ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (162) / 2010

Maciej Duda,

NARRACJA W CZASACH POKOJU

A A A
„Murzyni we Florencji” to trzeci tytuł Vedrany Rudan, który ukazał się w Polsce. Formalnie powieść jest zestawieniem monologów wewnętrznych członków wielopokoleniowej chorwackiej rodziny. Każdy rozdział opowiada nam inna osoba, ze szczególnym uwzględnieniem żeńskiej strony familii. Ich monologi podane w mowie pozornie zależnej obejmują ponad ¾ tekstu. Monologi mężów, braci czy wujków są jedynie krótkim dopełnieniem. Kolejno głos zabiera babcia, mama i córka. Każda z nich zachęcona przez syna-brata, który wrócił z Ameryki do rodzinnej Chorwacji i tam, na zlecenie amerykańskiej organizacji/uniwersytetu przeprowadza badania socjologiczne: wszystkie bohaterki otrzymały dyktafon oraz 50 euro wynagrodzenia. Ich zadaniem było opowiedzieć o sobie. W ten zręczny sposób Rudan nawiązała do wykorzystywanej już przez siebie formy monologu. Tenże, mimo zmiennych nadawców, nie zostaje tutaj spersonalizowany. Języki babci, matki i córki niewiele się od siebie różnią. Każda z nich używa zdań wielokrotnie złożonych, przeplatając je wykrzyknieniami i wulgaryzmami. Podobnie zresztą jak monologująca Tonka Babić z wcześniejszej książki Rudan „Ucho, gardło, nóż”. Mimo to ich relacje nie należą do nieskładnych i emocjonalnie zapętlonych wynurzeń, stereotypowo umieszczanych po stronie kobiecej narracji. Każdy z monologów jest zamkniętą, klarowną całością, która zdradzać ma głęboko uwewnętrznione przekonania narratorek. W ten sposób dowiadujemy się o tym, o czym nie mówi się głośno w oficjalnych monologach, rozmowach, narracjach. Co ciekawe, każda z bohaterek – jakby obawiając się niezrozumienia lub znudzenia przyszłego odbiorcy – w pewien sposób cenzuruje swoją opowieść. Cenzura nie obejmuje jednak tematów, tylko warstwę strukturalną. I babcia, i matka, i córka tylko w jednym momencie poddają się kontroli – w chwili powtórzenia tematu, żadna z nich nie chce zanudzić amerykańskiego odbiorcy, a co ważniejsze – nie chce przed nim wyjść na nieobytą, niewykształconą mielącą ozorem kobietę: „Jeśli śledzicie, co powiedziałam, pomyślicie, że nie wiem, co mówię, trochę wcześniej mówiłam, że towarzysz Pilepić ma duży dom, teraz mówię, że go sprzedał. W moim życiu jest dwóch towarzyszy Pilepiciów, mogłam jednemu zmienić nazwisko, żebyście nie myśleli, że mam sklerozę i że nie można mi wierzyć, specjalnie nie zmieniłam nazwiska jednemu Pilepiciowi. Jestem za stara, żeby dogadzać Amerykanom, kłamię tylko domownikom” (s. 36).

Z tak zarysowanej narracji dowiadujemy się prawdy na temat starych ludzi, którzy nie są mili, cisi i dobrzy dla swoich dzieci, wnuków, prawnuków oraz starych towarzyszy. Zamiast tego mają swoje pragnienia, marzenia a wreszcie wymagania wobec innych. Poznajemy historię dojrzałej kobiety, która, by utrzymać samodzielnych już członków swojej rodziny, wyjeżdża do pracy za granicę, gdzie, opiekując się staruszką, nawiązuje romans z jej synem, a także opowieść młodej dziewczyny, która broni się przed potencjalną ciążą (zagrożeniem dla życiowych planów), ponieważ uważa, że uda jej się wyjść poza granice wytyczne jej przez historię swoich poprzedniczek po kądzieli. Powyższe przełamania nie przynoszą jednak pozytywnego rozwiązania. Wymagania i marzenia babci wzięte zostają za niewdzięczne rojenia staruchy, która jest ciężarem dla reszty rodziny, zagraniczny kochanek matki okazuje się nieforemnym, śmiesznym panem po pięćdziesiątce, a ciąża córki, mimo zaprzeczeń i zabezpieczeń, okazuje się realna.

Na tym tle zaprezentowane zostają monologi męskiej części rodziny: dziadka Josko, wujka i taty Damira (koligacje rodzinne rozpisane zostają z punktu widzenia przyszłych dzieci najmłodszej narratorki – córki, przyszłej mamy). Od razu nasuwa się różnica klasyfikacyjna, wedle której mężczyźni uzyskują personifikujące ich imiona. Kobiety określone zostają jedynie poprzez ich funkcję: mama, babcia, babunia. Mimo tego, to im przysługuje prawo głosu. Narracje ich mężczyzn funkcjonują tylko na prawach kontrastu, sprawiają wrażenie interludiów i klamry kompozycyjnej. Są krótsze i znacznie częściej posługują się przytoczeniami i mową pozornie zależną przedstawiającą wypowiedzi kobiet. Choć ograniczeni i zmarginalizowani, treść ich wypowiedzi pozostaje nie mniej spektakularna niż narracja kobieca. Uwzględniając ich zdanie, Rudan rysuje mężczyznę jako istotę zagubioną, depresyjną, nie radzącą sobie z życiem. Kogoś, kto potencjalnie zmarnował swoje szanse – jak wujek-brat, który dzięki nakładom rodziców zyskał prestiżowe wykształcenie i wyjechał do Ameryki, ale po nieudolnej karierze oraz nieudanym związku z Azjatką, postanawia zostawić ją oraz ich dziecko i pod pozorem tęsknoty za widokiem zachodu słońca w Chorwacji wrócić do ojczyzny. W swoim monologu narrator-brat odsłania także problem braku języka i historii. Okazuje się bowiem, że dyktafony, które otrzymali członkowie jego rodziny, nie służą amerykańskim badaniom. Każdy z nich stać się ma nośnikiem historii, dzięki której wujek będzie mógł napisać upragnioną książkę. Z jego narracji dowiadujemy się, iż wielokrotnie podejmował już próby pisania. Te za każdym razem nie przynosiły jednak żadnych rezultatów. Nie pomogła mu także historia jego ojca, który polegując na kanapie, dzięki uczestnictwu w ostatnim zbrojnym konflikcie na Bałkanach zwolniony został z czynnego udziału w życiu rodziny oraz społeczności Chorwatów. Jego kartą przetargową staje się lekarska diagnoza obejmująca stwierdzenie syndromu posttraumatycznego. Dzięki temu dziadek wymaga opieki i zrozumienia całego otoczenia.

Taka perspektywa nie określa jednak jasnych sympatii i antypatii autorki. Mężczyźni nie są istotami, których jest nam żal, którym trzeba i chcemy pomóc. Tak samo kobiety nie są tymi, które mają rację i powinny przejąć główną narrację. Mają ku temu okazję. Mają też siłę. Ich narracja o wiele lepiej wypełnia lukę po zdyskredytowanym, nienadającym się już do wykorzystani męskim głosie. Niestety ich narracja nie przynosi nowej, pożądanej jakości, odmiany. Kobiety – bohaterki „Murzynów we Florencji”, nie były na wojnie. „Kobiety nie mają prawa do PTSD” (s. 66). Ich narracja jest mową w czasie pokoju. Ten nie gwarantuje jednak odmiany.

Rudan w paradoksalny sposób ukazuje nam, iż głosy jej bohaterek niewiele różnią się od głosu patriarchalnych fundatorów systemu. Narracje babuni, babci i córki uwewnętrzniają struktury patriarchalnego języka. To zauważyć można było już w ich obawach – aby być zrozumianą i poważanie potraktowaną, nie mogły wyjść poza system, który określa ich odbiorcę i je same. Dosadniej ukazują to jednak anegdoty i leitmotivy monologów babuni i babci, w których jak mantra pojawia się znienawidzona Ameryka, kojarzona tylko z kapitalizmem pojmowanym jako wyzysk oraz atakiem na kolejne państwa Europy Wschodniej i Azji tylko po to, by móc wypróbować nową broń i zgwałcić miejscowe kobiety. Ten obraz uzupełnia również wizja rosłych Murzynów, którzy we Florencji na targu sprzedają turystom parasole: duży po dziesięć euro, mały po pięć. Każda z narratorek marzy o chwili, kiedy będzie mogła pojechać do Florencji i zgodzić się, bądź odmówić kupna takiego parasola. Ta wizja umieszczać ma je w łańcuchu rasistowskich odwołań kilka oczek wyżej od wspomnianych handlarzy. Co więcej, narratorki Rudan nie potrafią także nawiązać porozumienia między sobą. Związek matki i córki, z pokolenia na pokolenie ukazany zostaje jako kontinuum nieporozumień, kłótni i braku zrozumienia, chęci pomocy i współpracy. Każdorazowa chęć naprawy relacji i autowyzwolenia kończy się reprodukcją wpojonych zachowań. W ten sposób zaburzony zostaje potencjał tkwiący zarówno w kobiecej narracji, jak i w kobiecej genologii. Monologi kolejnych bohaterek, pomimo weryfikacji pobieżnych wizerunków kobiet, nie niosą potencjalnej szansy odnowienia czy choćby zrewaloryzowania zastanej struktury fallogocentrycznej.

Wcześniej Rudan, wykorzystując, a właściwie nadużywając wulgaryzmów, zawłaszczała je. Wykradała z katalogu męskości, wywracała rejestr i wykorzystywała go w celu krytyki systemu i ustanowienia własnej podmiotowości. Jej bohaterka krzyczała: „Okej. Przeszkadza wam takie słownictwo. To zbyt mocne słowa. Chuj. Dupa. Pierdolenie. Kutas. Do tego w ustach kobiety. I do tego w ustach kobiety w latach. Rozumiem. Przyjmuję do wiadomości. Zgadzam się. Okej. I pieprzę to. Ale z was gnojki. […] wykrzykuję to okej żebyście mnie lepiej słyszeli!” (s. 64-65, 67).

Dzięki takiemu zestawieniu Rudan ukazała ciekawy paradoks, mianowicie dotychczas najbardziej emocjonalnie nacechowany styl znajdował się po stronie męskiej, nie kobiecej, co przeczyć mogło systemowemu, esencjalistycznemu rozróżnieniu kobiecości i męskości. Takie działanie przypominało proces zawłaszczenia i resignifikacji języka przez ruch queer. Powtarzanie obelgi „ja kurwa, ty kurwa, ona kurwa” wpływało na utratę mocy, mogło powodować osłabienie lub zmianę znaczenia słowa, przejęcie, zaklasyfikowanie go do innego rejestru. Z pewnością nie był to etap resignifikacji amerykańskiego queer, które z obelgi staje się pochwałą dla kultury LGBT i ruchu liberalnego, jednakże można się było w tym dopatrzeć podobnego mechanizmu. Niestety w najnowszym (na polskim rynku) tekście Rudan nie zadziałała powyższa zasada. Zamiast tego wulgaryzmy podkreślają tutaj rasistowskie i antyrodzinne odniesienia.

Całość dopełnia monolog czy raczej polilog a czasem dialog dwóch płodów. Potencjalnego Kresimira i Damira, którzy są niemymi świadkami rodzinnej historii. Także oni, choć nie posiadają jeszcze ani oczu, ani uszu, pozbawieni są jakichkolwiek zmysłów, wtłoczeni zostają w odpowiedni system. Od zygoty debatują na temat aborcji, serbsko-chorwackich sporów (ich potencjalny ojciec jest Serbem) oraz przez wszystkie przypadki odmieniają nacjonalistyczne hasła wygłaszane w państwowej telewizji na temat chorwackiej czystości. Ich język także zostaje zwulgaryzowany. W ten sposób, niezależnie od tego, czy się narodzą, czy zostaną zmienieni w krem przeciw cellulitowi, staną się tylko kolejnym ogniwem rodzinnej i narodowej historii, która nie wykroczy poza znane struktury.
Vedrana Rudan: „Murzyni we Florencji”. Tłum. M. Dobrowolska-Kierył. Wydawnictwo Drzewo Babel. Warszawa 2010.