ZOMBIE Z WIETNAMU
A
A
A
Gdyby tylko nie czytało się tego tak dobrze...
Javier Cercas nazywany jest jednym z najciekawszych współczesnych pisarzy europejskich. Po lekturze „Prędkości światła”, jego nowej powieści (oryginalne wydanie – 2005) muszę przyznać, że jest to bardzo smutna diagnoza dla europejskiego pisarstwa. Owszem, książka wciąga jak najlepszy kryminał (konstrukcja postaci, prowadzenie wątku itd.), a w „przesłaniu egzystencjalnym” wykracza ponad taką popularną literaturę. Jest dobrze napisana i porusza pewien zasadniczy, najbardziej może zasadniczy problem, jakim jest zło drzemiące w każdym z nas. Tyle że jest w tym wszystkim wtórna do granic przyzwoitości. Nie chcę napisać, że powieść jest przez to słaba (bo nie jest), ale zdecydowanie nie spełnia (zbyt wysokich może) oczekiwań, jakie wobec niej miałem.
Wątek: „Prędkość światła” to historia o tym, jak próbuje się opowiadać pewną historię. Młody, początkujący pisarz z Katalonii (narrator łatwo utożsamiany z autorem ze względu na pewne dane biograficzne) przyjeżdża na amerykański uniwersytet w Urbanie, gdzie przez dwa lata ma być lektorem języka hiszpańskiego. Tam, ponad kampusowym życiem, które szybko go wciąga, poznaje starszego od siebie Rodneya Falka (także lektora), dziwnego ponurego odludka. Jako jeden z nielicznych na uczelni nawiązuje z nim porozumienie, oparte na niemożliwym do łatwego zdefiniowania specyficznym powiązaniu osobowości, które z czasem zamienia się w coś pomiędzy przyjaźnią a fascynacją wzajemną odmiennością. Dyskutują głównie o literaturze (przede wszystkim o Hemingwayu), Falk przy tym uczy się od narratora języka katalońskiego. Wkrótce okazuje się, że doświadczeniem, wokół którego zawiązało się życie Rodneya, była wojna w Wietnamie, co równocześnie zamyka pierwszą odsłonę jego paradoksalnej osobowości, rozszczepionej między wojną a literaturą, brutalnością życia a finezją intelektu. Tymczasem, po spędzonym razem semestrze, Falk niepodziewanie znika. I tak rozpoczyna się właściwa ścieżka powieści – poszukiwanie nie tyle samego bohatera, co jego historii – próba zbudowania opowieści o nim.
W dwóch zasadniczych tematach „Prędkości światła” – w autotematyzmie i wojnie wietnamskiej, a przede wszystkim w tym, jak te zagadnienia są nam zaserwowane – dopatruję się właśnie wspomnianej wyżej wtórności, która ujmuje sporo z wartości powieści. O ile w wypadku autotematyzmu trudno od zwykłej (nieawangardowej w dowolnym tego terminu znaczeniu) powieści oczekiwać czegoś rewolucyjnego – a przecież, z jakiegoś powodu, co najmniej od Szekspira i Cervantesa niezmiennie autotematyzm przyjmujemy z zainteresowaniem, to powtarzanie historii wietnamskiej okazuje się, w zdecydowanej opinii niżej podpisanego, po prostu nieudane.
Cercas pokazuje, że jest dobrze wykształconym pisarzem. Narracja mówiąca sama o sobie, w której czas opowieści stopniowo zbliża się, by w ostatnim zdaniu zrównać z czasem aktu opowiadania, to chwyt wprost z podręcznika narratologii, zawsze efektowne i skuteczne. Autoironiczne komentarze na temat historii, której nie można opowiedzieć (a właśnie jest opowiadana), przede wszystkim wypowiadane przez Falka, to kolejny charakterystyczny gest dobrego pisarza. Równie umiejętnie autor posługuje się też różnego rodzaju niedopowiedzeniami i wyprzedzeniami, opozycjami i analogiami w narracji. Szkoda tylko właśnie tej podręcznikowości tekstu, który dla nieco tylko bardziej wytrawnego czytelnika staje się po prostu przewidywalny.
Wietnam zostawmy filmowcom
Największą zbrodnią przeciw konwencji, jaką próbuje popełnić Cercas, jest opowiadanie o wojnie w Wietnamie – w książce, po hiszpańsku. Wietnam jest tematem filmowym, nie ma chyba co do tego żadnych wątpliwości. Tamta wojna weszła w naszą kulturę wraz ze specyficzną formą opowieści, jaką zaproponowało amerykańskie kino, mniej więcej tak jak kolejne amerykańskie przedsięwzięcie militarne – operacja „Pustynna Burza”, zapoczątkowało telewizyjne całodobowe serwisy informacyjne. Nic lepiej nie obrazuje tego przejścia niż „Jądro ciemności” stające się „Czasem Apokalipsy”. Po prostu – jest to temat amerykański i filmowy. Trudno nawet wytwarzać sobie wyobrażenia o Wietnamie pozbawione tego specyficznego, silnego nasycenia kolorów, które wyróżnia Hollywood.
Taki rodzaj „zbrodni przeciw konwencji” może jednak być czymś jak najbardziej pożądanym – jako zewnętrzny obserwator hiszpański pisarz innym doświadczeniem i innym medium mógłby przecież opowiedzieć po prostu coś innego (niż Hollywood). Cercas, urodzony w latach 60-tych, nie należy do pokolenia naznaczonego tą wojną, jeżeli więc sięga po tematykę wietnamską, to może to być gest podobny do tego, jaki wykonują starsi od niego o pokolenie pisarze zwracający się w stronę drugiej wojny światowej (jak choćby W. G. Sebald), czy inni twórcy, którzy podejmują się diagnozy zagadnienia w jakiś sposób im obcego, a kulturowo jednak bliskiego. Co prawda Wietnam jest tylko pośrednio (właśnie przez kulturę amerykańską), częścią naszego dziedzictwa historycznego, nie mogłaby to być więc podobna do sebaldowej rekonstrukcja tożsamości, ale może ciekawą ścieżką byłoby badanie „swojskiej obcości”, jak mógłby być przez Europejczyków czytany Wietnam.
Niestety, okazuje się, że podejmując ten temat Cercas przyjął za podstawowe dwa następujące po sobie (w sensie logicznym) problemy – traumę człowieka, który z żołnierza walczącego za kraj stał się zbrodniarzem oraz egzystencjalne uogólnienie tego zdarzenia, potencjalne przeniesienie je na każdego człowieka. Są to, ni mniej ni więcej, „dokładnie te wątki, które wracają w każdym kolejnym amerykańskim filmie o Wietnamie”, jako największej amerykańskiej traumie.
Tematy te, przeanalizowane przez całą plejadę twórców, na czele z Coppolą i Kubrickiem (w „Full Metal Jacket”, który ma chyba z powieścią najwięcej wspólnego, co akurat może świadczyć na jej korzyść), zostały już w Hollywood przetrawione i zamknięte, czasem wracają tylko jako upiory u twórców takich jak Quentin Tarantino. Kiedy więc wreszcie narrator „Prędkości światła” odkrył straszną tajemnicę Rodneya – która dla rozsądnego czytelnika nie jest oczywiście tajemnicą – trudno mi było wizualizować ją sobie inaczej, niż przez groteskowo-ironiczną scenę z „Od zmierzchu do świtu”, w której Frost (czarnoskóry olbrzym) opowiada o tym, jak spędził wiele godzin w zwalisku zwłok swoich współtowarzyszy, a potem własnoręcznie wymordował cały oddział wroga. Po czym (po skończeniu opowieści) zostaje ugryziony przez zombie. I w tym jest też pewna nadzieja, którą łączę z pisarstwem Javiera Cercesa, a o której wspomniałem wcześniej, nazywając ją „swojską obcością”. Historia wietnamska nie może już do nas wracać bezkarnie – zakopana w grobie pamięci i mocno już nadgniłam, w gruncie rzeczy może wrócić tylko jako zombie. Tym tropem idzie też autor:
Nadzieja w zombie
Rodney Falk, mimo wszystko (mimo własnej śmierci), wychodzi z powieści obronną ręką. W przeciwieństwie do narratora jest rzeczywiście postacią „książkową”. Nie chodzi tu o jego wojenną historię, bardziej o oczytanie, doświadczenie literackie, które sobą prezentuje (żołnierz, który stał się nauczycielem języka), a przede wszystkim o to, że stanowi on w powieści coś jakby lacanowskiego innego literatury – on wie: być może nie jak żyć, czy jak być „dobrym człowiekiem”, ale po prostu wie, jak powinna wyglądać literatura... i na każdym kroku ujawnia to przed narratorem powieści, który zresztą nie zawsze bierze sobie do serca jego dobre rady. Cercas wykreował w tej postaci wewnętrznego krytycznego obserwatora własnej opowieści. Falk punktuje słabości narratora (którego personaliów nie znamy, ale który, jak wspomniałem, kieruje nas na autora – przetworzony biografizm jest stałą cechą tego pisarstwa), takie jak choćby nadużywanie pięknych, okrągłych zdań i błyskotliwych fraz, które charakteryzują „literaturę piękną”, ale nie dobrą literaturę. Co ciekawe, autor powieści rzeczywiście nie potrafi ustrzec się tych wykroczeń, więc krytyk narratora jest też w rzeczywistości świadomie skonstruowanym auto-krytykiem pisarza.
I dlatego, tak jak mało mnie interesuje Cercas/narrator, to nie mogę nie zaufać Cercasowi/Falkowi, który prosto w oczy mówi narratorowi, że jego najnowsze dzieła wcale nie są jego dziełami najlepszymi (wbrew opinii krytyków) – i tym samym liczę, że na fali popularności pisarza na naszym rynku pojawi się kiedyś jego pierwsza książka o zombie na amerykańskim uniwersytecie (tak w powieści, jak i poza nią zatytułowana „Lokator”). Kto wie, może będzie to coś żywszego, świeższego...
Javier Cercas nazywany jest jednym z najciekawszych współczesnych pisarzy europejskich. Po lekturze „Prędkości światła”, jego nowej powieści (oryginalne wydanie – 2005) muszę przyznać, że jest to bardzo smutna diagnoza dla europejskiego pisarstwa. Owszem, książka wciąga jak najlepszy kryminał (konstrukcja postaci, prowadzenie wątku itd.), a w „przesłaniu egzystencjalnym” wykracza ponad taką popularną literaturę. Jest dobrze napisana i porusza pewien zasadniczy, najbardziej może zasadniczy problem, jakim jest zło drzemiące w każdym z nas. Tyle że jest w tym wszystkim wtórna do granic przyzwoitości. Nie chcę napisać, że powieść jest przez to słaba (bo nie jest), ale zdecydowanie nie spełnia (zbyt wysokich może) oczekiwań, jakie wobec niej miałem.
Wątek: „Prędkość światła” to historia o tym, jak próbuje się opowiadać pewną historię. Młody, początkujący pisarz z Katalonii (narrator łatwo utożsamiany z autorem ze względu na pewne dane biograficzne) przyjeżdża na amerykański uniwersytet w Urbanie, gdzie przez dwa lata ma być lektorem języka hiszpańskiego. Tam, ponad kampusowym życiem, które szybko go wciąga, poznaje starszego od siebie Rodneya Falka (także lektora), dziwnego ponurego odludka. Jako jeden z nielicznych na uczelni nawiązuje z nim porozumienie, oparte na niemożliwym do łatwego zdefiniowania specyficznym powiązaniu osobowości, które z czasem zamienia się w coś pomiędzy przyjaźnią a fascynacją wzajemną odmiennością. Dyskutują głównie o literaturze (przede wszystkim o Hemingwayu), Falk przy tym uczy się od narratora języka katalońskiego. Wkrótce okazuje się, że doświadczeniem, wokół którego zawiązało się życie Rodneya, była wojna w Wietnamie, co równocześnie zamyka pierwszą odsłonę jego paradoksalnej osobowości, rozszczepionej między wojną a literaturą, brutalnością życia a finezją intelektu. Tymczasem, po spędzonym razem semestrze, Falk niepodziewanie znika. I tak rozpoczyna się właściwa ścieżka powieści – poszukiwanie nie tyle samego bohatera, co jego historii – próba zbudowania opowieści o nim.
W dwóch zasadniczych tematach „Prędkości światła” – w autotematyzmie i wojnie wietnamskiej, a przede wszystkim w tym, jak te zagadnienia są nam zaserwowane – dopatruję się właśnie wspomnianej wyżej wtórności, która ujmuje sporo z wartości powieści. O ile w wypadku autotematyzmu trudno od zwykłej (nieawangardowej w dowolnym tego terminu znaczeniu) powieści oczekiwać czegoś rewolucyjnego – a przecież, z jakiegoś powodu, co najmniej od Szekspira i Cervantesa niezmiennie autotematyzm przyjmujemy z zainteresowaniem, to powtarzanie historii wietnamskiej okazuje się, w zdecydowanej opinii niżej podpisanego, po prostu nieudane.
Cercas pokazuje, że jest dobrze wykształconym pisarzem. Narracja mówiąca sama o sobie, w której czas opowieści stopniowo zbliża się, by w ostatnim zdaniu zrównać z czasem aktu opowiadania, to chwyt wprost z podręcznika narratologii, zawsze efektowne i skuteczne. Autoironiczne komentarze na temat historii, której nie można opowiedzieć (a właśnie jest opowiadana), przede wszystkim wypowiadane przez Falka, to kolejny charakterystyczny gest dobrego pisarza. Równie umiejętnie autor posługuje się też różnego rodzaju niedopowiedzeniami i wyprzedzeniami, opozycjami i analogiami w narracji. Szkoda tylko właśnie tej podręcznikowości tekstu, który dla nieco tylko bardziej wytrawnego czytelnika staje się po prostu przewidywalny.
Wietnam zostawmy filmowcom
Największą zbrodnią przeciw konwencji, jaką próbuje popełnić Cercas, jest opowiadanie o wojnie w Wietnamie – w książce, po hiszpańsku. Wietnam jest tematem filmowym, nie ma chyba co do tego żadnych wątpliwości. Tamta wojna weszła w naszą kulturę wraz ze specyficzną formą opowieści, jaką zaproponowało amerykańskie kino, mniej więcej tak jak kolejne amerykańskie przedsięwzięcie militarne – operacja „Pustynna Burza”, zapoczątkowało telewizyjne całodobowe serwisy informacyjne. Nic lepiej nie obrazuje tego przejścia niż „Jądro ciemności” stające się „Czasem Apokalipsy”. Po prostu – jest to temat amerykański i filmowy. Trudno nawet wytwarzać sobie wyobrażenia o Wietnamie pozbawione tego specyficznego, silnego nasycenia kolorów, które wyróżnia Hollywood.
Taki rodzaj „zbrodni przeciw konwencji” może jednak być czymś jak najbardziej pożądanym – jako zewnętrzny obserwator hiszpański pisarz innym doświadczeniem i innym medium mógłby przecież opowiedzieć po prostu coś innego (niż Hollywood). Cercas, urodzony w latach 60-tych, nie należy do pokolenia naznaczonego tą wojną, jeżeli więc sięga po tematykę wietnamską, to może to być gest podobny do tego, jaki wykonują starsi od niego o pokolenie pisarze zwracający się w stronę drugiej wojny światowej (jak choćby W. G. Sebald), czy inni twórcy, którzy podejmują się diagnozy zagadnienia w jakiś sposób im obcego, a kulturowo jednak bliskiego. Co prawda Wietnam jest tylko pośrednio (właśnie przez kulturę amerykańską), częścią naszego dziedzictwa historycznego, nie mogłaby to być więc podobna do sebaldowej rekonstrukcja tożsamości, ale może ciekawą ścieżką byłoby badanie „swojskiej obcości”, jak mógłby być przez Europejczyków czytany Wietnam.
Niestety, okazuje się, że podejmując ten temat Cercas przyjął za podstawowe dwa następujące po sobie (w sensie logicznym) problemy – traumę człowieka, który z żołnierza walczącego za kraj stał się zbrodniarzem oraz egzystencjalne uogólnienie tego zdarzenia, potencjalne przeniesienie je na każdego człowieka. Są to, ni mniej ni więcej, „dokładnie te wątki, które wracają w każdym kolejnym amerykańskim filmie o Wietnamie”, jako największej amerykańskiej traumie.
Tematy te, przeanalizowane przez całą plejadę twórców, na czele z Coppolą i Kubrickiem (w „Full Metal Jacket”, który ma chyba z powieścią najwięcej wspólnego, co akurat może świadczyć na jej korzyść), zostały już w Hollywood przetrawione i zamknięte, czasem wracają tylko jako upiory u twórców takich jak Quentin Tarantino. Kiedy więc wreszcie narrator „Prędkości światła” odkrył straszną tajemnicę Rodneya – która dla rozsądnego czytelnika nie jest oczywiście tajemnicą – trudno mi było wizualizować ją sobie inaczej, niż przez groteskowo-ironiczną scenę z „Od zmierzchu do świtu”, w której Frost (czarnoskóry olbrzym) opowiada o tym, jak spędził wiele godzin w zwalisku zwłok swoich współtowarzyszy, a potem własnoręcznie wymordował cały oddział wroga. Po czym (po skończeniu opowieści) zostaje ugryziony przez zombie. I w tym jest też pewna nadzieja, którą łączę z pisarstwem Javiera Cercesa, a o której wspomniałem wcześniej, nazywając ją „swojską obcością”. Historia wietnamska nie może już do nas wracać bezkarnie – zakopana w grobie pamięci i mocno już nadgniłam, w gruncie rzeczy może wrócić tylko jako zombie. Tym tropem idzie też autor:
Nadzieja w zombie
Rodney Falk, mimo wszystko (mimo własnej śmierci), wychodzi z powieści obronną ręką. W przeciwieństwie do narratora jest rzeczywiście postacią „książkową”. Nie chodzi tu o jego wojenną historię, bardziej o oczytanie, doświadczenie literackie, które sobą prezentuje (żołnierz, który stał się nauczycielem języka), a przede wszystkim o to, że stanowi on w powieści coś jakby lacanowskiego innego literatury – on wie: być może nie jak żyć, czy jak być „dobrym człowiekiem”, ale po prostu wie, jak powinna wyglądać literatura... i na każdym kroku ujawnia to przed narratorem powieści, który zresztą nie zawsze bierze sobie do serca jego dobre rady. Cercas wykreował w tej postaci wewnętrznego krytycznego obserwatora własnej opowieści. Falk punktuje słabości narratora (którego personaliów nie znamy, ale który, jak wspomniałem, kieruje nas na autora – przetworzony biografizm jest stałą cechą tego pisarstwa), takie jak choćby nadużywanie pięknych, okrągłych zdań i błyskotliwych fraz, które charakteryzują „literaturę piękną”, ale nie dobrą literaturę. Co ciekawe, autor powieści rzeczywiście nie potrafi ustrzec się tych wykroczeń, więc krytyk narratora jest też w rzeczywistości świadomie skonstruowanym auto-krytykiem pisarza.
I dlatego, tak jak mało mnie interesuje Cercas/narrator, to nie mogę nie zaufać Cercasowi/Falkowi, który prosto w oczy mówi narratorowi, że jego najnowsze dzieła wcale nie są jego dziełami najlepszymi (wbrew opinii krytyków) – i tym samym liczę, że na fali popularności pisarza na naszym rynku pojawi się kiedyś jego pierwsza książka o zombie na amerykańskim uniwersytecie (tak w powieści, jak i poza nią zatytułowana „Lokator”). Kto wie, może będzie to coś żywszego, świeższego...
Javier Cercas: „Prędkość światła”. Przeł. Ewa Zaleska. Wydawnictwo WAB. Warszawa 2010 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |