ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (178) / 2011

Wiesław Kowalski, Maciej Prus,

WIERZĘ W MŁODYCH WYKONAWCÓW

A A A
Wiesław Kowalski: Na otwarcie tegorocznego Bydgoskiego Festiwalu Operowego przygotował Pan inscenizację „Cyganerii” Pucciniego. Czy zastanawiał się Pan, która to będzie Pana realizacja w teatrze operowym?

Maciej Prus: Nie… ale podejrzewam, że szósta, albo siódma…

W.K.: Co Pan opowiada. Czternasta!

M.P.: Jakim cudem?

W.K.: Zaczęło się od „Strasznego dworu” w 1974 roku, potem był „Don Giovanni”, „Fidelio”, „Król Roger” (Poznań i Kraków), „Eugeniusz Oniegin”, „Lukrecja Borgia”, „Gracze”, „Fedra”, „Ostatni prezent Mozarta”, „Il finto Stanislao” , „Tancredi” i „Młodziankowie w piecu ognistym”. Zastanawiam się dlaczego w tym zestawie nie ma żadnej opery Pucciniego?

M.P.: Nikt mnie o to do tej pory nie prosił. W operze jestem gościem, takim człowiekiem do wynajęcia. Dyrektor Maciej Figas składając mi propozycję podał dwa tytuły do wyboru – „Rigoletto” i „Cyganerię”. Ja nawet przez chwilę proponowałem, by zrealizować „Cyganerię” Leoncavalla, która też wydaje mi się dziełem bardzo ciekawym, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na Pucciniego. I choć to opera bardzo popularna i znana pomyślałem sobie, że – biorąc pod uwagę aktualne tendencje oraz moje obecne zainteresowania – jest to znakomity materiał psychologiczny i aktorski dla śpiewaków. Dzisiaj nie trudno zauważyć, że inscenizacja bardzo często jakby pożera operę. Polega to na tym, że inscenizacje są niezwykle ciekawe, natomiast reżyseria i gra śpiewaków, za zgodą inscenizatora oczywiście, przypominają nieco teatr XIX-wieczny. Dlatego mocno staram się o to, by rozdzielać inscenizację od reżyserii. A w werystycznej „Cyganerii” Pucciniego wszystko jest tak precyzyjnie napisane, że jest szansa na dokonanie głębokiej analizy psychologicznej i oderwanie się od operowego udawania. Dla mnie mistrzem takiego skrupulatnego analizowania bohaterów pod kątem psychologicznym jest David McVicar i daje to w jego realizacjach szalenie ciekawe efekty. W Bydgoszczy też jest taka szansa, bo mamy bardzo młody zespół, co jest niezwykle ważne, do tego uzdolniony aktorsko. I myślę, że tymi młodymi siłami utalentowanych bydgoskich śpiewaków udało nam się coś nowego wnieść do interpretacji psychologicznej „Cyganerii”.

W.K.: „Cyganeria” jako dramat muzyczny już w momencie powstania, czyli w 1896 roku, uznana została za dzieło przełomowe. Oddaliła bowiem operę od nieżyciowych i wydumanych librett, próbując oddać prawdę o naszym świecie.

M.P.: Dzieło Pucciniego to dramat prawdy. Autor zachwyca umiejętnością portretowania wszystkich bohaterów w odmienny, a przy tym naturalny sposób. Dlatego w partyturze tego utworu każda kwestia jest ważna i trzeba bardzo uważnie podsuwać śpiewakom intencje oraz sposób wyrażania emocji. Tutaj źle postawione nawet najmniejsze zadanie aktorskie może wpłynąć na interpretację całej sceny. Trzeba zatem precyzyjnie, nuta po nucie, odkrywać to, co jest zapisane w muzyce. Interesuje nas przede wszystkim, jacy to są ludzie. Poszukujemy nowych sensów po to, by nie były to role odśpiewane, lecz do scenicznego partnera jakby „wypowiedziane”. Kontakt między poszczególnymi postaciami jest szalenie istotny. Bo opery werystycznej nie da się „załatwić” przy pomocy tylko efektownej inscenizacji.

W.K.: A czy balzakowski Paryż, a zatem kostium i kontekst historyczny jest dla Pana ważny?

M.P.: Nie - ważna jest przede wszystkim kreacja tego świata. Chcemy być bardziej z Pucciniego niż z powieści Henriego Murgera „Sceny z życia cyganerii”. Bo to, co się między bohaterami dzieje jest nienaruszalne. Inscenizacyjnie zaproponowałem, by grać „Cyganerię” w dwóch częściach. W pierwszej, gdzie łączę akt I z aktem II, rodzi się miłość, za którą się tęskni, o której się marzy i która niespodziewanie zjawia się w przypadku Rudolfa i Mimi. Natomiast część druga to odwraca. Miłość przychodzi, ale nie potrafimy jej zrealizować, uszanować, nie jesteśmy w stanie z nią sobie poradzić, bo nas przerasta w momencie, kiedy się pojawia. Dlatego nie interesuje nas strona czysto obyczajowa, tylko zwracamy przede wszystkim uwagę na to, co się dzieje z człowiekiem, który nie potrafił sprostać budzącemu się uczuciu. W moim mniemaniu finał II aktu to jest jedna wielka pieśń na cześć miłości, wywołana przez Musettę i jej na nowo odkryte uczucie do Marcella. Bo miłość między nimi nigdy się skończy, będą się wiecznie kłócić, rozstawać i do siebie wracać.

W.K.: Jak przy swoim podejściu do tej opery znajduje Pan poszukiwania młodszych reżyserów. Agata Duda-Gracz w Poznaniu opowiada o ludziach odrzuconych, którzy znaleźli się w piekle, pośród knajp, szulerni i burdeli. Mariusz Treliński w Operze Narodowej w Waszyngtonie przeniósł akcję do disco-clubu.

M.P.: Bardzo cenię i szanuję to, co robi w operze Mariusz Treliński. Do końca życia mu nie zapomnę rewelacyjnej „Madame Butterfly”. Uważam, że trzeba poszukiwać nowych rozwiązań inscenizacyjno-reżyserskich, ale biorąc na warsztat Pucciniego należy się przede wszystkim zastanowić nad tym, co dzisiaj jeszcze można wnieść w tę operę. Uważam, że młodość i precyzyjną analizę psychologiczną.

W.K.: Mówi Pan, że ucieka od obyczajowości w kierunku prawdy uczuć. Uczuć z jednej strony tragicznych, bo przecież w finale mamy umierającą na suchoty Mimi, z drugiej dość figlarnych, jak w przypadku Musetty i Marcella.

M.P.: I to jest właśnie fascynujące. To zderzenie namiętności z dojrzałością. Musetta i Marcello to ludzie, którzy nie mogą ze sobą żyć, ale też i bez siebie nie potrafią wytrzymać. Natomiast Rudolf kreuje poetycki świat i bardzo niedojrzale ucieka od miłości, próbuje Mimi o coś oskarżać, bo nie stać go na wzięcie odpowiedzialności w swoje ręce. Rudolf i Mimi po prostu nie umieli sobie poradzić ze swoją miłością. I muszą być w wyrażaniu tych chybotliwych stanów emocjonalnych niezwykle ludzcy. Trzeba umiejętnie wyważyć ich poszukiwania i ucieczki, nawet pewien rodzaj zgrywania się czy udawania, od tęsknoty, egzystencjalnego lęku, który nigdy przecież ich nie opuszcza. Bólu, który dla jednych kończy się śmiercią, a dla drugich kolejnym pojednaniem.

W.K.: Jak udało się Panu skompletować obsadę?

M.P.: Oglądałem wcześniej spektakle i w tej kwestii nie było między mną a dyrektorem Figasem żadnego konfliktu. Jestem zachwycony młodym zespołem bydgoskich śpiewaków. Pracuje mi się z nimi znakomicie. Mam w obsadzie występującą gościnnie Agnieszkę Piass (Liza w „Damie Pikowej” w Operze Narodowej). Jest też czarujący duet Vatutina – Tolstoy. Jest Magdalena Polkowska, która może być odkryciem, jeśli nie objawieniem; jest Łukasz Motkowicz i Łukasz Goliński, przepięknej urody baryton obdarzony do tego talentem aktorskim. Jest ciekawy Szlenkier i pełna temperamentu Olszewska oraz świetny Tomaka, dysponujący nie tylko doskonałymi warunkami, ale i talentem charakterystycznym. I te odkrycia aktorskie są dla mnie bardzo ciekawe.

W.K.: Po raz kolejny do współpracy jako scenografa zaprosił Pan Pawła Wodzińskiego.

M.P.: No cóż, bardzo się przywiązałem do mojego byłego asystenta, jeszcze z czasów mojej dyrekcji w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Robiliśmy już wcześniej razem „Graczy” w Poznaniu i „Fedrę” Dobromiły Jaskot, w ramach eksperymentalnego cyklu "Terytoria" w Operze Narodowej w Warszawie. Mamy do siebie zaufanie. Przestrzeń w „Cyganerii” będzie dla widza na pewno zaskakująca, dlatego nie chciałbym jej zdradzać. Powiem tylko tyle, że w konstruktywistyczną przestrzeń II i III aktu wpisany będzie realistyczny akt I i IV. Wszystko oparte na montażu filmowym. I to jest zamysł inscenizacyjny. A w środku reżyseria idąca w stronę mocno psychologiczną. I to mam nadzieję będzie nasz wkład w interpretacje dzieła Giacomo Pucciniego.

W.K.: Dziękuję za rozmowę.