WOJENKO, WOJENKO, CÓŻEŚ TY ZA PANI?
A
A
A
Czy możliwa jest wymiana dotychczasowych wojennych narracji? Ich odnowienie lub zmiana? Przewartościowania wojenne objęły już schemat winnych i ofiar lub winnego i ofiary, jak i miejsca (miejsce) narracji, zarówno te, w których się toczy, jak i te, z których się toczy. W ten sposób dostrzegliśmy i wojnę w skali politycznej, narodowej, etnicznej, po prostu grupowej, i tę jednostkową; tę dziejąca się daleko, dość abstrakcyjną, odczuwalną tylko poprzez pośrednie reperkusje, jak i tę, której front objął życie cywilów. Trudno jednak skupić się i odnaleźć lub zbudować relacje wojenne plecione wokół genderu. Trudno, bowiem w tym wypadku najczęściej od razu popadamy w prosty schemat męskiej siły i kobiecej bierności. „Wojna nie ma nic z kobiety”, bo przecież kobieta nie walczy, nie udaje się front, jest poza.
Taką relację (obejmującą miejsca) odwrócić miał już pod koniec XX wieku konflikt jugosłowiański. Wówczas to kobiety stały się realnymi uczestniczkami bratobójczych zajść, a raczej ich figurami, ponieważ niestety nadal nie mogły być (samo)dzielne. Doskonale obrazuje to kwestia etnicznych gwałtów dokonywanych przez wszystkie strony konfliktu. Zdanie Dubravki Ugresić, porównujące ciało kobiet, matek, żon do skrzynek pocztowych, w których wróg pozostawia wiadomość-nasienie: byłem, zdobyłem, zbezcześciłem, pojawiało i pojawia się we wszystkich tekstach próbujących mierzyć się z kwestią współczesnego konfliktu zbrojnego. Niezależnie, czy wybucha on na tle etnicznym, czy nie.
Ugresić nie jest jednak jedyną pisarką/badaczką, która odniosła się do powyższego problemu. W relacjach reporterskich opisała go także Slavenka Drakulić, a przy użyciu socjologicznego wywiadu zmierzyła się z nim Svetlana Broz. I to w książce tej ostatniej – „Dobrzy ludzie w czasach zła” – rysuje się najważniejsza, jeśli nie ostateczna diagnoza. Słuchając i pytając, zarówno Bośniaków, Serbów jak i Chorwatów, o to, jak spędzili wojnę, chce słyszeć tezy obrazujące jej tytuł, a pośrednio odwołujące się do założeń jej dziadka – marszałka Tito. Dobrzy ludzie to po prostu przedłużenie idei braterstwa, która sprawdzać miała się także w okrutnym czasie wojny. Poza tą główną tezą, w zbiorze rozmów pojawiają się także wątki - ważniejsze - opowiadane, czy raczej dopowiadane (do głównej historii) przez kobiety. Te, dopuszczone do głosu, miały szansę opowiedzieć swoją wersję historii. Niestety tego nie zrobiły. Dlaczego? Ponieważ zapytane mogły być tylko o przemoc, a te pytania musiały pozostać bez odpowiedzi. Żadna z nich nie chciała występować w roli ofiary. Ofiara jest nieczysta, zbrukana. Dlatego ich nazwiska i imiona nie mogły kojarzyć się z gwałtem. Wówczas zostałyby poddane stygmatyzacji i usunięte. W ten sposób kobieta ponownie pozostała niema. Potencjał jej narracji się cofnął. Został niewypowiedziany, uwiązł w gardle zakneblowanym przez kulturę i patriarchalny system. W narracji Broz kobieta zredukowana została do opiekunki walczącej o chleb oraz do ciała spętanego męskim spojrzeniem.
Ciało to jednak nie jedyna z kwestii, którą należy poruszyć w ramach (re)konstruowania kobiecej narracji wojennej. Dlatego też interesująco wypada publikacja Swietlany Aleksijewicz, „Wojna nie ma nic z kobiety”. Zainteresowanie budzi z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że już w tytule odnosi się/odnosić się może do relacji zakotwiczonej w genderowym pisaniu i czytaniu, po drugie dlatego, że opisuje to, co wydarzyło się w czasie ostatniego światowego konfliktu zbrojnego, a więc cofa się i daje możliwość weryfikowania, uzupełniania. Książka pisana w latach 70. i 80. ubiegłego wieku znacznie wyprzedza narracje spisywane przez Broz i wprowadza trochę chronologicznego zamętu w polskie uzupełnienia dotyczące wojennej historii kobiet.
Aleksijewicz, wychowana na białoruskiej wsi, dorastała wśród wojennych opowieści sąsiadów i sąsiadek swoich rodziców. W ten sposób jej książka staje się powrotem, kontynuacją tego, czego doświadczyła w czasach dzieciństwa, a co wyparte zostało ze zbiorowej świadomości. Odczuwalna luka, brak i wyobrażenie o potencjale ukrytej narracji stały się powodem poszukiwań i rozmów, które złożyły się na jej książkę. Wydawać by się mogło, że w historiach związanych z drugą wojną światową kobieta nie mogła odgrywać roli innej niż żony czekającej na swego męża lub matki wysyłającej na front swoje dzieci. W najlepszym razie odnaleziona narracja mogłaby obejmować opowieść sanitariuszki pracującej w szpitalu polowym. I w tym właśnie miejscu pojawia się główne zaskoczenie, bowiem interlokutorki białoruskiej reportażystki okazują się lotniczkami, czołgistkami, ładowaczkami, żołnierkami walczącymi na pierwszej linii, snajperkami. Parają się wszystkimi tymi profesjami, których kobiecego określenia/odpowiednika do dziś brakuje. Tworzą kobiece oddziały, zabijają, mordują, chronią, walczą, wszystko to na równi ze swymi męskimi równolatkami. Jak to jest możliwe? Czy tylko dlatego, że wszystkie te dziewczyny/kobiety wierzyły w swoją ojczyznę i jej ojca przewodnika? W jego idee? Chciały, a właściwie nie umiały nie służyć, nie poświęcać się w imię jedynej, słusznej ideologii? Gdyby to był jedyny powód, mogłyby z powodzeniem pozostać w roli matek, żon i opiekunek, miast tego chciały stać się równe swoim braciom.
Trudno jednak dopatrywać się tutaj jakichkolwiek emancypacyjnych tęsknot. Niestety w obliczu zarysowanego konfliktu wspartego sowiecką ideologią płeć schodziła na plan dalszy. Liczył się człowiek. Toteż trudno jednoznacznie wskazywać rewelatorski ton wielogłosowej narracji, która wypływa spod ręki Aleksijewicz. Zamiast nicować, wydaje się, że w wielu miejscach paradoksalnie podpiera znaną narrację. Owszem, ukazuje inny obraz kobiety w obliczu wojny, dla nas nowy. Taki, który powinien przenicować nasze wyobrażenie na temat frontu, tenże nie zmienia jednak naszego wyobrażenia o kobiecości, ponieważ jej „inny” obraz jest tylko chwilowy i po wszystkim ulega zamazaniu, unieważnieniu. Wedle wymagań Wielkiej Historii. W jej wydaniu nie mogą zaistnieć historie na temat braku tamponów, bielizny, wreszcie zaniku miesiączki. W jej wydaniu nie może zaistnieć tęsknota za matką, ani obrzydzenie, strach, ból i wszechogarniające brud i błoto. Te ostanie mieszczą się jedynie na marginesie, wygłaszane są wśród swoich, wśród płaczu, w prywatnej rozmowie, która nie powinna zostać wydrukowana. To wskazanie, choć wcześniejsze, idzie o krok dalej niż wspomniana relacja Swietlany Broz, która po prostu przemilcza „niewygodne” tematy. Aleksijewicz pisze wprost o autocenzurze swoich interlokutorek.
Zastanawiający jest tu jednak aspekt potencjalnej odmiany kategorii płciowych. Czy owe lotniczki, czołgistki, ładowaczki, żołnierki są w stanie przenicować kategorie tożsamościowe? Czy rzeczywiście można do nich przyłożyć kategorię gender? Czy rzeczywiście zakładają możliwość konstruowalności? Czy rzeczywiście są w toku, czy tylko zostają przysłonięte przez wojenną sytuację? Wydaje się, że biologiczna płeć bohaterek i bohaterów zostaje zamazana, ważniejszy jest czyn. Zgodnie z ideologią kobiety i mężczyźni stają się siłą walczącą i zdobywającą. Przez ich narracje przewija się wątek zapomnienia, porzucenia czy pozostawienia „siebie” sprzed wojny. Bohaterki oficjalnie zostają odpłciowione, ich tęsknoty, dolegliwości, marzenia pojawiają się tylko na marginesie. Mainstream obejmuje historie człowieka bez płci, człowieka walczącego o Wielką Historię. To może sugerować, że kobieta wojenna – frontowa, staje się podobna mężczyźnie, przejmuje jego esencjonalnie pojmowane cechy. Takie chwilowe przesunięcie – rozumiane jako wynik chaosu, zaburzenia, po prostu wojny - nie jest jednoznaczne z trwałym rozmontowaniem kategorii męskości i kobiecości, tylko z ich zanikaniem i możliwością przesuwania w ramach ustalonej bipolarnej struktury. To może być odpowiedź na kwestię możliwości genderowej odmiany wojennej narracji.
Wydaje się jednak, że autorkę bardziej interesuje motywacja i działania opisanych przez nią bohaterek. Te mogą być zbieżne z działaniami dzisiejszych terrorystek i terrorystów, którzy w imię idei walczą bez względu na swoje życie. Takie porównanie odsyła nas do zagrożeń społeczeństwa komórkowego skodyfikowanego przez Appaduraia. A w ten sposób wracamy do kwestii wojennych przewartościowań obejmujących miejsce walki, nie płeć wojowników.
Taką relację (obejmującą miejsca) odwrócić miał już pod koniec XX wieku konflikt jugosłowiański. Wówczas to kobiety stały się realnymi uczestniczkami bratobójczych zajść, a raczej ich figurami, ponieważ niestety nadal nie mogły być (samo)dzielne. Doskonale obrazuje to kwestia etnicznych gwałtów dokonywanych przez wszystkie strony konfliktu. Zdanie Dubravki Ugresić, porównujące ciało kobiet, matek, żon do skrzynek pocztowych, w których wróg pozostawia wiadomość-nasienie: byłem, zdobyłem, zbezcześciłem, pojawiało i pojawia się we wszystkich tekstach próbujących mierzyć się z kwestią współczesnego konfliktu zbrojnego. Niezależnie, czy wybucha on na tle etnicznym, czy nie.
Ugresić nie jest jednak jedyną pisarką/badaczką, która odniosła się do powyższego problemu. W relacjach reporterskich opisała go także Slavenka Drakulić, a przy użyciu socjologicznego wywiadu zmierzyła się z nim Svetlana Broz. I to w książce tej ostatniej – „Dobrzy ludzie w czasach zła” – rysuje się najważniejsza, jeśli nie ostateczna diagnoza. Słuchając i pytając, zarówno Bośniaków, Serbów jak i Chorwatów, o to, jak spędzili wojnę, chce słyszeć tezy obrazujące jej tytuł, a pośrednio odwołujące się do założeń jej dziadka – marszałka Tito. Dobrzy ludzie to po prostu przedłużenie idei braterstwa, która sprawdzać miała się także w okrutnym czasie wojny. Poza tą główną tezą, w zbiorze rozmów pojawiają się także wątki - ważniejsze - opowiadane, czy raczej dopowiadane (do głównej historii) przez kobiety. Te, dopuszczone do głosu, miały szansę opowiedzieć swoją wersję historii. Niestety tego nie zrobiły. Dlaczego? Ponieważ zapytane mogły być tylko o przemoc, a te pytania musiały pozostać bez odpowiedzi. Żadna z nich nie chciała występować w roli ofiary. Ofiara jest nieczysta, zbrukana. Dlatego ich nazwiska i imiona nie mogły kojarzyć się z gwałtem. Wówczas zostałyby poddane stygmatyzacji i usunięte. W ten sposób kobieta ponownie pozostała niema. Potencjał jej narracji się cofnął. Został niewypowiedziany, uwiązł w gardle zakneblowanym przez kulturę i patriarchalny system. W narracji Broz kobieta zredukowana została do opiekunki walczącej o chleb oraz do ciała spętanego męskim spojrzeniem.
Ciało to jednak nie jedyna z kwestii, którą należy poruszyć w ramach (re)konstruowania kobiecej narracji wojennej. Dlatego też interesująco wypada publikacja Swietlany Aleksijewicz, „Wojna nie ma nic z kobiety”. Zainteresowanie budzi z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że już w tytule odnosi się/odnosić się może do relacji zakotwiczonej w genderowym pisaniu i czytaniu, po drugie dlatego, że opisuje to, co wydarzyło się w czasie ostatniego światowego konfliktu zbrojnego, a więc cofa się i daje możliwość weryfikowania, uzupełniania. Książka pisana w latach 70. i 80. ubiegłego wieku znacznie wyprzedza narracje spisywane przez Broz i wprowadza trochę chronologicznego zamętu w polskie uzupełnienia dotyczące wojennej historii kobiet.
Aleksijewicz, wychowana na białoruskiej wsi, dorastała wśród wojennych opowieści sąsiadów i sąsiadek swoich rodziców. W ten sposób jej książka staje się powrotem, kontynuacją tego, czego doświadczyła w czasach dzieciństwa, a co wyparte zostało ze zbiorowej świadomości. Odczuwalna luka, brak i wyobrażenie o potencjale ukrytej narracji stały się powodem poszukiwań i rozmów, które złożyły się na jej książkę. Wydawać by się mogło, że w historiach związanych z drugą wojną światową kobieta nie mogła odgrywać roli innej niż żony czekającej na swego męża lub matki wysyłającej na front swoje dzieci. W najlepszym razie odnaleziona narracja mogłaby obejmować opowieść sanitariuszki pracującej w szpitalu polowym. I w tym właśnie miejscu pojawia się główne zaskoczenie, bowiem interlokutorki białoruskiej reportażystki okazują się lotniczkami, czołgistkami, ładowaczkami, żołnierkami walczącymi na pierwszej linii, snajperkami. Parają się wszystkimi tymi profesjami, których kobiecego określenia/odpowiednika do dziś brakuje. Tworzą kobiece oddziały, zabijają, mordują, chronią, walczą, wszystko to na równi ze swymi męskimi równolatkami. Jak to jest możliwe? Czy tylko dlatego, że wszystkie te dziewczyny/kobiety wierzyły w swoją ojczyznę i jej ojca przewodnika? W jego idee? Chciały, a właściwie nie umiały nie służyć, nie poświęcać się w imię jedynej, słusznej ideologii? Gdyby to był jedyny powód, mogłyby z powodzeniem pozostać w roli matek, żon i opiekunek, miast tego chciały stać się równe swoim braciom.
Trudno jednak dopatrywać się tutaj jakichkolwiek emancypacyjnych tęsknot. Niestety w obliczu zarysowanego konfliktu wspartego sowiecką ideologią płeć schodziła na plan dalszy. Liczył się człowiek. Toteż trudno jednoznacznie wskazywać rewelatorski ton wielogłosowej narracji, która wypływa spod ręki Aleksijewicz. Zamiast nicować, wydaje się, że w wielu miejscach paradoksalnie podpiera znaną narrację. Owszem, ukazuje inny obraz kobiety w obliczu wojny, dla nas nowy. Taki, który powinien przenicować nasze wyobrażenie na temat frontu, tenże nie zmienia jednak naszego wyobrażenia o kobiecości, ponieważ jej „inny” obraz jest tylko chwilowy i po wszystkim ulega zamazaniu, unieważnieniu. Wedle wymagań Wielkiej Historii. W jej wydaniu nie mogą zaistnieć historie na temat braku tamponów, bielizny, wreszcie zaniku miesiączki. W jej wydaniu nie może zaistnieć tęsknota za matką, ani obrzydzenie, strach, ból i wszechogarniające brud i błoto. Te ostanie mieszczą się jedynie na marginesie, wygłaszane są wśród swoich, wśród płaczu, w prywatnej rozmowie, która nie powinna zostać wydrukowana. To wskazanie, choć wcześniejsze, idzie o krok dalej niż wspomniana relacja Swietlany Broz, która po prostu przemilcza „niewygodne” tematy. Aleksijewicz pisze wprost o autocenzurze swoich interlokutorek.
Zastanawiający jest tu jednak aspekt potencjalnej odmiany kategorii płciowych. Czy owe lotniczki, czołgistki, ładowaczki, żołnierki są w stanie przenicować kategorie tożsamościowe? Czy rzeczywiście można do nich przyłożyć kategorię gender? Czy rzeczywiście zakładają możliwość konstruowalności? Czy rzeczywiście są w toku, czy tylko zostają przysłonięte przez wojenną sytuację? Wydaje się, że biologiczna płeć bohaterek i bohaterów zostaje zamazana, ważniejszy jest czyn. Zgodnie z ideologią kobiety i mężczyźni stają się siłą walczącą i zdobywającą. Przez ich narracje przewija się wątek zapomnienia, porzucenia czy pozostawienia „siebie” sprzed wojny. Bohaterki oficjalnie zostają odpłciowione, ich tęsknoty, dolegliwości, marzenia pojawiają się tylko na marginesie. Mainstream obejmuje historie człowieka bez płci, człowieka walczącego o Wielką Historię. To może sugerować, że kobieta wojenna – frontowa, staje się podobna mężczyźnie, przejmuje jego esencjonalnie pojmowane cechy. Takie chwilowe przesunięcie – rozumiane jako wynik chaosu, zaburzenia, po prostu wojny - nie jest jednoznaczne z trwałym rozmontowaniem kategorii męskości i kobiecości, tylko z ich zanikaniem i możliwością przesuwania w ramach ustalonej bipolarnej struktury. To może być odpowiedź na kwestię możliwości genderowej odmiany wojennej narracji.
Wydaje się jednak, że autorkę bardziej interesuje motywacja i działania opisanych przez nią bohaterek. Te mogą być zbieżne z działaniami dzisiejszych terrorystek i terrorystów, którzy w imię idei walczą bez względu na swoje życie. Takie porównanie odsyła nas do zagrożeń społeczeństwa komórkowego skodyfikowanego przez Appaduraia. A w ten sposób wracamy do kwestii wojennych przewartościowań obejmujących miejsce walki, nie płeć wojowników.
Swietłana Aleksijewicz: „Wojna nie ma nic z kobiety”. Tłum Jerzy Czech. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2010 [seria: Reportaż].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |