ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (168) / 2010

Marek Doskocz, Dawid Kornaga,

PRZYZNAJĘ, POSZEDŁEM NA CAŁOŚĆ

A A A
Marek Doskocz: Skąd pomysł na powieść o medialnej warszawce?

Dawid Kornaga: Ponieważ takowej nie było. Oczywiście, zaistniały przed moją powieścią pewne szlachetne próby, lecz nie na tak bezkompromisową skalę, jaka pojawia się w „Singlach+”. Jednak to nie jest, mimo fabuły, gdzie wybijają się ludzie mediów, prasy i filmu, ani opowieść o warszawce, ani tym bardziej o medialnej warszawce. Powiedzmy sobie jedno: Warszawa to może w skali polskiej metropolia, w skali europejskiej – smętne miasto, przynajmniej na razie, które żywi się niezasłużoną energią, jaką zapewniają jej koncerny medialne, siedziby państwowych urzędów, ambasad etc., generujące całe to dzianie się. Ot, miejsce, gdzie mieszkam od wielu lat, więc piszę o tym, co mi najbliższe, taki mięsisty dziennik z życia wielkiego miasta. Lecz bez zbytniego, że tak się wyrażę, podniecania się tym stanem. Najważniejsi w „Singlach+” są bohaterowie i nie mam bynajmniej na myśli głównego – dziennikarza Krystiana, ale na przykład pokrętnego dilera Kaczora… To bohaterowie na skraju. W efekcie sama opowieść z Millerowską zawziętością wchodzi w ich świat, świat doznań erotycznych i zaawansowanych nałogów, które ich trawią. Nie, źle się wyrażam, nałóg nie trawi w tym przypadku. Nałóg wzbogaca. Na plus. Rozszerza, przełamuje, odrywa od szablonów egzystencjalnych.

M.D.: Długo pracowałeś nad „Singlami+”?

D.K.: Gdyby zsumować czas poświęcony siedzeniu i klepaniu w klawiaturę, jakieś niecałe trzy miesiące. Nie wiem, czy to długo, czy krótko, wiem natomiast, że za każdym razem, kiedy zaczynam pisać nową powieść, oddaję się temu w sposób bezgraniczny. Zatracający. Także fizycznie. Ze świadomością, że dosłownie jak najszybciej muszę wyrzygać z siebie daną historię. A dopiero potem ją dopieszczać w procesie redakcyjnym, który w moim przypadku zazwyczaj trwa kilkanaście dni. To tak, jak w filmach grozy o kosmicznych stworach buszujących w brzuchach kosmonautów, które wychodziły przez gardło ustami, kiedy już znudziło się im w środku... Gorączka tworzenia nie pozwala mi na dłuższe dłubanie w materii tekstu. Jadę melodią Mozarta, a nie wymęczającym, rzemieślniczym koncypowaniem jej metodą Salieriego. Uwielbiam Flauberta, który rzeźbił „Panią Bovary” prawie siedem lat. Gdybym był tak zamożny jak on, to kto wie. Mój pośpiech jednak nie wynika z ekonomi, mimo wszystko. To raczej przeświadczenie, że jak odpuszczę, to potem nie będę czuł tej lingwistyczno-fabularnej amplitudy. Tej werbalnej kanonady w mojej głowie. Stąd taka różnorodność w moich dotychczasowych książkach, pozwolę sobie na delikatną pychę i próżność. Choć przyznam, że „Single+” to stylistyczny powrót zarówno do debiutu, „Poszukiwaczy opowieści”, jak i „Gangreny”, gdzie pisałem sobą, pisałem moimi wnętrznościami. To proza nie dla wszystkich. Ale każdy może po nią sięgnąć i przekonać się, czy jest „nie wszyscy”.

M.D.: Myślę, że większość czytelników zmęczy się czytaniem po kilkudziesięciu stronach. Zbyt gęsty język, zbyt defetystyczne podejście do ludzi i świata. Zgodzisz się z tym?

D.K.: Zgodzę się i nie zgodzę, ponieważ nie mnie decydować, jak ostatecznie zachowają się czytelnicy. Sam jestem również czytelnikiem, na co dzień więcej czytam niż piszę, mam nawet czytnik do e-booków z tej łapczywości na pochłanianie literatury, właściwie nie odrywam się od książek i z każdą z nich mogę więcej, i nie boję się wyzwań stylistycznych jak na przykład najnowsza powieść Dawida Kornagi… „Single+” to nie jest książka napisana konwencjonalnym językiem, przyznaję. To nie jest „poszedł, przyszedł, doszedł”. Właściwie nie ma zdania w tej powieści, które byłoby „zwyczajne”. Zagęszczenie poszatkowanych fraz, ten cały brutalny gwałt na polszczyźnie i jej przyzwyczajeniach moralno-werbalnych czy werystyczne zoomowanie pewnych intymnych zdarzeń może co niektórych zaszokować lub zwyczajnie zniechęcić, ale – proszę, bez przesady! Czytelnicy to nie bydełko, które przez całe życie pożywia się na tym samym prozatorskim pastwisku. „Paw królowej” Masłowskiej, „Barbara Radziwiłłówna” Witkowskiego czy choćby „Pod wulkanem” Lowry’ego… „Single+” to jest podobny dyskurs stylistyczno-fabularny, jazda bez trzymanki, które może niekoniecznie znajdzie uznanie w jurorach Paszportów POLITYKI czy NIKE, ale jest czystą literaturą, destylatem prozatorskim, nieobliczonym na podlizywanie się tym wszystkim misiom łykającym bez oporów miłości na rozlewiskach; moi czytelnicy opowiadają się raczej za orgiami na rozlewiskach (śmiech). A tak na poważnie: my, prozaicy, czasem nie doceniamy czytelników. Ich wyrobienia, ich ironii oraz dystansu. Może i „Single+” nie należą do lektur łatwych, lekkich i przyjemnych. Od początku nie miałem takiej intencji; to proza, która męczy, to katharsis, to asumpt do irytacji, jaki ten świat jest pokręcony, niejednoznaczny, multiuczuciowy. Niesprecyzowany. Filozofowie dotąd różnie interpretowali świat, ale chodzi o to, by go poczuć. Bardzo poczuć.


M.D.: W poezji panuje czy też panowała moda na neolingwizm. Zgodzisz się z tym, że Twoja najnowsza powieść to taki swoisty neolingwizm w prozie? Słowne zabawy, nowe skojarzenia, balansowanie na granicy zrozumiałości? Nie zagęściłeś zbytnio tekstu?

D.K.: „Single+”, wbrew temu, że to powieść o samobójstwie, niechcianych ciążach, rozterkach związanych z defekacją, bankietach, przemowach, lansie, miłościach nagłych i miłościach blaknących, odurzaniu się, seksie hetero i homo… to również powieść nierealistyczna. Jeśli na początku pojawia się wzmianka o aniele, to na końcu – pojawia się anioł! Przyznaję, tak, poszedłem na całość, bohaterowie nie mówią sobą, mówią – mną. Dotąd, w poprzednich książkach, starałem się o poczucie skrajnej empatii z danym narratorem. W przypadku „Singli+” nie tyle sobie to odpuściłem, ile świadomie się na to zdecydowałem. W filmach ma być akcja, twisty fabularne, emocje, czy ktoś przeżyje, czy czapa. W mojej prozie – metafory mają walić czytelnika po potylicy. Pasaże stylistyczne mieszać mu w języku. Słowem: żeby wiedział, że czyta, a nie ogląda. Że czyta i musi spłacić dług za to swoje poświęcenie. Wejść w moją totalną nawijkę. Wejść w Kornagę. Bo? Bo może mieć pewność, że ja sam, prywatnie, moje życie nie tyle poświęcam literaturze, ile „uliterackam” je. Kiedy szukam tematów, nie robię wywiadów środowiskowych. Zamieniam się w środowisko. Jestem tu i jestem tam. Jestem środowiskiem. Jestem alkoholikiem. Jestem narkomanem. Jestem nimfomanką… Naturalnie, niszczę sobie przy tym zdrowie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości; cóż, tak mam, to moje prywatne piekło, w którym mi anielsko dobrze. Ponieważ jestem reporterem z pola bitwy towarzysko-uczuciowej. Takim ekstremalnie niegrzecznym Tyrmandem. Sam też staram się kreować pewne wydarzenia. Wpływać na ich przebieg. Z tego rodzą się autentyczne historie, które czytelnicy mogą poznać w „Singlach+”. Niech wiedzą przy okazji, że spisujący je autor nie oszczędza się, naprawdę się nie oszczędza…

M.D.: Możesz powiedzieć o tym coś więcej? Ile w „Singlach +” jest Twoich przeżyć, a ile kreacji fikcyjnych zdarzeń? Ile życia, a ile wyobraźni?

D.K.: Wyobraźni – bardzo, bardzo, bardzo dużo. Generalnie więcej wymyślam niż przetwarzam. Tak mam, rasowa prozatorka: włączam wyobraźnię i pozwalam jej na wszystko, dosłownie na wszystko. A mimo to… A mimo to w przypadku tej powieści jest trochę inaczej. Nie wiem, dojrzałem? Jestem większym ekshibicjonistą? Po „Znieczuleniu miejscowym”, opowieści o polskich i nie tylko polskich wampirach, po „Rzęsach na opak”, których narratorką jest około jedenastoletnia dziewczynka, wreszcie po „Gangrenie”, której narratorem jest finezyjny seryjny morderca, postanowiłem nieco zawęzić pole imaginacji. Wybrałem podróż do kresu moich przeżyć, nocnych, dziennych, seksualnych, nałogowych oraz eventowych. Pokazać, paradoksalnie, życie codzienne. Niecodziennie codzienne. Skumulowałem setki moich przeżyć. Setki usłyszanych epizodów. Setki doznań, które kiedyś ktoś wyrzucił z siebie, a moje ucho zassało je – czy to na imprezie, wieczorze literackim, domówce, spotkaniu tête-à-tête. Osoby zamknięte w czterech ścianach odbiorą „Singli+” jako ewidentną prowokację. A tak nie jest, wręcz przeciwnie, to e-mail z załącznikiem „moi drodzy, zobaczcie osoby, które przekraczają siebie”. Robią to z prostej przyczyny, mają dość dotychczasowego życia. Konwencji. Zamieniają się w ośmiornice z mnóstwem macek, którymi czepiają się nowych doznań. Życie to nie dziesięć przykazań, życie to sześćset sześćdziesiąt sześć pragnień, by choć przez chwilę poczuć się sobą. Sobą! A to niezmiernie trudna sztuka, której zagranie wciąż ktoś nam utrudnia, niestety.

M.D.: Kto nam je utrudnia? Sugerujesz, że „Single+” to też niejako manifest wolności, wezwanie do porzucenia ram społecznych i pójście drogą odkrywania samego siebie poprzez świat zmysłów i używek niekoniecznie dozwolonych?

D.K.: Zazwyczaj my… sami. Ponieważ często, szczególnie jednostki słabe psychicznie, z nieuporządkowaną wiedzą czy rozchwiane emocjonalnie, są projekcją poglądów tzw. liderów opinii. Nie mówiąc o wszelkiej maści religiantach i ich żałosnych bóstwach. Nie oskarżam społeczeństwa, jestem w nim, jestem nim, każdy ponosi za siebie odpowiedzialność. Wybiera, czy chce być w związku, czy w związku+, czy pije wódkę, czy wino, czy to, czy tamto. „Single+” z jednej strony zachęcają do tego, co nazywasz odkrywaniem siebie samego poprzez świat zmysłów oraz używek, z drugiej strony nie ukrywam, że pokazuję niebezpieczeństwo pójścia na całość. Niekoniecznie uzależnienia, raczej nadmiaru wolności. Osobiście wolę nadmiar niż niedosyt. Gdyby żył dziś Rimbaud czy Bukowski, zapewne zostaliby bohaterami „Singli+”. Nie mam złudzeń, miłość w końcu przemija. Trzeba pudzianowej siły, a i totolotkowego szczęścia, by zachować ją na stuprocentowych obrotach. Natomiast afirmacja własnych pożądań oraz nieustannej potrzeby zaznawania życia pozwala mimo wszystko odnaleźć jego sens – nawet jeśli boli. To, co boli, jest odczuwalne. Czuć znaczy żyć. Brzmi banalnie, lecz w praktyce, o, w praktyce okupione jest niezłym wyzwaniem. Wiesz, to jak np. czytanie literatury. Większość woli fabułę filmową. Po co się męczyć, tu i tu historia, morały z opowieści… A jednak jest różnica, proza wsysa, film jedynie czaruje. Można siedzieć w domu i przeżyć tak całe życie. Można wyjść i oddawać się przygodom, niekoniecznie związanym z dogadzaniu zmysłom. Przygodom jako takim. W „Singlach+” bohaterowie właśnie tak czynią, nie mogą trwać dla samego trwania. Kontestują nie tyle innych, ile samych siebie. I nie mają złudzeń, każdy z nas jest i pozostaje samotny, taki nasz los. Inni są plusem, potrzebnym, lecz nie niezbędnym. A że każdy ma swoje obsesje, także narracja musiała zanurkować głęboko pod potylicami bohaterów „Singli+”.

M.D.: Na koniec powiedz mi, jakie masz dalsze plany? Piszesz już coś nowego, masz jakiś pomysł czy zamierzasz odpocząć chwilowo od pisania?

D.K.: Przez ostatnie prawie dwanaście lat dorabiałem na chleb oraz zakąski i popitkę m.in. jako kreatywny, także na etacie. W tym roku zakończyłem ten rozdział. Po prostu już nie dawałem rady łączyć niezależności literackiej z wymogiem podporządkowania się cudzej woli. Szczerze? Rozpieprzało mnie to od wewnątrz. Nawet za cenę pieniędzy. Nawet za cenę tego, że w ten sposób drastycznie pozbawiłem się regularnych dochodów i nie wiadomo, czy będę w stanie się utrzymać. Ale trudno, mój wybór, moje ryzyko. Wiem, że mogę zarabiać na życie, nie tylko pisząc książki, generalnie wymyślanie przychodzi mi z łatwością, nie jest procesem, który mnie męczy, wręcz przeciwnie. Do głowy by mi nie przyszło, by odpoczywać od pisania, jest ono częścią mnie, czuję, że zatrzymanie się w miejscu może mnie tylko osłabić, cofnąć. Nie chcę jednak skończyć jako scenarzysta telenoweli. Zobaczę, co jeszcze mogę wydusić ze swojej wyobraźni, nic nie stoi w miejscu. Również moje pisarstwo. Nowa powieść, tym razem z jednym bohaterem-narratorem, ma wyjść w następnym roku. Jest już po redakcji. To moje rozliczenie się nie tylko z przemysłem reklamowym, ale przede wszystkim – ze mną samym, z tym, co mnie dotąd ograniczało, naginało niekiedy do kompromisu czy niepotrzebnej ugodowości w stosunku do ludzi, którzy nie są jej warci, bo to zwykłe mendy, łase na pieniądze i tylko pieniądze. Mają w dupie Dostojewskiego i jego „Biesy”, bo oni sami to biesy… To też próba skromnej rozprawy ze skłonnościami do autodestrukcji. Jak najbardziej moimi. Z gorączką niecierpliwości, jaka nie daje mi spokoju, wrzuca mnie w nałogi i choć rozkręca erystycznie, niczym jakaś mroczna siła z „Władcy Pierścieni” opanowuje umysł, mobilizując mnie do działań wykraczających poza konwencjonalną moralność. Nie chodzi bynajmniej o sprawy kryminalne, bardziej obyczajowe, uczuciowe, emocjonalne. Takie prolegomena do szaleństwa, które staram się albo zahamować, albo skillować w sobie. To trudne i wiem, że niełatwo mi będzie. Trudno, za dużo szczęścia szkodzi i ogłupia. Starożytni Grecy czuli podobnie. A co do nowej książki, nie ma sensu, bym zdradzał szczegóły, teraz najważniejsze są „Single+”, powieść wymagająca czytelniczej uwagi, dająca jednak, w co wierzę, satysfakcję z obcowania ze słowem pisanym – totalnym słowem pisanym. Ten diariusz z życia polskich hedonistów, utracjuszy, a równocześnie zwyczajnych, nieszczęśliwych ludzi nie powstał, by znaleźć się na liście bestsellerów i zapewnić mi wakacje na Karaibach. To po prostu historia o potędze przypadku i popędu, którą warto poznać. I przeżyć gdzieś w sobie.

M.D.: Dziękuję za rozmowę.