EASTWOOD NA ROZSTAJU DRÓG
A
A
A
Dziwną drogę obrał Clint Eastwood podczas realizacji swych dwóch ostatnich dzieł. Poczynania twórcy coraz częściej zaczynają przypominać poszukiwanie prawdy przez człowieka świadomego swojego wieku i własnej przeszłości. Wniosek ten jest być może dosadny, ale jak najbardziej dopuszczalny. Po przebojowym i niezwykle udanym „Gran Torino” (2008), będącym pożegnaniem Eastwooda z aktorską karierą, reżyser postanowił nakręcić film odcinający się od poetyki jego wcześniejszych dokonań, także pod względem rozwiązań narracyjnych. „Invictus” (2009) wprowadził krytyków w nie lada zakłopotanie nie tyle z powodu obranego tematu, ile sposobu ulokowania kluczowych postaci w konstrukcji opowieści. Wszystko wydaje się tu źle skalibrowane, począwszy od punktu widzenia reżysera w ukazywaniu Nelsona Mandeli (Morgan Freeman), a skończywszy na karykaturalnej w całej swej doniosłości formie. Po obejrzeniu „Invictusa” zadałem sobie poważne pytania: czemu ten film powstał, do czego miał mnie przekonać i (chyba najważniejsze) co tak naprawdę chciał powiedzieć nie tyle na poziomie głębokiego przesłania, ile w elementarnych i powierzchownych tezach? Wszystko wydawało się takie nieodpowiednie – nieadekwatny montaż powodował poważne problemy z koncentracją na przebiegu fabuły, a źle poprowadzone dialogi podsycały niepokojące wrażenie, jakoby bohaterowie nie rozmawiali, a przemawiali sami do siebie.
Czyżby Eastwood (o, ironio) zaczął doceniać walory kina propagandowego, dążąc do tworzenia „ruchomych laurek”? Wskazuje na to postać Nelsona Mandeli, przy której oszlifowany diament wydaje się kamykiem dopiero co wyciągniętym z zamulonej rzeki. Wszystko, co bohater robi, jest tak trafne, że aż śmieszne w swej harmonii. Jedynym elementem „Invictusa”, który można uznać za konsekwentnie zrealizowany, jest wyraźna chęć uwznioślenia idei i przeniesienia doniosłości osiągnięć wyjątkowej jednostki na czynnik kolektywny – w tym przypadku naród jako wypadkową wszystkich przeszłych wydarzeń (apartheid) – z naciskiem na konieczność pojednania i przejścia nad bagażem doświadczeń do porządku dziennego. Zjednoczenie podzielonego narodu wyraźnie urasta do rangi głównego tematu dzieła i nie byłoby to niczym kontrowersyjnym, gdyby nie rezultat tego zamierzenia i zbiór wszystkich zabiegów formalnych, który – mówiąc krótko – jest chybiony. Nie pomagają starannie wypracowane kreacje Morgana Freemana i Matta Damona zduszone przez nieudolność scenariusza, który spłyca znacząco głębię motywacji postaci.
Czemu w recenzji filmu „Medium” mowa jest o dziele go poprzedzającym? Istotną kwestią jest w tym wypadku droga, jaką Eastwood stara się podążać po zakończeniu ostatniego autorskiego wątku, który stanowił swoistą hybrydę nawiązującą zarówno do postaci westernowych, jak i do ikony, jaką niezaprzeczalnie był Harry Callahan. Fabularne rozwiązanie zastosowane w „Gran Torino” (2008) daje wyraźny sygnał, że dawne wzory porządkujące autorską wypowiedź zostały zamknięte. Jest to bardzo dobre posunięcie, niosące jednak duże ryzyko w kwestii dalszych twórczych wyborów.
Niezależnie od uchybień, „Medium” to kolejny krok naprzód. W filmie poznajemy trzy pozornie oddzielone, a w rzeczywistości ściśle powiązane ze sobą historie, które wraz z postępującym rozwojem wydarzeń zmierzają do spójnej i czytelnej konkluzji, łączącej wszystkie uniwersa w jedną całość. Historie te są zgrabnie powiązane także pod względem tematycznym. Tym razem Eastwood bierze na warsztat zjawisko śmierci oraz towarzyszących jej metafizycznych oraz egzystencjalnych rozterek. Porusza znany temat przeżyć towarzyszących śmierci klinicznej oraz możliwości kontaktu z zaświatami (a także pytanie o ich istnienie). Trzy przedstawione przez twórcę historie to równocześnie trzy różne, autonomiczne punkty widzenia, ściśle powiązane z przeżyciami przypisanych do nich bohaterów. Widać na pierwszy rzut oka, że temat jest „śliski”, a więc niosący spore (ze względu na konieczność poruszenia sfer irracjonalnych) kłopoty w wyszczególnieniu tego, co najistotniejsze. Rzecz to u Eastwooda niecodzienna, wyróżniająca się na tle bijącego z większości jego dzieł doniosłego racjonalizmu, który chcąc nie chcąc trzeba uznać za jeden z wyznaczników spajających dość mozaikowy, a co za tym idzie: wieloznaczny, dorobek twórczy. Jest to zarazem kolejny sygnał motywujący do powiązania tematu filmu z etapem życia, w jakim znalazł się sam twórca. Odwoływanie się do osobistych pobudek autora może się wydawać niefortunne, lecz tego typu związek jest zbyt wyraźny, by można było go pominąć.
Starannie poprowadzona fabuła „Medium” nie likwiduje uczucia niedosytu. Dzieje się tak między innymi za sprawną silnie narzucającego się wrażenia, że to wszystko już kiedyś było opowiedziane. Losy tytułowego Medium (Matt Damon), chłopca tracącego w wypadku samochodowym brata bliźniaka oraz dziennikarki przeżywającej śmierć kliniczną po uderzeniu tsunami mogą chwilowo angażować widza emocjonalnie, ale mimo wszystko nie wnoszą niczego nowego czy oryginalnego. Twórcy filmu nie stawiają znanych już tez w nowym i zaskakującym świetle, po prostu odtwarzają stary temat w przejrzystym trynitaryzmie. Jedyną istotną zmienną wydaje się rezygnacja z tragizmu postaci. Element ten często wpisany jest w dzieła Eastwooda, w szczególności te w najrozmaitsze sposoby operujące pojęciem śmierci. Jednak w tym przypadku wymowa filmu zabarwia się odcieniem optymizmu.
Gdzie podziała się charakterystyczna niepokorność Eastwooda? Zagadka to wielka. Być może odpowiedź tkwi w rzeczach prozaicznych. Może taki właśnie los czeka wszystkich reżyserów, którzy ciągle chcą funkcjonować w filmowym świecie. Niepokój ogarniający widza po obejrzeniu „Rzeki tajemnic” (2003) czy „Za wszelką cenę” (2004) był bezcenny i wiązał się z intencjami autora, wielkiego Clinta Eastwooda. Stawał się czymś nieodłącznym – był wyznacznikiem w odbiorze filmu jako wypowiedzi ucieleśniającej wyzwanie, a zarazem kryterium artyzmu, potrafiącego uwznioślić nawet najbardziej obrazoburcze i nieatrakcyjne symbole. W najnowszych dziełach reżysera wszystko to ustępuje miejsca coraz bardziej narzucającej się prozaiczności, która sama w sobie może być co najwyżej przeciętna.
Czyżby Eastwood (o, ironio) zaczął doceniać walory kina propagandowego, dążąc do tworzenia „ruchomych laurek”? Wskazuje na to postać Nelsona Mandeli, przy której oszlifowany diament wydaje się kamykiem dopiero co wyciągniętym z zamulonej rzeki. Wszystko, co bohater robi, jest tak trafne, że aż śmieszne w swej harmonii. Jedynym elementem „Invictusa”, który można uznać za konsekwentnie zrealizowany, jest wyraźna chęć uwznioślenia idei i przeniesienia doniosłości osiągnięć wyjątkowej jednostki na czynnik kolektywny – w tym przypadku naród jako wypadkową wszystkich przeszłych wydarzeń (apartheid) – z naciskiem na konieczność pojednania i przejścia nad bagażem doświadczeń do porządku dziennego. Zjednoczenie podzielonego narodu wyraźnie urasta do rangi głównego tematu dzieła i nie byłoby to niczym kontrowersyjnym, gdyby nie rezultat tego zamierzenia i zbiór wszystkich zabiegów formalnych, który – mówiąc krótko – jest chybiony. Nie pomagają starannie wypracowane kreacje Morgana Freemana i Matta Damona zduszone przez nieudolność scenariusza, który spłyca znacząco głębię motywacji postaci.
Czemu w recenzji filmu „Medium” mowa jest o dziele go poprzedzającym? Istotną kwestią jest w tym wypadku droga, jaką Eastwood stara się podążać po zakończeniu ostatniego autorskiego wątku, który stanowił swoistą hybrydę nawiązującą zarówno do postaci westernowych, jak i do ikony, jaką niezaprzeczalnie był Harry Callahan. Fabularne rozwiązanie zastosowane w „Gran Torino” (2008) daje wyraźny sygnał, że dawne wzory porządkujące autorską wypowiedź zostały zamknięte. Jest to bardzo dobre posunięcie, niosące jednak duże ryzyko w kwestii dalszych twórczych wyborów.
Niezależnie od uchybień, „Medium” to kolejny krok naprzód. W filmie poznajemy trzy pozornie oddzielone, a w rzeczywistości ściśle powiązane ze sobą historie, które wraz z postępującym rozwojem wydarzeń zmierzają do spójnej i czytelnej konkluzji, łączącej wszystkie uniwersa w jedną całość. Historie te są zgrabnie powiązane także pod względem tematycznym. Tym razem Eastwood bierze na warsztat zjawisko śmierci oraz towarzyszących jej metafizycznych oraz egzystencjalnych rozterek. Porusza znany temat przeżyć towarzyszących śmierci klinicznej oraz możliwości kontaktu z zaświatami (a także pytanie o ich istnienie). Trzy przedstawione przez twórcę historie to równocześnie trzy różne, autonomiczne punkty widzenia, ściśle powiązane z przeżyciami przypisanych do nich bohaterów. Widać na pierwszy rzut oka, że temat jest „śliski”, a więc niosący spore (ze względu na konieczność poruszenia sfer irracjonalnych) kłopoty w wyszczególnieniu tego, co najistotniejsze. Rzecz to u Eastwooda niecodzienna, wyróżniająca się na tle bijącego z większości jego dzieł doniosłego racjonalizmu, który chcąc nie chcąc trzeba uznać za jeden z wyznaczników spajających dość mozaikowy, a co za tym idzie: wieloznaczny, dorobek twórczy. Jest to zarazem kolejny sygnał motywujący do powiązania tematu filmu z etapem życia, w jakim znalazł się sam twórca. Odwoływanie się do osobistych pobudek autora może się wydawać niefortunne, lecz tego typu związek jest zbyt wyraźny, by można było go pominąć.
Starannie poprowadzona fabuła „Medium” nie likwiduje uczucia niedosytu. Dzieje się tak między innymi za sprawną silnie narzucającego się wrażenia, że to wszystko już kiedyś było opowiedziane. Losy tytułowego Medium (Matt Damon), chłopca tracącego w wypadku samochodowym brata bliźniaka oraz dziennikarki przeżywającej śmierć kliniczną po uderzeniu tsunami mogą chwilowo angażować widza emocjonalnie, ale mimo wszystko nie wnoszą niczego nowego czy oryginalnego. Twórcy filmu nie stawiają znanych już tez w nowym i zaskakującym świetle, po prostu odtwarzają stary temat w przejrzystym trynitaryzmie. Jedyną istotną zmienną wydaje się rezygnacja z tragizmu postaci. Element ten często wpisany jest w dzieła Eastwooda, w szczególności te w najrozmaitsze sposoby operujące pojęciem śmierci. Jednak w tym przypadku wymowa filmu zabarwia się odcieniem optymizmu.
Gdzie podziała się charakterystyczna niepokorność Eastwooda? Zagadka to wielka. Być może odpowiedź tkwi w rzeczach prozaicznych. Może taki właśnie los czeka wszystkich reżyserów, którzy ciągle chcą funkcjonować w filmowym świecie. Niepokój ogarniający widza po obejrzeniu „Rzeki tajemnic” (2003) czy „Za wszelką cenę” (2004) był bezcenny i wiązał się z intencjami autora, wielkiego Clinta Eastwooda. Stawał się czymś nieodłącznym – był wyznacznikiem w odbiorze filmu jako wypowiedzi ucieleśniającej wyzwanie, a zarazem kryterium artyzmu, potrafiącego uwznioślić nawet najbardziej obrazoburcze i nieatrakcyjne symbole. W najnowszych dziełach reżysera wszystko to ustępuje miejsca coraz bardziej narzucającej się prozaiczności, która sama w sobie może być co najwyżej przeciętna.
„Medium” („Hereafter”). Reż.: Clint Eastwood. Scen.: Peter Morgan. Obsada: Matt Damon, Bryce Dallas Howard, Jenifer Lewis. Gatunek: dramat. Produkcja: USA 2010, 129 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |