
ĆWICZENIE Z FILOZOFII
A
A
A
Najnowszy film Bruno Dumonta, kontrowersyjnego francuskiego reżysera, spotkał się z ciepłym przyjęciem polskiej krytyki. Reprezentatywna wydaje się w tej mierze opinia Tadeusza Sobolewskiego, który na łamach „Gazety Wyborczej” scharakteryzował „Hadewijch” jako „przypowieść o Europie na manowcach, o świecie, w którym religia usunęła się z życia publicznego”. Jako mocne strony dzieła wymieniano aktorstwo, bezpretensjonalność, chłodny, niemal laboratoryjny ogląd przedstawionej w filmie sytuacji. Chętnie porównywano także „Hadewijch” z fenomenalnym „Lourdes” (2009) Jessiki Hausner. O ile jednak film austriackiej reżyserki można było określić jako religijny lub – w zależności od przyjętej perspektywy – paradoksalnie religijny, o tyle dziełu Dumonta takiej klasyfikacji przyznać nie sposób. „Hadewijch” to film kontrowersyjny, wręcz prowokacyjny. W swojej strukturze i podejmowanym temacie przywodzi na myśl nie tyle przypowieść, co filozoficzne ćwiczenie, zagadnienie sformułowane w trybie przypuszczającym, z narracją rozpoczynającą się od słów „załóżmy, że…”. Ćwiczenie, którego temat wiąże się oczywiście ściśle z miejscem religii i duchowości we współczesnej, rzekomo zsekularyzowanej rzeczywistości.
Załóżmy, że…
Céline (Julie Sokolowski), francuska studentka teologii, pragnie wstąpić do klasztoru. Jej skłonność do umartwień i brak pokory względem przełożonych budzą niepokój sióstr zakonnych, które postanawiają nakazać jej powrót do „świata”, licząc na to, że to właśnie tam uda się Céline odnaleźć autentyczne powołanie. Bohaterka wraca do rodzinnego Paryża, do królewskich apartamentów swojego ojca ministra. Wkrótce poznaje młodego muzułmanina, Yassine’a (Yassine Salihine), który przedstawia ją swemu bratu, Nassirowi (Karl Sarafidis), będącemu, podobnie jak Céline, człowiekiem głębokiej wiary. Céline i Nassir szybko znajdują wspólny język. W odróżnieniu od kontemplacyjnego usposobienia dziewczyny, postawa Nassira zakłada aktywność, przyjęcie roli boskiego oręża zwalczającego niesprawiedliwość i prześladowanie; młody imam nie tylko nie wyklucza, ale wręcz zakłada potrzebę stosowania przemocy. Coraz bardziej desperacko poszukująca drogi do Jezusa Céline przyjmuje perspektywę nowego przyjaciela; odwiedza z nim nawet zbombardowaną anonimową muzułmańską wioskę. Wkrótce w centrum Paryża dochodzi do wybuchu będącego najprawdopodobniej aktem terroru dokonanym przez grupę, z jaką związany jest Nassir.
Pierwsze pytanie, jakie rodzi filozoficzne ćwiczenie zaproponowane przez Dumonta, dotyczy tego, czy taka historia jest w ogóle prawdopodobna. Reżyser nie stawia kropki nad i: nie wyjaśnia, na czym w gruncie rzeczy polega zadanie, jakiego podejmuje się Céline ani też jaki był jej udział w przygotowaniu eksplozji. Co więcej, prowadzi narrację w sposób tak oszczędny, że w historii bohaterki jego filmu, a przynajmniej w zachodzących w niej przemianach, pojawiają się luki utrudniające jakąkolwiek spójną interpretację jej postawy. Spokojne, najczęściej statyczne kadry nie służą tutaj kontemplacji, raczej owemu laboratoryjnemu oglądowi, o którym była wcześniej mowa. Tyle że w laboratorium ma się do dyspozycji rozmaite instrumenty i odczynniki, za pomocą których można przeprowadzić badanie, a Dumont stawia widza wobec kilku nagich i trudnych do zracjonalizowania faktów. Jak na studentkę teologii, wychowaną w targanej od lat religijnymi niepokojami Francji, Céline podejrzanie szybko daje sobie wmówić, że ofiary terroryzmu nie są wcale niewinne, bo w państwie demokratycznym każdy jest odpowiedzialny za to, kto aktualnie znajduje się u władzy. Z kolei jak na katoliczkę postrzegającą Boga jako miłość i światło, bohaterka podejrzanie łatwo daje się zmanipulować obrazami zbombardowanej muzułmańskiej wioski. Oczywiście religijny obskurantyzm jest obecnie powszechny – w Polsce doświadczamy go niemal codziennie. I oczywiście nie każdy student – teologii czy jakiegokolwiek innego kierunku – musi grzeszyć minimalną choćby inteligencją. Nie sposób jednak nie nazwać rzeczy po imieniu: Céline, studentka teologii, która spędziła jakiś czas w klasztorze, musiałaby być głuptaską, by nie wiedzieć, że chrześcijańska agape i islamski dżihad po prostu nie idą ze sobą w parze.
Podstawowy problem z „Hadewijch” polega na tym, iż przedstawia historię, której prawdopodobieństwo trzeszczy aż boli, opierając się chyba jedynie na wspomnianej już filozoficznej spekulatywności. Załóżmy jednak, że w pewnych okolicznościach historia opowiedziana przez Dumonta mogłaby się wydarzyć. Można byłoby przecież stwierdzić, że Céline jest w swoim pragnieniu zbliżenia się do Boga tak zdesperowana, że uwierzy każdemu, kto przedstawi jej jakikolwiek sposób na osiągnięcie celu. Zakonnice nie były w stanie jej zrozumieć. Z rodzicami – reprezentantami francuskich wyższych sfer – najwyraźniej nie chce albo nie może o swoich problemach religijnych rozmawiać. O kontaktach z rówieśnikami nie dowiadujemy się niczego, ale znowu możemy założyć, że głęboko katolickiej Céline nie jest łatwo odnaleźć się w liberalnym, sekularnym społeczeństwie. I być może rzeczywiście jedyną osobą równie chętną do rozmowy o Bogu jest islamski fundamentalista. „Puste kościoły, pełne meczety” – pisze w swojej recenzji Sobolewski. Rzeczywiście – w jednej ze scen Céline modli się w kościele, w którym oprócz niej znajduje się zaledwie garstka osób, w tym kwartet smyczkowy z solistą, przeprowadzający być może próbę przed jakimś koncertem; tymczasem w innej scenie bohaterka obserwuje tłumek mężczyzn wychodzących z meczetu. Jest to oczywiście świadectwo istotnych przesunięć na religijnej mapie współczesnej Europy. Nadal jednak nie tłumaczy przekonująco postawy Céline, która zakonnicom nie próbowała nawet wyjaśnić powodu zaostrzenia swojego postu, najwyraźniej nie szukała pomocy u żadnego spowiednika, za to przypadkowo spotkanemu muzułmaninowi bez większych problemów zwierzyła się ze swojego pragnienia życia z Jezusem i w Jezusie. Filozoficzne ćwiczenie zaproponowane przez Dumonta wymaga wiele intelektualnego wysiłku.
Ekstatyczna ekstremistka
Załóżmy jednak, że francuski reżyser próbuje pytać o to, gdzie może znaleźć dla siebie miejsce we współczesnym świecie osoba wierząca tak głęboko, że ociera się o religijną ekstazę. Bohaterka jego filmu, jak się wydaje, nie bez powodu przybiera w klasztorze imię legendarnej trzynastowiecznej mistyczki i poetki. Celowo posługuję się tu słowem „legendarnej”, gdyż w gruncie rzeczy Hadewijch to postać, w której najprawdopodobniej zlały się informacje o dwóch beginkach, przez Jeana-Noëla Vuarneta, autora książki „Ekstazy kobiece”, przyrównanych do niemal przezroczystych kamyków wygładzonych przez morze. Céline ma zadatki na ekstatyczkę – świadczą o tym między innymi jej wypowiedzi o miłości do Jezusa, w których powracają podteksty erotyczne, a także jej skłonność do umartwiania własnego ciała. Jej postawa wydaje się ekstremalna w świetle prądów dominujących w zachodniej duchowości, skoro nawet siostra przełożona kontemplacyjnego zakonu wciska jej w dłoń kawałek chleba, wygłaszając sąd, że post nie może być męczeństwem.
Céline wydaje się istotą nie z tej epoki. Czy jednak na pewno? Badacze kultury mówią o tym, iż po czasach kobiecych ekstaz w duchowości europejskiej nastał czas dziecięcych halucynacji maryjnych. Obecnie obserwujemy chyba jednak powrót do kategorii ekstazy – choć powrót ten widoczny jest poza obrębem chrześcijaństwa, głównie w fascynacjach praktykami kultur tzw. pierwotnych oraz prądami niuejdżowymi. Współczesnemu światu wcale nie jest obca religijna ekstaza, nawet jeśli przemieściła się ona poza chrześcijaństwo. Dumont zdaje się postrzegać ją w postawie zaangażowanych muzułmanów, w ich fundamentalizmie rzekomo tak chętnie produkującym kolejnych męczenników.
Należy jednak postawić pytanie o to, czy reżyser zbyt szybko i zbyt łatwo nie stawia znaku równości pomiędzy ekstazą a ekstremizmem. Oczywiście ekstaza w wydaniu chrześcijańskich mistyczek była fenomenem ekstremalnym, ekstremum to polegało jednak na radykalnym przesunięciu wszelkich władz umysłowych, a często także i ciała, w stronę Absolutu. Jeśli religijna ekstaza jest postawą społecznie ekstremalną, to raczej na zasadzie wykluczenia ze świata (kontemplacji ciszy i pustki, jak pisano o legendarnej Hadewijch), niż próby zburzenia go, zrewolucjonizowania za pomocą aktów terroru. W czasach, kiedy w modzie są wakacje spędzane w klasztorach na rekolekcjach, trudno uwierzyć, że Céline nie potrafiła znaleźć dogodnego azylu dla swoich kontemplacyjnych i ekstatycznych skłonności. Kilkakrotnie powracają w filmie sceny przedstawiające bohaterkę przedzierającą się przez las do skalnej groty, w której zaimprowizowano grób Chrystusa. Tam Hadewijch modli się najbardziej gorliwie, tam ucieka w chwilach zwątpienia. Z psychologicznego punktu widzenia łatwiej byłoby uzasadnić wybranie przez nią drogi pustelniczki niż katolickiej bojowniczki na rzecz praw muzułmanów.
Jesus ex machina
W jednej ze scen Céline wyznaje Nassirowi, że niegdyś „Jezus często do niej przychodził”, obecnie jednak czuje jego brak. Bohaterka doświadcza zatem stanu, który często stawał się udziałem świętych i błogosławionych, nie tylko zresztą mistyczek. Zgodnie z ich wypowiedziami, jeśli doznało się raz bezpośredniej bliskości Boga, nie sposób później otrząsnąć się z tęsknoty za tym doświadczeniem. Wątek ten w filmie Dumonta powraca zarówno w scenie posiłku, kiedy to jedna z zakonnic w refektarzu czyta rozważania o niezbadanych ścieżkach Pana, który jednym objawia swą moc, a dla innych pozostaje nieznany, jak i w ćwiczeniu (sic!), jakie Nassir zadaje swoim muzułmańskim uczniom: jak zrozumieć, że Bóg jest równocześnie obecny i nieobecny albo paradoksalnie obecny w swojej nieobecności? To jedno z ciekawszych zagadnień poruszonych w dziele Dumonta i gdyby miało ono charakter religijny, można byłoby oczekiwać jego rozwinięcia. Tyle że w „Hadewijch” problem ten pozostaje właśnie jedynie ćwiczeniem, na dodatek nierozwiązanym. Céline nie tylko nie wysnuwa z niego żadnych wniosków, ale i kontynuuje swoje desperackie miotania, mające na celu zbliżenie się do Jezusa.
Może jednak z ćwiczenia tego wysnuł jakieś wnioski sam Dumont? Jeśli tak, to są one do bólu wręcz banalne. Docieramy w tym miejscu do drugiego wątku „Hadewijch”, pozornie luźno związanego z historią Céline. W tym czasie, kiedy bohaterka przechodzi załamanie, przy renowacji klasztoru pracuje więzień David (David Dewaele). Scen z jego udziałem mamy zaledwie kilka – wszystkie one zostają wrzucone w diegezę bez większego ładu, głównie po to, by umotywować rolę, jaką bohater odegra w ostatnim fragmencie filmu, ratując Céline przed samobójczą śmiercią. Wątek ten aż razi swoją naiwnością. I nie pomoże tutaj w niczym interpretacja Jakuba Majmurka, który na łamach „Kina” na tym wątku opiera swoją pozytywną ocenę dzieła Dumonta. Krytyk dostrzegł w „Hadewijch” kontynuację wcześniejszego filmu reżysera, „Życie Jezusa” (1997), opowiadającego o chłopaku, który zabił muzułmanina. Majmurek najwyraźniej utożsamia postać Davida z postacią Freddy’ego i stwierdza: „Ocalenie Céline (walczącej – jako katoliczka – za sprawę światowej społeczności muzułmańskiej) jest także dla niego formą zbawienia, zadośćuczynienia za mord (…) na arabskim koledze, jaki popełnił kilka lat wcześniej”. Interpretacja tyleż kusząca, co opierająca się na niewłaściwych przesłankach: David to przecież nie Freddy; z dialogu w więzieniu dowiadujemy się, że do odsiadki ma zaledwie trzy miesiące, a jego matka pociesza go, stwierdzając dobitnie, że nie jest tak źle, bo przecież nikogo nie zabił. Jeśli nawet Dumont nawiązuje w jakiś sposób do swojego poprzedniego filmu, to bynajmniej nie sięga po jego konteksty rasistowskie czy muzułmańskie, jak życzyłby sobie tego krytyk.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że wątek więźnia w „Hadewijch” jest tylko wybiegiem mającym zamaskować ideową miałkość tego filmu. Oto (pracujący notabene przy wielkim dźwigu) więzień pojawia się niczym deus ex machina, niemal znikąd w finałowej scenie, by ocalić Céline, a tym samym przypomnieć o miłości bliźniego swego. Morał z tej historii dla Céline jest w swej trywialności aż bolesny: jeśli nawet Zbawiciel nie przyjdzie osobiście, by cię ocalić, zawsze możesz liczyć na to, że pojawi się inny zbawiciel, ludzki i cielesny, który poda ci dłoń. Morał dla Europy wydaje się równie drażniący: nawet jeśli zanegowaliśmy potrzebę instytucjonalnej religii, powinniśmy pamiętać o chrześcijańskich wartościach, to one wszak pokazują nam drogę do otwarcia się na drugiego człowieka. A jaki wniosek płynie z całego tego filozoficznego ćwiczenia? Chyba jedynie taki, że skoro nawet nauczyciel filozofii, którym Bruno Dumont kiedyś był, rozwiązuje je za pomocą swoistego Jesus ex machina, to albo ćwiczenie jest zbyt trudne, albo po prostu zbyt wydumane, niepotrzebnie komplikujące i tak bardzo już złożone zagadnienie współczesnej zachodniej duchowości.
Załóżmy, że…
Céline (Julie Sokolowski), francuska studentka teologii, pragnie wstąpić do klasztoru. Jej skłonność do umartwień i brak pokory względem przełożonych budzą niepokój sióstr zakonnych, które postanawiają nakazać jej powrót do „świata”, licząc na to, że to właśnie tam uda się Céline odnaleźć autentyczne powołanie. Bohaterka wraca do rodzinnego Paryża, do królewskich apartamentów swojego ojca ministra. Wkrótce poznaje młodego muzułmanina, Yassine’a (Yassine Salihine), który przedstawia ją swemu bratu, Nassirowi (Karl Sarafidis), będącemu, podobnie jak Céline, człowiekiem głębokiej wiary. Céline i Nassir szybko znajdują wspólny język. W odróżnieniu od kontemplacyjnego usposobienia dziewczyny, postawa Nassira zakłada aktywność, przyjęcie roli boskiego oręża zwalczającego niesprawiedliwość i prześladowanie; młody imam nie tylko nie wyklucza, ale wręcz zakłada potrzebę stosowania przemocy. Coraz bardziej desperacko poszukująca drogi do Jezusa Céline przyjmuje perspektywę nowego przyjaciela; odwiedza z nim nawet zbombardowaną anonimową muzułmańską wioskę. Wkrótce w centrum Paryża dochodzi do wybuchu będącego najprawdopodobniej aktem terroru dokonanym przez grupę, z jaką związany jest Nassir.
Pierwsze pytanie, jakie rodzi filozoficzne ćwiczenie zaproponowane przez Dumonta, dotyczy tego, czy taka historia jest w ogóle prawdopodobna. Reżyser nie stawia kropki nad i: nie wyjaśnia, na czym w gruncie rzeczy polega zadanie, jakiego podejmuje się Céline ani też jaki był jej udział w przygotowaniu eksplozji. Co więcej, prowadzi narrację w sposób tak oszczędny, że w historii bohaterki jego filmu, a przynajmniej w zachodzących w niej przemianach, pojawiają się luki utrudniające jakąkolwiek spójną interpretację jej postawy. Spokojne, najczęściej statyczne kadry nie służą tutaj kontemplacji, raczej owemu laboratoryjnemu oglądowi, o którym była wcześniej mowa. Tyle że w laboratorium ma się do dyspozycji rozmaite instrumenty i odczynniki, za pomocą których można przeprowadzić badanie, a Dumont stawia widza wobec kilku nagich i trudnych do zracjonalizowania faktów. Jak na studentkę teologii, wychowaną w targanej od lat religijnymi niepokojami Francji, Céline podejrzanie szybko daje sobie wmówić, że ofiary terroryzmu nie są wcale niewinne, bo w państwie demokratycznym każdy jest odpowiedzialny za to, kto aktualnie znajduje się u władzy. Z kolei jak na katoliczkę postrzegającą Boga jako miłość i światło, bohaterka podejrzanie łatwo daje się zmanipulować obrazami zbombardowanej muzułmańskiej wioski. Oczywiście religijny obskurantyzm jest obecnie powszechny – w Polsce doświadczamy go niemal codziennie. I oczywiście nie każdy student – teologii czy jakiegokolwiek innego kierunku – musi grzeszyć minimalną choćby inteligencją. Nie sposób jednak nie nazwać rzeczy po imieniu: Céline, studentka teologii, która spędziła jakiś czas w klasztorze, musiałaby być głuptaską, by nie wiedzieć, że chrześcijańska agape i islamski dżihad po prostu nie idą ze sobą w parze.
Podstawowy problem z „Hadewijch” polega na tym, iż przedstawia historię, której prawdopodobieństwo trzeszczy aż boli, opierając się chyba jedynie na wspomnianej już filozoficznej spekulatywności. Załóżmy jednak, że w pewnych okolicznościach historia opowiedziana przez Dumonta mogłaby się wydarzyć. Można byłoby przecież stwierdzić, że Céline jest w swoim pragnieniu zbliżenia się do Boga tak zdesperowana, że uwierzy każdemu, kto przedstawi jej jakikolwiek sposób na osiągnięcie celu. Zakonnice nie były w stanie jej zrozumieć. Z rodzicami – reprezentantami francuskich wyższych sfer – najwyraźniej nie chce albo nie może o swoich problemach religijnych rozmawiać. O kontaktach z rówieśnikami nie dowiadujemy się niczego, ale znowu możemy założyć, że głęboko katolickiej Céline nie jest łatwo odnaleźć się w liberalnym, sekularnym społeczeństwie. I być może rzeczywiście jedyną osobą równie chętną do rozmowy o Bogu jest islamski fundamentalista. „Puste kościoły, pełne meczety” – pisze w swojej recenzji Sobolewski. Rzeczywiście – w jednej ze scen Céline modli się w kościele, w którym oprócz niej znajduje się zaledwie garstka osób, w tym kwartet smyczkowy z solistą, przeprowadzający być może próbę przed jakimś koncertem; tymczasem w innej scenie bohaterka obserwuje tłumek mężczyzn wychodzących z meczetu. Jest to oczywiście świadectwo istotnych przesunięć na religijnej mapie współczesnej Europy. Nadal jednak nie tłumaczy przekonująco postawy Céline, która zakonnicom nie próbowała nawet wyjaśnić powodu zaostrzenia swojego postu, najwyraźniej nie szukała pomocy u żadnego spowiednika, za to przypadkowo spotkanemu muzułmaninowi bez większych problemów zwierzyła się ze swojego pragnienia życia z Jezusem i w Jezusie. Filozoficzne ćwiczenie zaproponowane przez Dumonta wymaga wiele intelektualnego wysiłku.
Ekstatyczna ekstremistka
Załóżmy jednak, że francuski reżyser próbuje pytać o to, gdzie może znaleźć dla siebie miejsce we współczesnym świecie osoba wierząca tak głęboko, że ociera się o religijną ekstazę. Bohaterka jego filmu, jak się wydaje, nie bez powodu przybiera w klasztorze imię legendarnej trzynastowiecznej mistyczki i poetki. Celowo posługuję się tu słowem „legendarnej”, gdyż w gruncie rzeczy Hadewijch to postać, w której najprawdopodobniej zlały się informacje o dwóch beginkach, przez Jeana-Noëla Vuarneta, autora książki „Ekstazy kobiece”, przyrównanych do niemal przezroczystych kamyków wygładzonych przez morze. Céline ma zadatki na ekstatyczkę – świadczą o tym między innymi jej wypowiedzi o miłości do Jezusa, w których powracają podteksty erotyczne, a także jej skłonność do umartwiania własnego ciała. Jej postawa wydaje się ekstremalna w świetle prądów dominujących w zachodniej duchowości, skoro nawet siostra przełożona kontemplacyjnego zakonu wciska jej w dłoń kawałek chleba, wygłaszając sąd, że post nie może być męczeństwem.
Céline wydaje się istotą nie z tej epoki. Czy jednak na pewno? Badacze kultury mówią o tym, iż po czasach kobiecych ekstaz w duchowości europejskiej nastał czas dziecięcych halucynacji maryjnych. Obecnie obserwujemy chyba jednak powrót do kategorii ekstazy – choć powrót ten widoczny jest poza obrębem chrześcijaństwa, głównie w fascynacjach praktykami kultur tzw. pierwotnych oraz prądami niuejdżowymi. Współczesnemu światu wcale nie jest obca religijna ekstaza, nawet jeśli przemieściła się ona poza chrześcijaństwo. Dumont zdaje się postrzegać ją w postawie zaangażowanych muzułmanów, w ich fundamentalizmie rzekomo tak chętnie produkującym kolejnych męczenników.
Należy jednak postawić pytanie o to, czy reżyser zbyt szybko i zbyt łatwo nie stawia znaku równości pomiędzy ekstazą a ekstremizmem. Oczywiście ekstaza w wydaniu chrześcijańskich mistyczek była fenomenem ekstremalnym, ekstremum to polegało jednak na radykalnym przesunięciu wszelkich władz umysłowych, a często także i ciała, w stronę Absolutu. Jeśli religijna ekstaza jest postawą społecznie ekstremalną, to raczej na zasadzie wykluczenia ze świata (kontemplacji ciszy i pustki, jak pisano o legendarnej Hadewijch), niż próby zburzenia go, zrewolucjonizowania za pomocą aktów terroru. W czasach, kiedy w modzie są wakacje spędzane w klasztorach na rekolekcjach, trudno uwierzyć, że Céline nie potrafiła znaleźć dogodnego azylu dla swoich kontemplacyjnych i ekstatycznych skłonności. Kilkakrotnie powracają w filmie sceny przedstawiające bohaterkę przedzierającą się przez las do skalnej groty, w której zaimprowizowano grób Chrystusa. Tam Hadewijch modli się najbardziej gorliwie, tam ucieka w chwilach zwątpienia. Z psychologicznego punktu widzenia łatwiej byłoby uzasadnić wybranie przez nią drogi pustelniczki niż katolickiej bojowniczki na rzecz praw muzułmanów.
Jesus ex machina
W jednej ze scen Céline wyznaje Nassirowi, że niegdyś „Jezus często do niej przychodził”, obecnie jednak czuje jego brak. Bohaterka doświadcza zatem stanu, który często stawał się udziałem świętych i błogosławionych, nie tylko zresztą mistyczek. Zgodnie z ich wypowiedziami, jeśli doznało się raz bezpośredniej bliskości Boga, nie sposób później otrząsnąć się z tęsknoty za tym doświadczeniem. Wątek ten w filmie Dumonta powraca zarówno w scenie posiłku, kiedy to jedna z zakonnic w refektarzu czyta rozważania o niezbadanych ścieżkach Pana, który jednym objawia swą moc, a dla innych pozostaje nieznany, jak i w ćwiczeniu (sic!), jakie Nassir zadaje swoim muzułmańskim uczniom: jak zrozumieć, że Bóg jest równocześnie obecny i nieobecny albo paradoksalnie obecny w swojej nieobecności? To jedno z ciekawszych zagadnień poruszonych w dziele Dumonta i gdyby miało ono charakter religijny, można byłoby oczekiwać jego rozwinięcia. Tyle że w „Hadewijch” problem ten pozostaje właśnie jedynie ćwiczeniem, na dodatek nierozwiązanym. Céline nie tylko nie wysnuwa z niego żadnych wniosków, ale i kontynuuje swoje desperackie miotania, mające na celu zbliżenie się do Jezusa.
Może jednak z ćwiczenia tego wysnuł jakieś wnioski sam Dumont? Jeśli tak, to są one do bólu wręcz banalne. Docieramy w tym miejscu do drugiego wątku „Hadewijch”, pozornie luźno związanego z historią Céline. W tym czasie, kiedy bohaterka przechodzi załamanie, przy renowacji klasztoru pracuje więzień David (David Dewaele). Scen z jego udziałem mamy zaledwie kilka – wszystkie one zostają wrzucone w diegezę bez większego ładu, głównie po to, by umotywować rolę, jaką bohater odegra w ostatnim fragmencie filmu, ratując Céline przed samobójczą śmiercią. Wątek ten aż razi swoją naiwnością. I nie pomoże tutaj w niczym interpretacja Jakuba Majmurka, który na łamach „Kina” na tym wątku opiera swoją pozytywną ocenę dzieła Dumonta. Krytyk dostrzegł w „Hadewijch” kontynuację wcześniejszego filmu reżysera, „Życie Jezusa” (1997), opowiadającego o chłopaku, który zabił muzułmanina. Majmurek najwyraźniej utożsamia postać Davida z postacią Freddy’ego i stwierdza: „Ocalenie Céline (walczącej – jako katoliczka – za sprawę światowej społeczności muzułmańskiej) jest także dla niego formą zbawienia, zadośćuczynienia za mord (…) na arabskim koledze, jaki popełnił kilka lat wcześniej”. Interpretacja tyleż kusząca, co opierająca się na niewłaściwych przesłankach: David to przecież nie Freddy; z dialogu w więzieniu dowiadujemy się, że do odsiadki ma zaledwie trzy miesiące, a jego matka pociesza go, stwierdzając dobitnie, że nie jest tak źle, bo przecież nikogo nie zabił. Jeśli nawet Dumont nawiązuje w jakiś sposób do swojego poprzedniego filmu, to bynajmniej nie sięga po jego konteksty rasistowskie czy muzułmańskie, jak życzyłby sobie tego krytyk.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że wątek więźnia w „Hadewijch” jest tylko wybiegiem mającym zamaskować ideową miałkość tego filmu. Oto (pracujący notabene przy wielkim dźwigu) więzień pojawia się niczym deus ex machina, niemal znikąd w finałowej scenie, by ocalić Céline, a tym samym przypomnieć o miłości bliźniego swego. Morał z tej historii dla Céline jest w swej trywialności aż bolesny: jeśli nawet Zbawiciel nie przyjdzie osobiście, by cię ocalić, zawsze możesz liczyć na to, że pojawi się inny zbawiciel, ludzki i cielesny, który poda ci dłoń. Morał dla Europy wydaje się równie drażniący: nawet jeśli zanegowaliśmy potrzebę instytucjonalnej religii, powinniśmy pamiętać o chrześcijańskich wartościach, to one wszak pokazują nam drogę do otwarcia się na drugiego człowieka. A jaki wniosek płynie z całego tego filozoficznego ćwiczenia? Chyba jedynie taki, że skoro nawet nauczyciel filozofii, którym Bruno Dumont kiedyś był, rozwiązuje je za pomocą swoistego Jesus ex machina, to albo ćwiczenie jest zbyt trudne, albo po prostu zbyt wydumane, niepotrzebnie komplikujące i tak bardzo już złożone zagadnienie współczesnej zachodniej duchowości.
„Hadewijch”. Scen. i reż.: Bruno Dumont. Obsada: Julie Sokolowski, Yassine Salihine, Karl Sarafidis, David Dewaele. Gatunek: dramat. Produkcja: Francja 2009, 120 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |