
KOMIKSOWY TRAMWAJ Z GADŻETAMI
A
A
A
„Tramwaj” - wydarzenie roku w Nowym Teatrze Warlikowskiego i Gruszczyńskiego. Produkcja megawypas - międzynarodowy projekt Teatru Odeon i Nowego Teatru, przy udziale: Grand Theatre de Luxemburg, De Koninklijke Schouwburg den Haag, Holland Festival, La Comedie de Geneve, I Berlinen Festspiele, MC2: Grenoble. Przy wsparciu Miasta Stołecznego Warszawy, Instytutu Polskiego w Paryżu i Instytutu Adama Mickiewicza. Andrzeja Chyrę „językowo przygotował” Instytut Francuski w Warszawie, a nad jego wymową dodatkowo czuwał korepetytor Julien Colet. Reżyserowi - Krzysztofowi Warlikowskiemu towarzyszyło trzech asystentów (w tym jeden od kostiumów, nad którymi pracowały aż trzy pracownie), nad scenografią trudziły się dwie pracownie - polska i francuska. Stylizacją fryzur i charakteryzacją zajął się Luc Verschueren. Muzykę skomponował Paweł Mykietyn, tekst (specjalnie do tej realizacji) przetłumaczył Jacek Poniedziałek. Nie zabrakło efektów specjalnych, którymi zajął się Daniel Cendron. W obsadzie, nie licząc Andrzeja Chyry w roli polskiego akcentu, niekwestionowana gwiazda - Isabelle Huppert jako Blanche.
Produkcja, można powiedzieć, Oscarowa, jeśli brać pod uwagę jej rozmach, listę nazwisk, czy siłę promocji. Niestety, na promocję wyczerpano chyba większość nakładu „sił i środków”. A wyszło tak jak zwykle. Z dużej chmury mały deszcz. Koncepcja reżyserska skończyła się, mam wrażenie, na castingu. Chamskiego, ograniczonego, chciwego, wiecznie pijanego, czyli stereotypowego Polaka miał grać Polak, a delikatnych, czasami strasznych, brutalnych ale wysublimowanych w tej brutalności bohaterów grali aktorzy Odeon Theatre. I to by było na tyle w kwestii gry. Reżyser pozostawił tak duże pole manewru aktorom, tak dużą wolność, że pogubili się kompletnie w rolach, jak w zbyt obszernych kostiumach. Najbardziej rażące to zagubienie było w przypadku głównych bohaterów – Blanche i Stanleya. Isabelle Huppert, kompletnie zagubiona w swoich minach, grymasach, wygibasach, oprócz przebierania się w coraz to wymyślniejsze sukienki, nie miała już nic do roboty na scenie. Jej rola w spektaklu skończyła się na pierwszej, niezłej scenie, opowieści złamanej życiem kobiety, kochanki, siostry. Miała, według koncepcji reżyserskiej poprowadzić rolę „od kurwy do świętej” - pozostała na wariatce.
Specyficzny sposób miotania się po scenie zaprezentował też Andrzej Chyra – raz z przodu, z tyłu, przy sedesie, przy stole, wszędzie go było pełno, a przy nim wiernie stało rozpędzone ego; dla roli Stanleya – przy tej parze nie było już miejsca. Chyra zagrał Polaka, mówiącego po francusku, prawdziwego w swej polskości, sztucznego w roli. Najlepsi byli aktorzy tzw. drugoplanowi – grająca żonę Stanleya, Stellę – Florence Thomassin i Mitch – Yan Colette. Oni wnieśli do spektaklu tych trochę prawdziwych emocji, tak potrzebnych, a nie sztucznej egzaltacji, póz, min. Oni grali bez „gęby”. Widać było w ich grze jakąś prawdę, jakąś przemianę, prowadzenie postaci ku jakiemuś celowi. Od nich szła ku publice jakaś energia – reszta: unplugged.
Eskalacja egzaltacji nastąpiła w roli Renate Jett - Eunice – narratorki i komentatorki wydarzeń, potrzebnej twórcom przestawienia do wprowadzenia w nie warstwy symbolicznej: od mitu Edypa, poprzez Platona do „Jerozolimy wyzwolonej” Tassa. Piosenki i „wykłady” (recytacje?), komentujące wydarzenia, były nawet „trafione”, ale zbyt jednak momentami sentymentalnie udramatyzowane; przydałoby się więcej dystansu i ironii. Próbą wytrzymałości dla widzów okazała się półgodzinna recytacja „Jerozolimy wyzwolonej” Tassa. Za dużo narracji w przedstawieniu – za dużo komentarzy, za mało akcji. I zrobił się z tego komiks, krótkie scenki przeplatane długimi dopowiedzeniami.
I jak w komiksie (albo w cyrku) nadmiar wszystkiego, natłok. Bo czego nie ma w tym spektaklu? I szpital dla wariatów, i kręgielnia, i reklama piwa heineken, i piękne suknie, i tango argentyńskie, i krew, i łzy, i ambigramy na ciele, i gwałt, i kicz (wieńce z malowaną Madonną w stylu portugalskim), i cudne iluminacje, i tort z plastiku, i … można by wyliczać jeszcze długo. Tylko teatru jakby za mało.
Produkcja, można powiedzieć, Oscarowa, jeśli brać pod uwagę jej rozmach, listę nazwisk, czy siłę promocji. Niestety, na promocję wyczerpano chyba większość nakładu „sił i środków”. A wyszło tak jak zwykle. Z dużej chmury mały deszcz. Koncepcja reżyserska skończyła się, mam wrażenie, na castingu. Chamskiego, ograniczonego, chciwego, wiecznie pijanego, czyli stereotypowego Polaka miał grać Polak, a delikatnych, czasami strasznych, brutalnych ale wysublimowanych w tej brutalności bohaterów grali aktorzy Odeon Theatre. I to by było na tyle w kwestii gry. Reżyser pozostawił tak duże pole manewru aktorom, tak dużą wolność, że pogubili się kompletnie w rolach, jak w zbyt obszernych kostiumach. Najbardziej rażące to zagubienie było w przypadku głównych bohaterów – Blanche i Stanleya. Isabelle Huppert, kompletnie zagubiona w swoich minach, grymasach, wygibasach, oprócz przebierania się w coraz to wymyślniejsze sukienki, nie miała już nic do roboty na scenie. Jej rola w spektaklu skończyła się na pierwszej, niezłej scenie, opowieści złamanej życiem kobiety, kochanki, siostry. Miała, według koncepcji reżyserskiej poprowadzić rolę „od kurwy do świętej” - pozostała na wariatce.
Specyficzny sposób miotania się po scenie zaprezentował też Andrzej Chyra – raz z przodu, z tyłu, przy sedesie, przy stole, wszędzie go było pełno, a przy nim wiernie stało rozpędzone ego; dla roli Stanleya – przy tej parze nie było już miejsca. Chyra zagrał Polaka, mówiącego po francusku, prawdziwego w swej polskości, sztucznego w roli. Najlepsi byli aktorzy tzw. drugoplanowi – grająca żonę Stanleya, Stellę – Florence Thomassin i Mitch – Yan Colette. Oni wnieśli do spektaklu tych trochę prawdziwych emocji, tak potrzebnych, a nie sztucznej egzaltacji, póz, min. Oni grali bez „gęby”. Widać było w ich grze jakąś prawdę, jakąś przemianę, prowadzenie postaci ku jakiemuś celowi. Od nich szła ku publice jakaś energia – reszta: unplugged.
Eskalacja egzaltacji nastąpiła w roli Renate Jett - Eunice – narratorki i komentatorki wydarzeń, potrzebnej twórcom przestawienia do wprowadzenia w nie warstwy symbolicznej: od mitu Edypa, poprzez Platona do „Jerozolimy wyzwolonej” Tassa. Piosenki i „wykłady” (recytacje?), komentujące wydarzenia, były nawet „trafione”, ale zbyt jednak momentami sentymentalnie udramatyzowane; przydałoby się więcej dystansu i ironii. Próbą wytrzymałości dla widzów okazała się półgodzinna recytacja „Jerozolimy wyzwolonej” Tassa. Za dużo narracji w przedstawieniu – za dużo komentarzy, za mało akcji. I zrobił się z tego komiks, krótkie scenki przeplatane długimi dopowiedzeniami.
I jak w komiksie (albo w cyrku) nadmiar wszystkiego, natłok. Bo czego nie ma w tym spektaklu? I szpital dla wariatów, i kręgielnia, i reklama piwa heineken, i piękne suknie, i tango argentyńskie, i krew, i łzy, i ambigramy na ciele, i gwałt, i kicz (wieńce z malowaną Madonną w stylu portugalskim), i cudne iluminacje, i tort z plastiku, i … można by wyliczać jeszcze długo. Tylko teatru jakby za mało.
„Tramwaj”. Reżyseria: Krzysztof Warlikowski. Dramaturgia: Piotr Gruszczyński. Scenografia: Małgorzata Szczęśniak. Muzyka: Paweł Mykietyn. Nowy Teatr w Warszawie, premiera: 4 lutego 2010.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |