BYSTANDERKA. PROJEKT NIEMOŻLIWY?
A
A
A
Daša Drndić znalazła doskonały sposób, by uwieść czytelnika. Na czym owa doskonałość polega? Na tym, iż autorka w bezczelny sposób udaje, że czytelnika nie uwodzi, co więcej, ponoć nawet nie ma tego w zamiarze, a robi to w sposób perfekcyjny. Niby chce tylko opowiedzieć o tych/za tych, którzy już nie mogą. Niby chce oddać głos, bo tyle jest „imion bez opowieści”...
Tak mogłaby brzmieć teza rozpoczynająca krytyczny szkic na temat „Sonnenschein”. Problem w tym, iż wszelkie tezy, jakie w trakcie lektury pojawiają się w głowie czytelnika, uchylone zostają przez kolejny rozdział czy raczej fragment narracji chorwackiej pisarki. Nawet sformułowanie „narracja” w jej przypadku wydawać się może podejrzane. Stąd też trzy poniższe hipotezy. Wszystkie powstałe na skutek przecięcia lektury teksów Dašy Drndićn i omawiającego ją tekstu „Po prostu przeżyć” Ryszarda Knapka zamieszczonego w majowym numerze „artPAPIERU”. Knapek wysuwa kilka tez, z którymi zgodzić nie każe mi się, a przynajmniej nakłania do polemiki lub wysunięcia zastrzeżeń, czytelnicza małostkowość.
Chaja stand by, czyli hipoteza 1
a) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Goritz.
b) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Gorycji.
c) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Goricii.
Gorizia/Gorycja/Goricia. Niemcy/Słowenia/Włochy. Gorycja wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk w wyniku kolejnych wojennych i politycznych roszad. Na mapie Europy nie jest wyjątkiem. Co więcej, przez swoje przygraniczne położenie była nawet predestynowana do tych swoistych peregrynacji w miejscu. Zmiana nazwy i państwowej przynależności nie ma w sobie nic z zaskoczenia ani też ze święta. Jednak tylko pozornie nic nie wnosi w małomiasteczkową przestrzeń. Każdorazowa rotacja odciska bowiem piętno na żywej tkance miasta, jaką są jej mieszkańcy. Chaja miała być tą, której nie ima się historia, która w niej nie uczestniczy, jest obecna, ale nie jest świadkiem, bo zamiast jechać pociągiem do Treblinki, stoi za kontuarem sklepiku i czyta powieści. Czy jednak fakt, że nie została zabita w obozie zagłady lub nie trafiła do obozu pracy, stawia ją, jak pisze Ryszard Knapek, po drugiej stronie społeczeństwa? Tenże stawia ją raczej na marginesie, poza głównym wektorem historii, bo chyba właśnie tak brzmieć powinna definicja tytułowego zwrotu – bystanderki. Bystanderka to nie ktoś po drugiej stronie, co pociąga za sobą rozumienie systemu binarnego, lecz ktoś, kto nie uczestniczy, jest pozastystemowy. Czy taka właśnie jest Chaja? Poniekąd tak. Tego chciałaby skryptorka, która z pewnością zdaje sobie sprawę, że najlepszą pozycją obserwacji jest właśnie margines. On dawać ma szansę wkroczenia do środka i jednoczesną możliwość izolacji. Zamiast szans i możliwości powinien się tutaj jednak pojawić przymus i przyzwolenie. A te niestety niweczą szansę stand by. Chaja tylko pozornie pozostaje poza historią. Nie może w nią swobodnie wkroczyć. Jest w nią wepchnięta. Jej decyzja o odszukaniu zaginionego syna tylko pozornie wiąże się z momentem przejścia, z chęcią widzenia. Niezawisłe życie w Gorycji staje się niemożliwe na długo przed tym, zanim zaginie jej syn, na długo przed tym, zanim przed jej kontuarem pojawia się przystojny SS-man, jej kochanek i ojciec jej przyszłego dziecka. Z tego też przeświadczenia rodzi się paradoks: powieść dokumentalna.
Wielki czerwony kosz, czyli hipoteza 2
„Przy jej nogach stoi wielki czerwony kosz, który sięga kolan. Wyjmuje z niego swoje życie i wiesza je na wyobrażonym powrozie rzeczywistości. Sięga po listy, niektóre mają ponad sto lat, fotografie, pocztówki, wycinki z gazet, gazety […] porządkuje swoje istnienie” (s. 8). Chaja opowiada. Daša Drndić słucha, zbiera, spisuje. Przekazuje nam niby nienaruszony skoroszyt, teczkę, która scala fragmenty zebrane przez Chaję. W ten sposób konstruuje narrację w podwójnym polu. Pierwsze stanowi pamięć Chai, drugie – oficjalne dokumenty, spisy, wykazy i zeznania. Ale to nie pamięć zostaje tutaj dopełniona i poparta dokumentem, tylko dokument istnieje dzięki pamięci bohaterki. To ona konstruuje historię, zdobywa kolejne akta, kompletuje fakty, prowadzi śledztwo, które pomoże jej rozwikłać zagadkę zniknięcia syna. Blisko stąd do założeń postpamięci, o których w swoim tekście pisze Knapek. Jednak w tym rozdaniu przydatniejszy/istotniejszy wydaje się klucz kobiecej perspektywy – odtwarzania siebie w niemej dotąd historii, z której nie było i nie ma ucieczki na drugą stronę czy na margines. Dzięki poczynaniom Chai i Dašy narracja traci linearność, jest przerywana, dygresyjna, krąży, co przywodzi na myśl zasadę kobiecego, często pejoratywnie ocenianego, prowadzenia opowieści. Powroty i zapętlenia, dopełnienia oraz zmiany punktów widzenia dodatkowo uzupełnione zostają przez konkurencyjną narrację jej syna Antoniego Tedeschi/ Hansa Traube. W pewnym momencie to on przejmuje narrację. Wnętrze czerwonego kosza Chai zamienione zostaje na zawartość koperty, która zaadresowana jest na nazwisko Hansa Traube oraz na dokumenty niemieckich archiwów, które przeszukuje Antoni Tedeschi. W tym momencie narracja Chai/Antonia/Dašy z indywidualnej zmienia się w ponadjednostkową opowieść o dwuznacznej neutralności Szwajcarii oraz o misji i działaniu Lebesbornu. To właśnie urzędnicy tej organizacji zajmowali się segregacją i wychowaniem przyszłych potencjalnych aryjczyków. Każde dziecko o dobrym wyglądzie oraz odpowiednich fizycznych parametrach, za pośrednictwem Lebesbornu, trafiało do niemieckich rodzin, które miały wychować je na porządnych obywateli Rzeszy.
W ten sposób kończy się narracja Chai i zaczyna opowieść Antoniego. Obie perspektywy, jedna oparta na próbie dopasowania historii do pamięci indywidualnej, druga rewindykująca pamięć przez historię, są próbą zbudowania/odzyskania tożsamości. Obie poparte zostają reprintami oryginalnych zdjęć, fragmentami zeznań, doniesień, biogramami uczestników faszystowskich akcji, faktami z życia przed i powojennych głów państw oraz alfabetycznym katalogiem zamordowanych bądź zaginionych Żydów. Tak zestawiona i pozbawiona komentarza dokumentacja przywoływać ma obiektywną relację: fakty mówią same za siebie. Przez to stać się ma symulakrum archiwów. Ma uwieść czytelnika niczym archive’s show. Tak się jednak nie dzieje. Próba obiektywizmu zostaje tutaj zderzona nie tylko z podwójną narracją, ale też z językiem poetyckim, wysoce zmetaforyzowanym; potraktować go można jako próbę dotarcia do rzeczywistości, której nie jest w stanie oświetlić zawartości akt oraz ich idiom. Takie splątanie jednocześnie odrzuca i pociąga. Czytelnik wielokrotnie próbuje wskoczyć na odpowiedni tor narracji, jednak jeśli tylko mu się to uda, po chwili napotyka na kolejną zwrotnicę, rozwidlenie, które do końca wymaga od niego indywidualnej pracy. Brak linearności, poetyckość języka, powroty, uzupełnienia, nakładające się na siebie kręgi i pola tematyczne powodować mogą abiektalność lektury. Z jednej strony interesuje nas co jest dalej (pod spodem?) z drugiej odrzuca i niepokoi nas forma. W taki sposób działa zestawienie powieści – fabuły potencjalnie fikcyjnej, beletryzowanej z dokumentem. Wydaje się jednak, że jest to jedyny sposób, który jest w stanie przybliżyć nam przeszłość, która splątuje narracje personalne z odpersonifikowanymi.
Borghilda typ B, czyli (hipo)teza 3
„We wrześniu 1941 roku rodzi się Borghilda B, typ nordycki par exellance. Prezentacja Borghildy w Berlinie wywołuje taki zachwyt funkcjonariuszy SS, że Himmler z miejsca zamawia pięćdziesiąt sztuk. Tymczasem na Wschodzie dzieją się straszne rzeczy i Borghildy do żołnierzy nie docierają. Jedna jedyna Borghilda porzucona nudzi się przez całą wojnę w gabinecie swojego ojca Fraza Tschakerta, nie zaspokoiwszy ani jednego rozpalonego bojownika. Później, w lutym 1945, Borghilda znika pod ruinami Drezna” (s. 110). Ani Borghilda typu A, ani B, ani też typu C nie miały być namiastką żony strażniczki rodzinnych świętości oraz ogniska domowego. Antropomorficzna lalka miała być terenową kurwą, z którą kopuluje niemiecki chwat. To jedyne role, jakie historia przewidziała dla kobiety. „Sonnenschein” w całości jest wyzwaniem dla tak zarysowanej dychotomii. Dlatego też Chaja nie może być bystanderem. Mogłaby by być jedynie bystanderką. Podobnie jak jej narracja nie może być rozumiana jako oddanie głosu ofiarom – tysiącu imion, które posiadały historię, lecz jako oddanie głosu jej samej, jej indywidualnej, co, dopiero po takim uściśleniu, dopiero w tym momencie, przenieść można na opowieść ofiar. W tym właśnie punkcie dochodzi do zderzenia powieści Drndić i dotychczasowych relacji. „Sonnenschein” nie tylko uzupełnia zastaną narrację, nie tylko w ironiczny sposób ją rozsadza, ale przede wszystkim kreuje nową formę, która daje możliwość spisania historii pierwowzorów, prototypów, a nie samej sztucznie wytworzonej Borghildy. Okazuje się, iż tylko łącząc najbardziej zindywidualizowany i tylko pozornie najbardziej oddalony od rzeczywistości język poetycki oraz informacje wypływające z akt, które zestawiają liczby, daty, nazwiska, ale też zeznania świadków, jesteśmy w stanie naszkicować narrację, która skontaminuje pamięć oficjalną i indywidualną. Ta, jak tworzywo plastyczne, zostanie niespójna – tak jak tożsamość Chai i Antonia, i z tego właśnie wynikać będzie jej siła, z braku prób jednoznacznej odpowiedzi, z braku chęci wyręczenia nas z myślenia. Czyżby tyle znaczył tytuł tej dokumentalnej powieści, który nie tyle jest przekształceniem nazwy jednego z ośrodków eutanazji osób umysłowo chorych – Sonnenstein, co niemieckim idiomem znaczącym nie mniej, nie więcej, tylko słoneczko/promyczek?
Tak mogłaby brzmieć teza rozpoczynająca krytyczny szkic na temat „Sonnenschein”. Problem w tym, iż wszelkie tezy, jakie w trakcie lektury pojawiają się w głowie czytelnika, uchylone zostają przez kolejny rozdział czy raczej fragment narracji chorwackiej pisarki. Nawet sformułowanie „narracja” w jej przypadku wydawać się może podejrzane. Stąd też trzy poniższe hipotezy. Wszystkie powstałe na skutek przecięcia lektury teksów Dašy Drndićn i omawiającego ją tekstu „Po prostu przeżyć” Ryszarda Knapka zamieszczonego w majowym numerze „artPAPIERU”. Knapek wysuwa kilka tez, z którymi zgodzić nie każe mi się, a przynajmniej nakłania do polemiki lub wysunięcia zastrzeżeń, czytelnicza małostkowość.
Chaja stand by, czyli hipoteza 1
a) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Goritz.
b) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Gorycji.
c) Chaja Tedeschi – główna bohaterka tekstu Drndić, jest włoską żydówką, która całe życie mieszkała w niczym nie wyróżniającym się mieście Goricii.
Gorizia/Gorycja/Goricia. Niemcy/Słowenia/Włochy. Gorycja wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk w wyniku kolejnych wojennych i politycznych roszad. Na mapie Europy nie jest wyjątkiem. Co więcej, przez swoje przygraniczne położenie była nawet predestynowana do tych swoistych peregrynacji w miejscu. Zmiana nazwy i państwowej przynależności nie ma w sobie nic z zaskoczenia ani też ze święta. Jednak tylko pozornie nic nie wnosi w małomiasteczkową przestrzeń. Każdorazowa rotacja odciska bowiem piętno na żywej tkance miasta, jaką są jej mieszkańcy. Chaja miała być tą, której nie ima się historia, która w niej nie uczestniczy, jest obecna, ale nie jest świadkiem, bo zamiast jechać pociągiem do Treblinki, stoi za kontuarem sklepiku i czyta powieści. Czy jednak fakt, że nie została zabita w obozie zagłady lub nie trafiła do obozu pracy, stawia ją, jak pisze Ryszard Knapek, po drugiej stronie społeczeństwa? Tenże stawia ją raczej na marginesie, poza głównym wektorem historii, bo chyba właśnie tak brzmieć powinna definicja tytułowego zwrotu – bystanderki. Bystanderka to nie ktoś po drugiej stronie, co pociąga za sobą rozumienie systemu binarnego, lecz ktoś, kto nie uczestniczy, jest pozastystemowy. Czy taka właśnie jest Chaja? Poniekąd tak. Tego chciałaby skryptorka, która z pewnością zdaje sobie sprawę, że najlepszą pozycją obserwacji jest właśnie margines. On dawać ma szansę wkroczenia do środka i jednoczesną możliwość izolacji. Zamiast szans i możliwości powinien się tutaj jednak pojawić przymus i przyzwolenie. A te niestety niweczą szansę stand by. Chaja tylko pozornie pozostaje poza historią. Nie może w nią swobodnie wkroczyć. Jest w nią wepchnięta. Jej decyzja o odszukaniu zaginionego syna tylko pozornie wiąże się z momentem przejścia, z chęcią widzenia. Niezawisłe życie w Gorycji staje się niemożliwe na długo przed tym, zanim zaginie jej syn, na długo przed tym, zanim przed jej kontuarem pojawia się przystojny SS-man, jej kochanek i ojciec jej przyszłego dziecka. Z tego też przeświadczenia rodzi się paradoks: powieść dokumentalna.
Wielki czerwony kosz, czyli hipoteza 2
„Przy jej nogach stoi wielki czerwony kosz, który sięga kolan. Wyjmuje z niego swoje życie i wiesza je na wyobrażonym powrozie rzeczywistości. Sięga po listy, niektóre mają ponad sto lat, fotografie, pocztówki, wycinki z gazet, gazety […] porządkuje swoje istnienie” (s. 8). Chaja opowiada. Daša Drndić słucha, zbiera, spisuje. Przekazuje nam niby nienaruszony skoroszyt, teczkę, która scala fragmenty zebrane przez Chaję. W ten sposób konstruuje narrację w podwójnym polu. Pierwsze stanowi pamięć Chai, drugie – oficjalne dokumenty, spisy, wykazy i zeznania. Ale to nie pamięć zostaje tutaj dopełniona i poparta dokumentem, tylko dokument istnieje dzięki pamięci bohaterki. To ona konstruuje historię, zdobywa kolejne akta, kompletuje fakty, prowadzi śledztwo, które pomoże jej rozwikłać zagadkę zniknięcia syna. Blisko stąd do założeń postpamięci, o których w swoim tekście pisze Knapek. Jednak w tym rozdaniu przydatniejszy/istotniejszy wydaje się klucz kobiecej perspektywy – odtwarzania siebie w niemej dotąd historii, z której nie było i nie ma ucieczki na drugą stronę czy na margines. Dzięki poczynaniom Chai i Dašy narracja traci linearność, jest przerywana, dygresyjna, krąży, co przywodzi na myśl zasadę kobiecego, często pejoratywnie ocenianego, prowadzenia opowieści. Powroty i zapętlenia, dopełnienia oraz zmiany punktów widzenia dodatkowo uzupełnione zostają przez konkurencyjną narrację jej syna Antoniego Tedeschi/ Hansa Traube. W pewnym momencie to on przejmuje narrację. Wnętrze czerwonego kosza Chai zamienione zostaje na zawartość koperty, która zaadresowana jest na nazwisko Hansa Traube oraz na dokumenty niemieckich archiwów, które przeszukuje Antoni Tedeschi. W tym momencie narracja Chai/Antonia/Dašy z indywidualnej zmienia się w ponadjednostkową opowieść o dwuznacznej neutralności Szwajcarii oraz o misji i działaniu Lebesbornu. To właśnie urzędnicy tej organizacji zajmowali się segregacją i wychowaniem przyszłych potencjalnych aryjczyków. Każde dziecko o dobrym wyglądzie oraz odpowiednich fizycznych parametrach, za pośrednictwem Lebesbornu, trafiało do niemieckich rodzin, które miały wychować je na porządnych obywateli Rzeszy.
W ten sposób kończy się narracja Chai i zaczyna opowieść Antoniego. Obie perspektywy, jedna oparta na próbie dopasowania historii do pamięci indywidualnej, druga rewindykująca pamięć przez historię, są próbą zbudowania/odzyskania tożsamości. Obie poparte zostają reprintami oryginalnych zdjęć, fragmentami zeznań, doniesień, biogramami uczestników faszystowskich akcji, faktami z życia przed i powojennych głów państw oraz alfabetycznym katalogiem zamordowanych bądź zaginionych Żydów. Tak zestawiona i pozbawiona komentarza dokumentacja przywoływać ma obiektywną relację: fakty mówią same za siebie. Przez to stać się ma symulakrum archiwów. Ma uwieść czytelnika niczym archive’s show. Tak się jednak nie dzieje. Próba obiektywizmu zostaje tutaj zderzona nie tylko z podwójną narracją, ale też z językiem poetyckim, wysoce zmetaforyzowanym; potraktować go można jako próbę dotarcia do rzeczywistości, której nie jest w stanie oświetlić zawartości akt oraz ich idiom. Takie splątanie jednocześnie odrzuca i pociąga. Czytelnik wielokrotnie próbuje wskoczyć na odpowiedni tor narracji, jednak jeśli tylko mu się to uda, po chwili napotyka na kolejną zwrotnicę, rozwidlenie, które do końca wymaga od niego indywidualnej pracy. Brak linearności, poetyckość języka, powroty, uzupełnienia, nakładające się na siebie kręgi i pola tematyczne powodować mogą abiektalność lektury. Z jednej strony interesuje nas co jest dalej (pod spodem?) z drugiej odrzuca i niepokoi nas forma. W taki sposób działa zestawienie powieści – fabuły potencjalnie fikcyjnej, beletryzowanej z dokumentem. Wydaje się jednak, że jest to jedyny sposób, który jest w stanie przybliżyć nam przeszłość, która splątuje narracje personalne z odpersonifikowanymi.
Borghilda typ B, czyli (hipo)teza 3
„We wrześniu 1941 roku rodzi się Borghilda B, typ nordycki par exellance. Prezentacja Borghildy w Berlinie wywołuje taki zachwyt funkcjonariuszy SS, że Himmler z miejsca zamawia pięćdziesiąt sztuk. Tymczasem na Wschodzie dzieją się straszne rzeczy i Borghildy do żołnierzy nie docierają. Jedna jedyna Borghilda porzucona nudzi się przez całą wojnę w gabinecie swojego ojca Fraza Tschakerta, nie zaspokoiwszy ani jednego rozpalonego bojownika. Później, w lutym 1945, Borghilda znika pod ruinami Drezna” (s. 110). Ani Borghilda typu A, ani B, ani też typu C nie miały być namiastką żony strażniczki rodzinnych świętości oraz ogniska domowego. Antropomorficzna lalka miała być terenową kurwą, z którą kopuluje niemiecki chwat. To jedyne role, jakie historia przewidziała dla kobiety. „Sonnenschein” w całości jest wyzwaniem dla tak zarysowanej dychotomii. Dlatego też Chaja nie może być bystanderem. Mogłaby by być jedynie bystanderką. Podobnie jak jej narracja nie może być rozumiana jako oddanie głosu ofiarom – tysiącu imion, które posiadały historię, lecz jako oddanie głosu jej samej, jej indywidualnej, co, dopiero po takim uściśleniu, dopiero w tym momencie, przenieść można na opowieść ofiar. W tym właśnie punkcie dochodzi do zderzenia powieści Drndić i dotychczasowych relacji. „Sonnenschein” nie tylko uzupełnia zastaną narrację, nie tylko w ironiczny sposób ją rozsadza, ale przede wszystkim kreuje nową formę, która daje możliwość spisania historii pierwowzorów, prototypów, a nie samej sztucznie wytworzonej Borghildy. Okazuje się, iż tylko łącząc najbardziej zindywidualizowany i tylko pozornie najbardziej oddalony od rzeczywistości język poetycki oraz informacje wypływające z akt, które zestawiają liczby, daty, nazwiska, ale też zeznania świadków, jesteśmy w stanie naszkicować narrację, która skontaminuje pamięć oficjalną i indywidualną. Ta, jak tworzywo plastyczne, zostanie niespójna – tak jak tożsamość Chai i Antonia, i z tego właśnie wynikać będzie jej siła, z braku prób jednoznacznej odpowiedzi, z braku chęci wyręczenia nas z myślenia. Czyżby tyle znaczył tytuł tej dokumentalnej powieści, który nie tyle jest przekształceniem nazwy jednego z ośrodków eutanazji osób umysłowo chorych – Sonnenstein, co niemieckim idiomem znaczącym nie mniej, nie więcej, tylko słoneczko/promyczek?
Daša Drndić: „Sonnenschein. Powieść dokumentalna”. Przeł. Dorota Jovanak Ćirlić. Wołowiec 2010 [seria: Sulina].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |