
SCALENIE I ODCIĘCIE: „127 GODZIN” DANNY’EGO BOYLE’A
A
A
A
DRUGIE SPOJRZENIE
„127 godzin” to jeden z tych filmów, o których widz w zasadzie wie wszystko, zanim jeszcze wejdą do kin. Dzieło „oscarowego” reżysera było szeroko komentowane w prasie branżowej, zanim jeszcze pojawiło się na ekranach, a przy tym jest adaptacją autobiograficznej książki Arona Ralstona. Historia jest więc znana i potencjalny widz ma pewność przynajmniej co do dwóch rzeczy, których może się spodziewać po filmie Boyle’a: po pierwsze, że bohater uwięziony w skale odetnie sobie rękę, a po drugie, iż obraz jego trwającego 127 godzin uwięzienia zostanie pokazany w charakterystycznym stylu twórcy „Trainspotting” i „Slumdoga”. Co bardziej złośliwi mogą uznać, iż łącząc te dwa elementy, Boyle okazał się mistrzem marketingu, dzięki czemu na długo przed premierą zyskał sobie spore grono przyszłych odbiorców.
Niemniej jednak „127 godzin” nie jest powierzchownym obrazem – czy raczej mozaiką obrazów skupionych na makabrycznym przedstawieniu nieprofesjonalnej amputacji przedramienia. Pod płaszczyzną kolażu wysublimowanych zdjęć, w których faktura obrazu „kinowego” zderza się z ziarnem amatorskiej kamery cyfrowej i sepią wspomnień, tętni plastyczna i wielozmysłowa opowieść o trójwymiarowym ciele: o ciele ludzkim i ciele natury, którym przyszło zbliżyć się tak mocno, tak niebezpiecznie, że wymagało to chirurgicznego gestu odcięcia, oddzielenia, aby powrócić do właściwego porządku ich osobności. W kontrowersyjnej sekwencji, w której Aron decyduje się w końcu uciąć tępym scyzorykiem zaklinowaną między ścianą a kamieniem rękę, kamera przenika przez skórę, ukazując przerwanie kolejnych tkanek i nerwów. Ten wgląd do wnętrza ciała jest dla mnie esencją konstrukcji filmu Boyle’a, który pod atrakcyjnym wizualnie montażem obrazów wnika głęboko w cielesność, odsłaniając jej związki z tkankami świata wokół.
Niepodobna oczywiście przemilczeć technicznej strony „127 godzin”, gdyż to właśnie szybki i odważny montaż jest wyznacznikiem stylu Danny’ego Boyle’a. W przypadku opowieści opartej na biografii Ralstona jego użycie jest tym bardziej interesujące, że dynamizuje w swej istocie statyczną historię zamknięcia w jednym miejscu przez wiele godzin. Tymczasem już od pierwszych scen filmu, pokazujących przygotowania Arona (James Franco) do wyprawy, reżyser narzuca tempo i rytm narracji, stosując montaż równoległy, liczne cięcia, a także akcję symultaniczną, dzieląc kadr na kilka mniejszych obrazów. Wizja świata jest mocno zsubiektywizowana i odpowiada temperamentowi bohatera – energicznego, często nieodpowiedzialnego i impulsywnego, ale też radosnego i pełnego entuzjazmu. Widz patrzy na bajkową scenerię Blue John Canyon oczyma Arona, przy tym samym podkładzie muzycznym, który bohater ma w słuchawkach. Duże odległości, ogromne przestrzenie, znaczące wysokości – skala krajobrazu odpowiada ambicjom Arona. I chociaż rytm przygotowań i dążenia do celu zostaje w pewnym momencie brutalnie przerwany, a bohater jest odtąd unieruchomiony w klaustrofobicznej szczelinie, film nie traci na tempie i dynamice. Różnorodność ujęć sprawia, iż widz odnosi wrażenie zarówno bycia wewnątrz sytuacji, jak i zajmowania pozycji obserwatora rozgrywającej się historii.
Wprowadzenie poziomu metaobrazowego, a więc zapośredniczenie filmowej narracji poprzez sekwencje kręcone cyfrową kamerą turystyczną, dodatkowo urozmaica wizualny kształt „127 godzin”. Boyle wykonuje gest kokieteryjny: opowiadając prawdziwą historię, nie pozwala zapomnieć widzowi, iż opowieść ta jest wciąż filmem – kreacją, demiurgicznym (s)tworzeniem takiej, a nie innej wizji świata, popisem warsztatowym. Osobiście uważam, iż przyjęta koncepcja realizatorska jest efektowna i uwodzicielska, choć chwilami może nieco przesadzona i skupiona bardziej na samej sobie niż na poruszającej w gruncie rzeczy historii. Środki wyrazu, jakie dynamizują i teatralizują rozgrywającą się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych akcję, skłaniają do refleksji nad medialnością i charakterem współczesnej kultury przekazu audiowizualnego, który staje się coraz bardziej fragmentaryczny i hybrydowy, łącząc różne tekstury obrazów produkowanych przez nowe technologie. Sam Ralston zachowuje się w swym więzieniu jak aktor na scenie czy też prezenter w zamknięciu telewizyjnego studia, parodiując między innymi talk show. Wykorzystuje swą kamerę w sposób dwuznaczny: z jednej strony pragnie kontaktu z bliskimi, zwracając się bezpośrednio do rodziców i przyjaciół, formułując wzruszający testament obrazowo-dźwiękowy i żegnając się, przekonany, iż umiera. Z drugiej strony, poprzez zapośredniczenie przekazu, wybór kadrów i obrazów, niejako odcina się (na razie metaforycznie) od miejsca, w którym się znalazł, próbuje zachować niemożliwy fizycznie dystans. Dopiero gdy budzi się ze snu, który myli ze śmiercią, po wyładowaniu baterii w kamerze, Aron decyduje się na dosłowne odcięcie od skały i przystępuje do ostatecznego rozwiązania.
„Chirurgiczna precyzja” tej sekwencji prowokuje pytanie o zasadność brutalnej, fizjologicznej dokładności w obrazowaniu samookaleczenia. Nie pragnę jednak na to pytanie odpowiadać; chcę jedynie zauważyć, iż jest to jedna z niewielu sekwencji, które prezentują pewną ciągłość akcji, nie przerywając jej wirtuozerskimi ozdobnikami w postaci retrospekcji, montażu równoległego czy inkrustacji amatorskiego obrazu. I właśnie w tych momentach – skupienia i ciągłości – tkwi, według mnie, siła i głębia filmu Boyle’a, związana z cielesnością w jej najbardziej zmysłowym wymiarze. Zmysłowym – a więc nie tylko wizualnym.
Każdy, kto kiedykolwiek próbował wspinaczki skalnej, zna niepowtarzalne uczucie kontaktu ze skałą. Dotyk kamienia, jego faktura i temperatura, napięcie mięśni, balans ciała, dążenie do tego, by jak najlepiej wpasować się w kształt skały… – wspinaczka to doznania wielozmysłowe, budzące świadomość własnego ciała. Ćwiczenie techniki pozwala na odczuwanie coraz silniejszego związku ze skałą, każdy ruch dyktowany jest rzeźbą i właściwościami kamienia, a szukanie równowagi każe opierać dłonie i stopy na jego ciele. Bo skała też jest ciałem, a przynajmniej tak może się wydawać, kiedy wspinacz stara się dopasować swoje ciało do jej właściwości. Podobny przekaz, choć bardzo delikatnie, sugerowany jest w wielu ujęciach „127 godzin”. Szczególnie ważne są sekwencje przedstawiające Arona w towarzystwie dwóch kobiet, będące prefiguracją jego nieszczęśliwego upadku w uwięzienie. W pewnym momencie Ralston i jego dwie towarzyszki znajdują się w ciasnej szczelinie. Siedzą, opierając się plecami o jedną ścianę i napierając stopami na drugą. Utrzymanie tej na pozór statycznej pozycji wymaga odpowiedniego napięcia mięśni i naporu na skałę; równowaga zależy od umiejętnego zespolenia swoich sił z siłami skały. Za chwilę Aron zsunie się, aby wykąpać się w ukrytym w grocie jeziorze. Zanim zanurzy się w wodzie (ileż interpretacji psychoanalitycznych można by wysnuć na podstawie tylko tej jednej sceny!), otrze się o płaszczyznę ściany, pozwoli prowadzić się jej formie. Kobiety – nie bez wahania – podążą jego śladem. Wyraźnie erotyczny wydźwięk tego fragmentu (wzajemne uwodzenie, nagość, przeczucie trójkąta) jest według mnie integralnie związany z koniecznością bliskiego kontaktu cielesnego ze skałą, pobudzającego zmysł dotyku. Aby doświadczenie skoku i kąpieli było przyjemne i euforyczne, człowiek musi zaufać skale, która pozwala mu na dostęp do rajskiego miejsca. Zaufanie to nie obywa się bez przywierania skórą, naporu mięśni i balansowania korpusem. Aron czuje się w skałach jak u siebie, zna ich cielesność, dzięki czemu wie, jak dopasować swoje ciało, aby żyć z nimi w symbiozie. Spotkane po drodze kobiety nie mają takiej wprawy, stąd ich strach przed niespodziewanym ruchem i wahanie przed zsunięciem się.
Jednakże Aron doświadcza i tego, że skała potrafi być nieprzewidywalna: wskutek obluzowania się jednego z kamieni podczas samotnej już dalszej wędrówki, bohater spada (znów) i zostaje uwięziony w szczelinie. Prawą rękę przygniata głaz, przyciskając ją do ściany i uniemożliwiając bohaterowi wydostanie się z pułapki. Ból, zranienie, zachwianie równowagi to druga, ciemna strona wspinaczki. Ryzyko, na które decyduje się każdy człowiek w próbach podbicia (bo czy pokonanie wysokości i rzeźby, aby stanąć na szczycie, nie jest kolejną próbą opanowania?) natury. Ból jest jednak – paradoksalnie – wyrazem bliskiego, aż do granic możliwości, kontaktu z kamieniem. W brutalnej dokładności zdjęć widzimy kawałki skóry Arona, które pozostały na ścianie wzdłuż linii jego spadania. Głaz przygniata mu przedramię tak mocno, napiera z taką siłą na ścianę, iż chłopak traci czucie w ręce już po kilku godzinach. Część jego ciała staje się martwa po makabrycznej epifanii zespolenia ze skałą. Wcześniejsze szybkie, rytmiczne i pewne ruchy Arona, który przemierza wąwozy Blue John Canyon, wydają się teraz ucieleśnieniem złowrogiego danse macabre, którego kroków nie był w stanie rozpoznać.
Tytułowe 127 godzin, które – przynajmniej początkowo – bohater interpretuje jako swoją agonię, są przewrotną kontynuacją tańca śmierci. Przewrotną, bo to taniec w unieruchomieniu. Tym bardziej jednak każdy ruch jest znaczący, wymaga skupienia i przemyślenia, perfekcji. Pierwsza agresja względem kamienia, próby przezwyciężenia jego siły i ciężaru przeradzają się stopniowo w spokój i rosnącą precyzję każdego gestu. Prawdziwa szkoła przeżywania własnej cielesności dopiero się dla Ralstona zaczyna. Katarzyna Krawczyk na łamach „artPAPIERu” pisze: „W uwięzionym w górskiej pułapce Aronie toczy się walka między kulturą i naturą, między tym, co cielesne, a tym, co duchowe. (…) Czas spędzony w skalnej szczelinie jest po brzegi wypełniony zmaganiami z dostępnymi Aronowi «narzędziami»”. Nie do końca zgadzam się z taką interpretacją. Myślę, iż właśnie poprzez to, co w Aronie najdogłębniej cielesne, mężczyzna może doznać kontaktu z duchowością, czego wyrazem są jego nagrywane monologi o losie i przeznaczeniu. Refleksje te pojawiają się jednak dopiero po tym, jak Aron poznaje dokładnie cykl funkcjonowania swojego ciała, zależny od cielesności skały, która go więzi.
Wykres zmieniającej się temperatury i niemal dotykalny kontakt ze słońcem, którego promienie przez kilkanaście minut poranka pozwalają Aronowi się ogrzać. Tekstura kamienia i jego reakcje na próby zniszczenia, przesunięcia, zranienia nożem. Niezmienny kształt ścian i układ szczeliny, który wymaga od wymęczonego ludzkiego ciała nadludzkiego wysiłku, by utrzymać się we względnie wygodnej pozycji. Zbliżam się znów nieuchronnie do pytania o zasadność „chirurgicznej precyzji”, nie tylko w kulminacyjnej scenie amputacji, ale i w przedstawianiu innych bolączek: wysuszenia oczu, pragnienia, problemów fizjologicznych. I kiedy analizuję cykl, w którym bohater dochodzi do coraz większej świadomości własnego ciała w odniesieniu do właściwości skał trzymających go w zamknięciu, dochodzę do wniosku, iż w tym wypadku drobiazgowe obrazowanie jest jednak uzasadnione. Dowodzi dogłębnego poznaniu swego ciała i jego uzależnienia od natury, relacji, której nie da się zaprzeczyć.
Najbardziej wzruszającymi momentami „127 godzin” są dla mnie te fragmenty, w których co rano nad więzieniem bohatera przelatuje kruk. Już trzeciego dnia Aron wyznaje w monologu do kamery, iż ptak pojawia się codziennie o tej samej porze. Razem z promieniami słońca staje się wyznacznikiem nowego rytmu doby, czymś pewnym, równie stabilnym jak nieubłagane kamienie. Kruk jednakże jest w ruchu, powraca, by pojawić się na chwilę i zaraz zniknąć, wiedziony sobie tylko znaną drogą. Przyznanie się do własnego unieruchomienia w zderzeniu z ruchem innych elementów jest niezwykle przejmujące i to ten subtelny przekaz stanowi dla mnie o sile filmu Boyle’a. Aronowi udaje się udomowić swoje więzienie, wpasować w jego rytm i odkryć prawa, jakie rządzą relacją jego ciała ze skałą. Myślę, że dopiero wtedy, gdy to osiąga – i właśnie dzięki temu – bohater jest w stanie zdobyć się na radykalny gest uwolnienia, jaki wymaga od niego dosłownego odcięcia się od skały. I być może dlatego makabryczna sekwencja jest tak brutalnie ciągła i dokładna, by zobrazować cykl zrywania kolejnych połączeń, jakie wiążą Arona ze skałą. Dostąpił on bowiem kontaktu zbyt bliskiego, zespolenia, które skutkuje bólem i zranieniem. Aby powrócić do odrębności i niezależności, niezbędne staje się samookaleczenie, które przywraca poczucie jedności i całości własnego ciała. Ciała, w którym odtąd brak będzie jednego elementu, ale które świadome będzie swych granic, by przy kolejnym spotkaniu ze skałą dążyć do harmonii i wzajemnego najlepszego układu dwóch ciał: człowieka i natury.
Niemniej jednak „127 godzin” nie jest powierzchownym obrazem – czy raczej mozaiką obrazów skupionych na makabrycznym przedstawieniu nieprofesjonalnej amputacji przedramienia. Pod płaszczyzną kolażu wysublimowanych zdjęć, w których faktura obrazu „kinowego” zderza się z ziarnem amatorskiej kamery cyfrowej i sepią wspomnień, tętni plastyczna i wielozmysłowa opowieść o trójwymiarowym ciele: o ciele ludzkim i ciele natury, którym przyszło zbliżyć się tak mocno, tak niebezpiecznie, że wymagało to chirurgicznego gestu odcięcia, oddzielenia, aby powrócić do właściwego porządku ich osobności. W kontrowersyjnej sekwencji, w której Aron decyduje się w końcu uciąć tępym scyzorykiem zaklinowaną między ścianą a kamieniem rękę, kamera przenika przez skórę, ukazując przerwanie kolejnych tkanek i nerwów. Ten wgląd do wnętrza ciała jest dla mnie esencją konstrukcji filmu Boyle’a, który pod atrakcyjnym wizualnie montażem obrazów wnika głęboko w cielesność, odsłaniając jej związki z tkankami świata wokół.
Niepodobna oczywiście przemilczeć technicznej strony „127 godzin”, gdyż to właśnie szybki i odważny montaż jest wyznacznikiem stylu Danny’ego Boyle’a. W przypadku opowieści opartej na biografii Ralstona jego użycie jest tym bardziej interesujące, że dynamizuje w swej istocie statyczną historię zamknięcia w jednym miejscu przez wiele godzin. Tymczasem już od pierwszych scen filmu, pokazujących przygotowania Arona (James Franco) do wyprawy, reżyser narzuca tempo i rytm narracji, stosując montaż równoległy, liczne cięcia, a także akcję symultaniczną, dzieląc kadr na kilka mniejszych obrazów. Wizja świata jest mocno zsubiektywizowana i odpowiada temperamentowi bohatera – energicznego, często nieodpowiedzialnego i impulsywnego, ale też radosnego i pełnego entuzjazmu. Widz patrzy na bajkową scenerię Blue John Canyon oczyma Arona, przy tym samym podkładzie muzycznym, który bohater ma w słuchawkach. Duże odległości, ogromne przestrzenie, znaczące wysokości – skala krajobrazu odpowiada ambicjom Arona. I chociaż rytm przygotowań i dążenia do celu zostaje w pewnym momencie brutalnie przerwany, a bohater jest odtąd unieruchomiony w klaustrofobicznej szczelinie, film nie traci na tempie i dynamice. Różnorodność ujęć sprawia, iż widz odnosi wrażenie zarówno bycia wewnątrz sytuacji, jak i zajmowania pozycji obserwatora rozgrywającej się historii.
Wprowadzenie poziomu metaobrazowego, a więc zapośredniczenie filmowej narracji poprzez sekwencje kręcone cyfrową kamerą turystyczną, dodatkowo urozmaica wizualny kształt „127 godzin”. Boyle wykonuje gest kokieteryjny: opowiadając prawdziwą historię, nie pozwala zapomnieć widzowi, iż opowieść ta jest wciąż filmem – kreacją, demiurgicznym (s)tworzeniem takiej, a nie innej wizji świata, popisem warsztatowym. Osobiście uważam, iż przyjęta koncepcja realizatorska jest efektowna i uwodzicielska, choć chwilami może nieco przesadzona i skupiona bardziej na samej sobie niż na poruszającej w gruncie rzeczy historii. Środki wyrazu, jakie dynamizują i teatralizują rozgrywającą się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych akcję, skłaniają do refleksji nad medialnością i charakterem współczesnej kultury przekazu audiowizualnego, który staje się coraz bardziej fragmentaryczny i hybrydowy, łącząc różne tekstury obrazów produkowanych przez nowe technologie. Sam Ralston zachowuje się w swym więzieniu jak aktor na scenie czy też prezenter w zamknięciu telewizyjnego studia, parodiując między innymi talk show. Wykorzystuje swą kamerę w sposób dwuznaczny: z jednej strony pragnie kontaktu z bliskimi, zwracając się bezpośrednio do rodziców i przyjaciół, formułując wzruszający testament obrazowo-dźwiękowy i żegnając się, przekonany, iż umiera. Z drugiej strony, poprzez zapośredniczenie przekazu, wybór kadrów i obrazów, niejako odcina się (na razie metaforycznie) od miejsca, w którym się znalazł, próbuje zachować niemożliwy fizycznie dystans. Dopiero gdy budzi się ze snu, który myli ze śmiercią, po wyładowaniu baterii w kamerze, Aron decyduje się na dosłowne odcięcie od skały i przystępuje do ostatecznego rozwiązania.
„Chirurgiczna precyzja” tej sekwencji prowokuje pytanie o zasadność brutalnej, fizjologicznej dokładności w obrazowaniu samookaleczenia. Nie pragnę jednak na to pytanie odpowiadać; chcę jedynie zauważyć, iż jest to jedna z niewielu sekwencji, które prezentują pewną ciągłość akcji, nie przerywając jej wirtuozerskimi ozdobnikami w postaci retrospekcji, montażu równoległego czy inkrustacji amatorskiego obrazu. I właśnie w tych momentach – skupienia i ciągłości – tkwi, według mnie, siła i głębia filmu Boyle’a, związana z cielesnością w jej najbardziej zmysłowym wymiarze. Zmysłowym – a więc nie tylko wizualnym.
Każdy, kto kiedykolwiek próbował wspinaczki skalnej, zna niepowtarzalne uczucie kontaktu ze skałą. Dotyk kamienia, jego faktura i temperatura, napięcie mięśni, balans ciała, dążenie do tego, by jak najlepiej wpasować się w kształt skały… – wspinaczka to doznania wielozmysłowe, budzące świadomość własnego ciała. Ćwiczenie techniki pozwala na odczuwanie coraz silniejszego związku ze skałą, każdy ruch dyktowany jest rzeźbą i właściwościami kamienia, a szukanie równowagi każe opierać dłonie i stopy na jego ciele. Bo skała też jest ciałem, a przynajmniej tak może się wydawać, kiedy wspinacz stara się dopasować swoje ciało do jej właściwości. Podobny przekaz, choć bardzo delikatnie, sugerowany jest w wielu ujęciach „127 godzin”. Szczególnie ważne są sekwencje przedstawiające Arona w towarzystwie dwóch kobiet, będące prefiguracją jego nieszczęśliwego upadku w uwięzienie. W pewnym momencie Ralston i jego dwie towarzyszki znajdują się w ciasnej szczelinie. Siedzą, opierając się plecami o jedną ścianę i napierając stopami na drugą. Utrzymanie tej na pozór statycznej pozycji wymaga odpowiedniego napięcia mięśni i naporu na skałę; równowaga zależy od umiejętnego zespolenia swoich sił z siłami skały. Za chwilę Aron zsunie się, aby wykąpać się w ukrytym w grocie jeziorze. Zanim zanurzy się w wodzie (ileż interpretacji psychoanalitycznych można by wysnuć na podstawie tylko tej jednej sceny!), otrze się o płaszczyznę ściany, pozwoli prowadzić się jej formie. Kobiety – nie bez wahania – podążą jego śladem. Wyraźnie erotyczny wydźwięk tego fragmentu (wzajemne uwodzenie, nagość, przeczucie trójkąta) jest według mnie integralnie związany z koniecznością bliskiego kontaktu cielesnego ze skałą, pobudzającego zmysł dotyku. Aby doświadczenie skoku i kąpieli było przyjemne i euforyczne, człowiek musi zaufać skale, która pozwala mu na dostęp do rajskiego miejsca. Zaufanie to nie obywa się bez przywierania skórą, naporu mięśni i balansowania korpusem. Aron czuje się w skałach jak u siebie, zna ich cielesność, dzięki czemu wie, jak dopasować swoje ciało, aby żyć z nimi w symbiozie. Spotkane po drodze kobiety nie mają takiej wprawy, stąd ich strach przed niespodziewanym ruchem i wahanie przed zsunięciem się.
Jednakże Aron doświadcza i tego, że skała potrafi być nieprzewidywalna: wskutek obluzowania się jednego z kamieni podczas samotnej już dalszej wędrówki, bohater spada (znów) i zostaje uwięziony w szczelinie. Prawą rękę przygniata głaz, przyciskając ją do ściany i uniemożliwiając bohaterowi wydostanie się z pułapki. Ból, zranienie, zachwianie równowagi to druga, ciemna strona wspinaczki. Ryzyko, na które decyduje się każdy człowiek w próbach podbicia (bo czy pokonanie wysokości i rzeźby, aby stanąć na szczycie, nie jest kolejną próbą opanowania?) natury. Ból jest jednak – paradoksalnie – wyrazem bliskiego, aż do granic możliwości, kontaktu z kamieniem. W brutalnej dokładności zdjęć widzimy kawałki skóry Arona, które pozostały na ścianie wzdłuż linii jego spadania. Głaz przygniata mu przedramię tak mocno, napiera z taką siłą na ścianę, iż chłopak traci czucie w ręce już po kilku godzinach. Część jego ciała staje się martwa po makabrycznej epifanii zespolenia ze skałą. Wcześniejsze szybkie, rytmiczne i pewne ruchy Arona, który przemierza wąwozy Blue John Canyon, wydają się teraz ucieleśnieniem złowrogiego danse macabre, którego kroków nie był w stanie rozpoznać.
Tytułowe 127 godzin, które – przynajmniej początkowo – bohater interpretuje jako swoją agonię, są przewrotną kontynuacją tańca śmierci. Przewrotną, bo to taniec w unieruchomieniu. Tym bardziej jednak każdy ruch jest znaczący, wymaga skupienia i przemyślenia, perfekcji. Pierwsza agresja względem kamienia, próby przezwyciężenia jego siły i ciężaru przeradzają się stopniowo w spokój i rosnącą precyzję każdego gestu. Prawdziwa szkoła przeżywania własnej cielesności dopiero się dla Ralstona zaczyna. Katarzyna Krawczyk na łamach „artPAPIERu” pisze: „W uwięzionym w górskiej pułapce Aronie toczy się walka między kulturą i naturą, między tym, co cielesne, a tym, co duchowe. (…) Czas spędzony w skalnej szczelinie jest po brzegi wypełniony zmaganiami z dostępnymi Aronowi «narzędziami»”. Nie do końca zgadzam się z taką interpretacją. Myślę, iż właśnie poprzez to, co w Aronie najdogłębniej cielesne, mężczyzna może doznać kontaktu z duchowością, czego wyrazem są jego nagrywane monologi o losie i przeznaczeniu. Refleksje te pojawiają się jednak dopiero po tym, jak Aron poznaje dokładnie cykl funkcjonowania swojego ciała, zależny od cielesności skały, która go więzi.
Wykres zmieniającej się temperatury i niemal dotykalny kontakt ze słońcem, którego promienie przez kilkanaście minut poranka pozwalają Aronowi się ogrzać. Tekstura kamienia i jego reakcje na próby zniszczenia, przesunięcia, zranienia nożem. Niezmienny kształt ścian i układ szczeliny, który wymaga od wymęczonego ludzkiego ciała nadludzkiego wysiłku, by utrzymać się we względnie wygodnej pozycji. Zbliżam się znów nieuchronnie do pytania o zasadność „chirurgicznej precyzji”, nie tylko w kulminacyjnej scenie amputacji, ale i w przedstawianiu innych bolączek: wysuszenia oczu, pragnienia, problemów fizjologicznych. I kiedy analizuję cykl, w którym bohater dochodzi do coraz większej świadomości własnego ciała w odniesieniu do właściwości skał trzymających go w zamknięciu, dochodzę do wniosku, iż w tym wypadku drobiazgowe obrazowanie jest jednak uzasadnione. Dowodzi dogłębnego poznaniu swego ciała i jego uzależnienia od natury, relacji, której nie da się zaprzeczyć.
Najbardziej wzruszającymi momentami „127 godzin” są dla mnie te fragmenty, w których co rano nad więzieniem bohatera przelatuje kruk. Już trzeciego dnia Aron wyznaje w monologu do kamery, iż ptak pojawia się codziennie o tej samej porze. Razem z promieniami słońca staje się wyznacznikiem nowego rytmu doby, czymś pewnym, równie stabilnym jak nieubłagane kamienie. Kruk jednakże jest w ruchu, powraca, by pojawić się na chwilę i zaraz zniknąć, wiedziony sobie tylko znaną drogą. Przyznanie się do własnego unieruchomienia w zderzeniu z ruchem innych elementów jest niezwykle przejmujące i to ten subtelny przekaz stanowi dla mnie o sile filmu Boyle’a. Aronowi udaje się udomowić swoje więzienie, wpasować w jego rytm i odkryć prawa, jakie rządzą relacją jego ciała ze skałą. Myślę, że dopiero wtedy, gdy to osiąga – i właśnie dzięki temu – bohater jest w stanie zdobyć się na radykalny gest uwolnienia, jaki wymaga od niego dosłownego odcięcia się od skały. I być może dlatego makabryczna sekwencja jest tak brutalnie ciągła i dokładna, by zobrazować cykl zrywania kolejnych połączeń, jakie wiążą Arona ze skałą. Dostąpił on bowiem kontaktu zbyt bliskiego, zespolenia, które skutkuje bólem i zranieniem. Aby powrócić do odrębności i niezależności, niezbędne staje się samookaleczenie, które przywraca poczucie jedności i całości własnego ciała. Ciała, w którym odtąd brak będzie jednego elementu, ale które świadome będzie swych granic, by przy kolejnym spotkaniu ze skałą dążyć do harmonii i wzajemnego najlepszego układu dwóch ciał: człowieka i natury.
„127 godzin” („127 Hours”). Reż.: Danny Boyle. Scen.: Danny Boyle, Simon Beaufoy. Obsada: James Franco, Clemence Poesy, Kate Mara, Amber Tamblyn, Sean A. Bott. Gatunek: biograficzny / dramat. Produkcja: Wielka Brytania / USA 2010, 94 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |