników przyciągających jak magnez do jego powieści. Zapewne można by autorowi sporo zarzucić, chociażby porzucenie pewnego „literackiego patriotyzmu”, pójście na łatwiznę – bo w końcu mało kto Stany zna, więc łatwo czytelnika nabrać – zachłyśnięcie się amerykańską kulturą, zaczerpniętą z filmów, porzucenie własnego podwórka i mnóstwo innych rzeczy. Nie są jednakże książki Zalewskiego laurką dla kultury amerykańskiej, hołdem dla Miasta Aniołów czy Statui Wolności, a ciekawą podróżą na prowincję, wyprawą wytrawnego badacza Nowego Świata, który tworząc każdą swoją książę i osadzając fabułę w amerykańskich realiach, nie pogrywa z czytelnikiem, bazując na jego geograficznej czy kulturowej niewiedzy. Zalewski nie pozwala sobie na drobne kłamstewka – dokładnie zbiera materiały o krainie, którą planuje opisać, by móc jak najlepiej oddać jej prawdziwe oblicze. Nie było inaczej w przypadku omawianego zbioru opowiadań, choć tu nie tylko geografia, topografia czy kultura miały znaczenie. Tu również prawdziwe historie pisały scenariusz i choć nie są to autentyczne, zbeletryzowane opowieści, nietrudno się domyślić – choć ciężko uwierzyć – że to, co czytelnik otrzymał, niekoniecznie musi być fikcją literacką. A czy jest? Pozostaje nadzieja.
Jak wcześniej mówiłam, Adam Zalewski i tym razem wyzbył się fantastycznego, bezpiecznego zła na rzecz ohydy i zwyrodnienia drzemiącego w ludziach. Sześć okrutnych opowiadań, nazwanych kolejno „Śmierć po raz pierwszy, drugi, trzeci…” trzyma w napięciu od początku do końca. Książkę wielokrotnie chce się zamknąć, cisnąć w kąt, zgłosić zdecydowane veto przeciw jej treści, ale… nie robi się tego, pozostając w zupełnej niemocy, pozbawionym sił, zupełnie jak ofiary zdegenerowanych zwyrodnialców. Nie ma jednak miejsca na bierność, przynajmniej afektywną – emocje są w ciągłym napięciu, cały czas wystawiane na próbę, dociągane do granic wytrzymałości, ich intensywność podczas czytania jest stale trzymana na najwyższym poziomie. Bez wyjątku każde opowiadanie mrozi krew w żyłach i choć wszystkie traktują w zasadzie o tym samym – o makabrze, śmierci, o ludzkim zbydlęceniu i zdehumanizowaniu – nie sposób się znudzić. Strach natomiast zamknąć oczy, bo plastyczność obrazowania jest niezwykła – żywa, silna, magnetyzująca, paraliżująca.
Być może jest to zasługa warsztatu – swoistego „znaku firmowego” pisarza – który może być tak samo uwielbiany, jak irytujący. Zalewski bowiem – znów konsekwentnie przez całą swoją twórczość – przyzwyczaja czytelnika do krótkich zdań, całkowitej prostoty, języka dynamicznego, ale wyzutego z emocjonalności i wszelkiej retoryczności. Lektura Zalewskiego może zatem miejscami przypominać czytanie depeszy, a ciągłe pauzy mogą zmęczyć i zniechęcić. Trzeba jednak przyznać, że styl – choć prosty – nie jest przy tym prostacki (choć nie brakuje w nim wulgaryzmów czy zupełnie niesmacznych zwrotów, ale daleko mu do plugastwa znanego chociażby z „Gangreny” Dawida Kornagi), a emotywność sięga dużo głębiej, poza warstwę językową. Wyzbycie się nadmuchanych fraz, które – choć często świadczą o tym, że pisarz z pewnością ma coś do powiedzenia – nie zawsze coś mówią, działa na rzecz zagłębienia się w treść, wystarczająco efektowną, niewymagającą dodatkowego retorycznego dookreślania. Główną bronią autora jest więc obraz, nakreślony minimalnym nakładem słownym, a jednak nieprzeciętny, bo silnie oddziałujący, jakby relacjonowany przez podenerwowanego świadka mrocznych zdarzeń. Ponadto można Zalewskiego posądzić o jeszcze jedną brzydką językową cechę i zarzut ten nieco trudniej odepchnąć. Drażniące zmanierowanie języka, nasycenie amerykańskimi frazesami rodem z filmów wzbudza mieszane uczucia, choć nijak wpływa na postrzeganie całości lektury, co więcej – uwiarygodnia ją. A rozdrażnienie niestety wynika z przyzwyczajenia, jakiego nabywa się wraz ze wzrostem zamiłowania do kultury Zachodu, która przyzwyczaja do pewnych określonych zwyczajów, w tym także językowych. Dlatego też swoista „typowość” zwrotów w powieściach Zalewskiego może nieco zniechęcić, wzbudzać efekt deja vu, świadomość, że gdzieś to już było. Niemniej jednak pozostaję bezsilna wobec jego prozy i nie zniechęci mnie do niej nawet owa stereotypowość zwrotów, depeszowy język czy spoilery, do których autor niestety też ma skłonności. Bo powtórzę – Adam Zalewski nie jest pisarzem, który ma coś do powiedzenia, a takim, który po prostu mówi. Wprost, bez ogródek, tak, jak to w życiu bywa. Co więcej – świat, który nam ukazuje, jest prawdziwy, ze swoimi wadami i zaletami, pozbawiony zbędnych metafor i niedomówień, pełen krwistych steków, zimnego browara, typowych glin i… zbrodni, doskonałych lub nie. I – jak to w prawdziwym życiu bywa – wcale nie jest powiedziane, że dobro zawsze zwycięża.
Wrócę jeszcze na chwilę do wspomnianej wyżej podróż po Stanach Zjednoczonych. Zarówno dla autora jak i czytelnika jest ona doskonałą okazją do tego, by choć na chwilę zapomnieć o polskiej rzeczywistości, przenieść się do kraju, gdzie patologia jest patologią, a nie normalnością, a marzenia stają się celami do zrealizowania. Przypomnę, że Zalewski nie buduje swoich powieści na domysłach czy wyobrażeniach, a na autentycznych krajobrazach i zachowaniach, z którymi zapoznaje się w toku – nazwijmy to – badań, przygotowań do pisania. Owszem, zapewne łatwiej byłoby przenieść akcję do rodzinnych Karpin czy jakiejkolwiek innej, doskonale znanej miejscowości i zamiast nazwać jedną z bohaterek swoich opowiadań Agnes – dać jej imię Agnieszka. Wtedy jednak jego powieści byłyby po prostu kolejną pozycją w dziale grozy, opartą oczywiście na innych motywach, bo gdzieżby indiańskich, rzeźbiarz z opowiadania o tym samym tytule zabijałby dłutem swoich modeli, a nie tworzył rzeźby z ich ciał, a rodzinną tragedią małego Jonathana i jego matki nikt by się zapewne nie przyjął. „Sześć razy śmierć” przypominałoby historie rodem z telewizyjnych kryminalnych (polskich!) produkcji. A przecież to każdy zna i choć nie brakuje i u nas zbrodni mrożących krew w żyłach – nie da się ukryć, że Amerykanie prześcigają nas – i zapewne nie tylko nas – w oryginalnych pomysłach, a realia ich kraju mają zdecydowanie większy „zbrodniczy” potencjał. I może to i lepiej, bo świadomość, że „to się u nas nie dzieje” nieco uspokaja. Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych, nie można dać się zmylić.
Opowiadania ze zbioru „Sześć razy śmierć” uświadamiają, że największe zło, zło w czystej postaci, nie kryje się w legendach, opowieściach o duchach czy wyimaginowanych stworach, a w ludziach – zdegenerowanych szaleńcach, którzy nie cofną się przed niczym. Historie przeznaczone dla tych, którzy nie boją się opisów cierpienia, przemocy i widoku krwi. Widoku, ponieważ opowiadania aż ociekają krwią w niemal namacalny sposób, a obrazy, które dane są czytelnikowi, pozostaną w jego świadomości na długo, wciąż budząc niepokój i wyczulając na ludzi bardziej niż cokolwiek innego. Bo Zalewski doskonale wie, że nic nie przeraża bardziej niż świadomość realnego zagrożenia – takiego, jakim jest dla nas drugi człowiek. „Sześć razy śmierć” to kolejna odsłona ludzkiej psychiki, studium szaleństwa i dehumanizacji, pozycja absolutnie priorytetowa dla wielbicieli literatury grozy. I choć opowiadania gatunkowo są z całą pewnością thrillerem – nie ma wątpliwości, że przedstawiają prawdziwy horror, najgorszy z możliwych, bo prawdopodobny. Kawał prawdziwie mocnej, silnej prozy!
„Sześć razy śmierć” – bo o tym zbiorku mowa – to już czwarte dziecko karpińskiego pisarza, nieco odmienne od poprzednich, choć poniekąd wpisujące się w jakby sinusoidalny rys jego twórczości. Nie obejdzie się więc bez drobnego rysu bibliograficznego. Autor tworzy książki będące kompilacją klasycznego horroru z thrillerem, jednakże we wszystkich czterech pozycjach jeden z gatunków zawsze znacznie przeważa lub też jest zupełnie samodzielny. I tak oto „Biała Wiedźma” – debiutancka powieść Adama Zalewskiego z 2008 roku – jest klasycznym horrorem, opartym na indiańskich legendach, pełnym napięcia i grozy, ale niepozbawionym osnowy obyczajowej, prawdziwie wciągającej i budującej nastrój. Jednakże podzielona ta trzy tomy książka w samym swoim sercu zaskakuje opowieścią nie o powracającej z przeszłości złowrogiej sile, ale o ludziach, równie bezwzględnych i okrutnych – jest więc zachowana konwencja thrillera. Mimo to jednak główny motyw powieści osadzony jest poza realizmem i wyklucza wszelkie racjonalne wyjaśnienia. W kolejnej swojej powieści – „Rowerzyście”, wydanym w rok po debiucie, autor nastrój grozy buduje tylko i wyłącznie na czynniku ludzkim, oddając w ręce czytelnika trzymający w napięciu mroczny thriller z domieszką kryminału – książkę prawdziwie mocną i męską, ale znów – nie pozostając obojętnym na nieco wrażliwszych czytelników – z delikatną, obyczajową, łagodzącą nutą. Po niej przychodzi czas na „Cień znad jeziora”, wydany w chwilę po „Rowerzyście”, kontynuację „Białej Wiedźmy”, znów oparty na motywach indiańskich, ale – podobnie jak debiut – zaskakujący, bo łączący losy bohaterów dwóch poprzednich powieści. Jest to jednak bez złudzenia horror, znów lekko obyczajowy, ale przesiąknięty złem zupełnie fantastycznym – nazwijmy to – bezpiecznym. W końcu jednak na światło dzienne wychodzi „Sześć razy śmierć”, ukazująca się nakładem wydawnictwa Funky Books, pozycja zdecydowanie najbardziej niepokojąca, nieprzyjemna i przerażająca w dorobku Adama Zalewskiego. Mówiąc „nieprzyjemna”, nie mam na myśli wad warsztatowych czy też fabularnych zbioru, bynajmniej. Nieprzyjemne jest to, że historie, które autor opowiada, noszą w sobie spore prawdopodobieństwo zdarzenia i podważają stereotypowe myślenie „mnie takie coś nie grozi”.
Po raz kolejny Zalewski zabiera czytelnika w tournee po Stanach Zjednoczonych – kraju, który upodobał sobie od samego początku i daj Boże, żeby w nim został, bo właśnie to jest jednym z czynników przyciągających jak magnez do jego powieści. Zapewne można by autorowi sporo zarzucić, chociażby porzucenie pewnego „literackiego patriotyzmu”, pójście na łatwiznę – bo w końcu mało kto Stany zna, więc łatwo czytelnika nabrać – zachłyśnięcie się amerykańską kulturą, zaczerpniętą z filmów, porzucenie własnego podwórka i mnóstwo innych rzeczy. Nie są jednakże książki Zalewskiego laurką dla kultury amerykańskiej, hołdem dla Miasta Aniołów czy Statui Wolności, a ciekawą podróżą na prowincję, wyprawą wytrawnego badacza Nowego Świata, który tworząc każdą swoją książę i osadzając fabułę w amerykańskich realiach, nie pogrywa z czytelnikiem, bazując na jego geograficznej czy kulturowej niewiedzy. Zalewski nie pozwala sobie na drobne kłamstewka – dokładnie zbiera materiały o krainie, którą planuje opisać, by móc jak najlepiej oddać jej prawdziwe oblicze. Nie było inaczej w przypadku omawianego zbioru opowiadań, choć tu nie tylko geografia, topografia czy kultura miały znaczenie. Tu również prawdziwe historie pisały scenariusz i choć nie są to autentyczne, zbeletryzowane opowieści, nietrudno się domyślić – choć ciężko uwierzyć – że to, co czytelnik otrzymał, niekoniecznie musi być fikcją literacką. A czy jest? Pozostaje nadzieja.
Jak wcześniej mówiłam, Adam Zalewski i tym razem wyzbył się fantastycznego, bezpiecznego zła na rzecz ohydy i zwyrodnienia drzemiącego w ludziach. Sześć okrutnych opowiadań, nazwanych kolejno „Śmierć po raz pierwszy, drugi, trzeci…” trzyma w napięciu od początku do końca. Książkę wielokrotnie chce się zamknąć, cisnąć w kąt, zgłosić zdecydowane veto przeciw jej treści, ale… nie robi się tego, pozostając w zupełnej niemocy, pozbawionym sił, zupełnie jak ofiary zdegenerowanych zwyrodnialców. Nie ma jednak miejsca na bierność, przynajmniej afektywną – emocje są w ciągłym napięciu, cały czas wystawiane na próbę, dociągane do granic wytrzymałości, ich intensywność podczas czytania jest stale trzymana na najwyższym poziomie. Bez wyjątku każde opowiadanie mrozi krew w żyłach i choć wszystkie traktują w zasadzie o tym samym – o makabrze, śmierci, o ludzkim zbydlęceniu i zdehumanizowaniu – nie sposób się znudzić. Strach natomiast zamknąć oczy, bo plastyczność obrazowania jest niezwykła – żywa, silna, magnetyzująca, paraliżująca.
Być może jest to zasługa warsztatu – swoistego „znaku firmowego” pisarza – który może być tak samo uwielbiany, jak irytujący. Zalewski bowiem – znów konsekwentnie przez całą swoją twórczość – przyzwyczaja czytelnika do krótkich zdań, całkowitej prostoty, języka dynamicznego, ale wyzutego z emocjonalności i wszelkiej retoryczności. Lektura Zalewskiego może zatem miejscami przypominać czytanie depeszy, a ciągłe pauzy mogą zmęczyć i zniechęcić. Trzeba jednak przyznać, że styl – choć prosty – nie jest przy tym prostacki (choć nie brakuje w nim wulgaryzmów czy zupełnie niesmacznych zwrotów, ale daleko mu do plugastwa znanego chociażby z „Gangreny” Dawida Kornagi), a emotywność sięga dużo głębiej, poza warstwę językową. Wyzbycie się nadmuchanych fraz, które – choć często świadczą o tym, że pisarz z pewnością ma coś do powiedzenia – nie zawsze coś mówią, działa na rzecz zagłębienia się w treść, wystarczająco efektowną, niewymagającą dodatkowego retorycznego dookreślania. Główną bronią autora jest więc obraz, nakreślony minimalnym nakładem słownym, a jednak nieprzeciętny, bo silnie oddziałujący, jakby relacjonowany przez podenerwowanego świadka mrocznych zdarzeń. Ponadto można Zalewskiego posądzić o jeszcze jedną brzydką językową cechę i zarzut ten nieco trudniej odepchnąć. Drażniące zmanierowanie języka, nasycenie amerykańskimi frazesami rodem z filmów wzbudza mieszane uczucia, choć nijak wpływa na postrzeganie całości lektury, co więcej – uwiarygodnia ją. A rozdrażnienie niestety wynika z przyzwyczajenia, jakiego nabywa się wraz ze wzrostem zamiłowania do kultury Zachodu, która przyzwyczaja do pewnych określonych zwyczajów, w tym także językowych. Dlatego też swoista „typowość” zwrotów w powieściach Zalewskiego może nieco zniechęcić, wzbudzać efekt deja vu, świadomość, że gdzieś to już było. Niemniej jednak pozostaję bezsilna wobec jego prozy i nie zniechęci mnie do niej nawet owa stereotypowość zwrotów, depeszowy język czy spoilery, do których autor niestety też ma skłonności. Bo powtórzę – Adam Zalewski nie jest pisarzem, który ma coś do powiedzenia, a takim, który po prostu mówi. Wprost, bez ogródek, tak, jak to w życiu bywa. Co więcej – świat, który nam ukazuje, jest prawdziwy, ze swoimi wadami i zaletami, pozbawiony zbędnych metafor i niedomówień, pełen krwistych steków, zimnego browara, typowych glin i… zbrodni, doskonałych lub nie. I – jak to w prawdziwym życiu bywa – wcale nie jest powiedziane, że dobro zawsze zwycięża.
Wrócę jeszcze na chwilę do wspomnianej wyżej podróż po Stanach Zjednoczonych. Zarówno dla autora jak i czytelnika jest ona doskonałą okazją do tego, by choć na chwilę zapomnieć o polskiej rzeczywistości, przenieść się do kraju, gdzie patologia jest patologią, a nie normalnością, a marzenia stają się celami do zrealizowania. Przypomnę, że Zalewski nie buduje swoich powieści na domysłach czy wyobrażeniach, a na autentycznych krajobrazach i zachowaniach, z którymi zapoznaje się w toku – nazwijmy to – badań, przygotowań do pisania. Owszem, zapewne łatwiej byłoby przenieść akcję do rodzinnych Karpin czy jakiejkolwiek innej, doskonale znanej miejscowości i zamiast nazwać jedną z bohaterek swoich opowiadań Agnes – dać jej imię Agnieszka. Wtedy jednak jego powieści byłyby po prostu kolejną pozycją w dziale grozy, opartą oczywiście na innych motywach, bo gdzieżby indiańskich, rzeźbiarz z opowiadania o tym samym tytule zabijałby dłutem swoich modeli, a nie tworzył rzeźby z ich ciał, a rodzinną tragedią małego Jonathana i jego matki nikt by się zapewne nie przyjął. „Sześć razy śmierć” przypominałoby historie rodem z telewizyjnych kryminalnych (polskich!) produkcji. A przecież to każdy zna i choć nie brakuje i u nas zbrodni mrożących krew w żyłach – nie da się ukryć, że Amerykanie prześcigają nas – i zapewne nie tylko nas – w oryginalnych pomysłach, a realia ich kraju mają zdecydowanie większy „zbrodniczy” potencjał. I może to i lepiej, bo świadomość, że „to się u nas nie dzieje” nieco uspokaja. Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych, nie można dać się zmylić.
Opowiadania ze zbioru „Sześć razy śmierć” uświadamiają, że największe zło, zło w czystej postaci, nie kryje się w legendach, opowieściach o duchach czy wyimaginowanych stworach, a w ludziach – zdegenerowanych szaleńcach, którzy nie cofną się przed niczym. Historie przeznaczone dla tych, którzy nie boją się opisów cierpienia, przemocy i widoku krwi. Widoku, ponieważ opowiadania aż ociekają krwią w niemal namacalny sposób, a obrazy, które dane są czytelnikowi, pozostaną w jego świadomości na długo, wciąż budząc niepokój i wyczulając na ludzi bardziej niż cokolwiek innego. Bo Zalewski doskonale wie, że nic nie przeraża bardziej niż świadomość realnego zagrożenia – takiego, jakim jest dla nas drugi człowiek. „Sześć razy śmierć” to kolejna odsłona ludzkiej psychiki, studium szaleństwa i dehumanizacji, pozycja absolutnie priorytetowa dla wielbicieli literatury grozy. I choć opowiadania gatunkowo są z całą pewnością thrillerem – nie ma wątpliwości, że przedstawiają prawdziwy horror, najgorszy z możliwych, bo prawdopodobny. Kawał prawdziwie mocnej, silnej prozy!
Adam Zalewski: „Sześć razy śmierć”. Wydawnictwo Funky Books – Grupa Wydawnicza GWP. Gdańsk 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |