WHITE LIES KŁAMIĄ O MIŁOŚCI
A
A
A
White Lies “Ritual”. Fiction Records.
Wraz z Walentynkowym stukaniem do drzwi wypada jasno zdefiniować to różowe pojęcie miłości. Nie udało się rok temu – soundtrack do filmu „Valentine’s Day” jest niestety tak samo mało zajmujący, jak i sama komedia. Na pop nie mamy co tu liczyć. Po mocno brzmiących, acz wytartych frazesach następuje zazwyczaj ckliwe kolędowanie o nieszczęśliwej miłości. Inaczej, niż w amerykańskim popie jest z kolei w angielskim britpopie.
White Lies oddali do użytku publicznego nowy album. Debiutowali w 2009 albumem „To Lose My Life...”, całkiem niezłym krążkiem łączącym w sobie mocny głos i coś, co integrowało brzmieniowo angielską uprzejmość z niepokojem XIX-wiecznych wrzosowisk. Zdecydowanie ciekawy głos wokalisty i umiejętność zespołu do tworzenia irytująco chwytliwych melodii sprawiło, że White Lies brzmieli jak bardzo popowa wersja Nicka Cave’a (Swoją drogą White Lies występują pod wodzą Charles Cave’a – nazwisko jak widać zobowiązuje!). Mierzyli wysoko, zabrali się do pracy i dopiero w styczniu tego roku ukazała się ich druga płyta „Ritual”. Rytualność w tym przypadku opiera się na brzmieniowym powrocie do tradycji. Utwory w swej kompozycji nieco hymniczne, trącają niezdrowym patosem. Choroba dźwięku, owa niezdrowość, nie jest bynajmniej wadą płyty. Chorobliwość, lekkie natręctwo powtarzanych motywów sprawiają, że album z każdym kolejnym utworem nabiera szybszego tempa. Rozkręca się w monochromatyczny wir. Panowie z Ealing wszystko odgrywają bowiem w niepokojącej szarości. Nie ma tam kolorowych, popowych kompozycji wdzięczących się do słuchacza niczym kwiatki na łące. Wszystko jest poszarzałe – jak twarze pacjentów sanatorium jeszcze sprzed wojny. Dźwięki utworów przywołują takie obrazy jak zachmurzone niebo nad posępnymi wieżami opuszczonych ruin dawnych rezydencji. Dziewiętnastowieczna groza, tak typowa teraz dla muzyki Emo, nie ma w tym przypadku nic wspólnego z tandetą i buntem rozżalonych nastolatków. White Lies grają, świadomie obracając się w ciągle tym samym asortymencie dźwięków. Znów możemy usłyszeć podobnie irytujące melodyjki, które łatwo wpadają w ucho. Ironicznie rzecz odbierając, nie sposób nie dostrzec z jak dużym dystansem tworzą te kompozycje muzycy. Tendencyjność linii melodyjnej została tu mocno skontrastowana z współczesnym patosem tła – motywem pozornie prostym, prozaicznym, a jednak silnie grającym z kontekstem. Podobny efekt próbowali uzyskać Hurts, jednak w ich przypadku całość brana jest nieznośnie na serio. Wzniosłe dźwięki przeplatają się z wzniośle nastoletnimi tekstami (choć elementy narracyjne ratują nieco „Happyness”). Za dużo wzniosłości zaowocowało jedynie nużącą przesadą, a chwytliwość kompozycji przerodziła się w zwykły niewypał – męczącą tendencyjność. W przypadku White Lies teksty wprowadzają potrzebny dystans chroniąc „Ritual” przed niepochlebnymi recenzjami.
Przykładowo – kwestia miłości. W pierwszym utworze „Is Love” słyszymy krótką charakterystykę kim/czym są kobieta oraz mężczyzna. Kobieta jest „scarlet as a paper cut and jeweled as the Orion” – ze wszystkich możliwych porównań panowie wybierają grę skojarzeń, motywów, kontekstów wikłając całość w niezwykłą wręcz… banalność; podczas gdy mężczyzna – „bloodshot as a baby and sulking like a valley”. Cóż, można było przypuszczać, że po „Kodzie Leonarda Da Vinci” nikt już nie zechce porównać mężczyzny do doliny. Taka zabawa symbolami, wyśpiewana przesadnie poważnym i aż nadto artystycznym głosem wskazuje na nic więcej, jak tylko na dystans. White Lies nie śpiewają tak o miłości. Oni z niej drwią, przynajmniej z tej wzniosłej i przesadnie stylizowanej. Za syntezatorem, subtelnymi motywami ze średniowiecznych partytur (które ubarwiają np. „Bad Love”) skrywają ironiczny prztyczek w nos. A całość brzmi wręcz wybornie, zwłaszcza z tym podwójnym dnem.
White Lies, jak sama nazwa sugeruje, kłamią. Są iluzjonistami znaczeń, tworzą nie tyle utwory, co muzyczne sztuczki. Znajdują temat, obudowują go znaczeniami – i treściowo i dźwiękowo, potem doprawiają mocnym brzmieniem, płaczliwym acz silnym głosem, uśmiechają się podczas wymownych pauz i mydlą słuchaczom oczy patosem, który przy okazji brzmi chwytliwie i sprzedaje się całkiem nieźle. Prawie tak dobrze jak czerwone serduszka 14-go lutego. Ale czegóż można się spodziewać po zespole, który za młodu i pod nieco inną nazwą nagrał całkiem zgrabny kawałek traktujący o poważnej zazdrości wobec kota pewnej dziewczyny (Fear of Flying „Three’s a Crowd”)?
White Lies oddali do użytku publicznego nowy album. Debiutowali w 2009 albumem „To Lose My Life...”, całkiem niezłym krążkiem łączącym w sobie mocny głos i coś, co integrowało brzmieniowo angielską uprzejmość z niepokojem XIX-wiecznych wrzosowisk. Zdecydowanie ciekawy głos wokalisty i umiejętność zespołu do tworzenia irytująco chwytliwych melodii sprawiło, że White Lies brzmieli jak bardzo popowa wersja Nicka Cave’a (Swoją drogą White Lies występują pod wodzą Charles Cave’a – nazwisko jak widać zobowiązuje!). Mierzyli wysoko, zabrali się do pracy i dopiero w styczniu tego roku ukazała się ich druga płyta „Ritual”. Rytualność w tym przypadku opiera się na brzmieniowym powrocie do tradycji. Utwory w swej kompozycji nieco hymniczne, trącają niezdrowym patosem. Choroba dźwięku, owa niezdrowość, nie jest bynajmniej wadą płyty. Chorobliwość, lekkie natręctwo powtarzanych motywów sprawiają, że album z każdym kolejnym utworem nabiera szybszego tempa. Rozkręca się w monochromatyczny wir. Panowie z Ealing wszystko odgrywają bowiem w niepokojącej szarości. Nie ma tam kolorowych, popowych kompozycji wdzięczących się do słuchacza niczym kwiatki na łące. Wszystko jest poszarzałe – jak twarze pacjentów sanatorium jeszcze sprzed wojny. Dźwięki utworów przywołują takie obrazy jak zachmurzone niebo nad posępnymi wieżami opuszczonych ruin dawnych rezydencji. Dziewiętnastowieczna groza, tak typowa teraz dla muzyki Emo, nie ma w tym przypadku nic wspólnego z tandetą i buntem rozżalonych nastolatków. White Lies grają, świadomie obracając się w ciągle tym samym asortymencie dźwięków. Znów możemy usłyszeć podobnie irytujące melodyjki, które łatwo wpadają w ucho. Ironicznie rzecz odbierając, nie sposób nie dostrzec z jak dużym dystansem tworzą te kompozycje muzycy. Tendencyjność linii melodyjnej została tu mocno skontrastowana z współczesnym patosem tła – motywem pozornie prostym, prozaicznym, a jednak silnie grającym z kontekstem. Podobny efekt próbowali uzyskać Hurts, jednak w ich przypadku całość brana jest nieznośnie na serio. Wzniosłe dźwięki przeplatają się z wzniośle nastoletnimi tekstami (choć elementy narracyjne ratują nieco „Happyness”). Za dużo wzniosłości zaowocowało jedynie nużącą przesadą, a chwytliwość kompozycji przerodziła się w zwykły niewypał – męczącą tendencyjność. W przypadku White Lies teksty wprowadzają potrzebny dystans chroniąc „Ritual” przed niepochlebnymi recenzjami.
Przykładowo – kwestia miłości. W pierwszym utworze „Is Love” słyszymy krótką charakterystykę kim/czym są kobieta oraz mężczyzna. Kobieta jest „scarlet as a paper cut and jeweled as the Orion” – ze wszystkich możliwych porównań panowie wybierają grę skojarzeń, motywów, kontekstów wikłając całość w niezwykłą wręcz… banalność; podczas gdy mężczyzna – „bloodshot as a baby and sulking like a valley”. Cóż, można było przypuszczać, że po „Kodzie Leonarda Da Vinci” nikt już nie zechce porównać mężczyzny do doliny. Taka zabawa symbolami, wyśpiewana przesadnie poważnym i aż nadto artystycznym głosem wskazuje na nic więcej, jak tylko na dystans. White Lies nie śpiewają tak o miłości. Oni z niej drwią, przynajmniej z tej wzniosłej i przesadnie stylizowanej. Za syntezatorem, subtelnymi motywami ze średniowiecznych partytur (które ubarwiają np. „Bad Love”) skrywają ironiczny prztyczek w nos. A całość brzmi wręcz wybornie, zwłaszcza z tym podwójnym dnem.
White Lies, jak sama nazwa sugeruje, kłamią. Są iluzjonistami znaczeń, tworzą nie tyle utwory, co muzyczne sztuczki. Znajdują temat, obudowują go znaczeniami – i treściowo i dźwiękowo, potem doprawiają mocnym brzmieniem, płaczliwym acz silnym głosem, uśmiechają się podczas wymownych pauz i mydlą słuchaczom oczy patosem, który przy okazji brzmi chwytliwie i sprzedaje się całkiem nieźle. Prawie tak dobrze jak czerwone serduszka 14-go lutego. Ale czegóż można się spodziewać po zespole, który za młodu i pod nieco inną nazwą nagrał całkiem zgrabny kawałek traktujący o poważnej zazdrości wobec kota pewnej dziewczyny (Fear of Flying „Three’s a Crowd”)?
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |