ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (181) / 2011

Jakub Danilewicz,

PAROWÓZ DZIEJÓW

A A A
Parowóz postępu technicznego niejedną grupę zawodową zepchnął na bocznicę dziejów. Niegdyś rozchwytywani zegarmistrzowie, snycerze, szkutnicy i malarze wegetują dziś w swoich ciasnych niszach i większość społeczeństwa nie zdaje sobie nawet sprawy z ich istnienia. Elektryczni muzycy ludowi zwani rockmanami też mieli swój moment, a potem, kiedy nadeszła epoka samplerów, Pro Tools i Internetu, okazali się równie bezradni wobec technologicznego przełomu jak dawni malarze wobec wynalazku fotografii. Gotowa muzyka wszelkiego rodzaju i z dowolnego okresu jest dostępna na wyciągnięcie dłoni, nie ma też żadnych barier do tworzenia (bądź przetwarzania) i dystrybucji własnych dźwięków. Zapotrzebowanie na usługi profesjonalnych instrumentalistów nigdy nie było tak znikome. Obecnie dzielą oni los dziennikarzy oraz fotografów, których zawodowemu istnieniu zagrażają wszechobecne blogi i aparaty cyfrowe.

Szkoda mi rocka, gdyż był to bardzo zacny moment w dziejach nowoczesnej kultury. W latach 90. udało mi się jeszcze załapać na samą końcówkę jego świetności, a obecnie jest to już prawie nisza filatelistyczna. Od niedawna skupuję stare modele discmanów na eBayu, gdyż nie ma już żadnego modelu z wyższej półki w produkcji, a chciałbym zapewnić sobie możliwość słuchania w ruchu własnych płyt przez najbliższe lata. Uzupełniam też dziury w kolekcji, póki trwa wielka wyprzedaż zapasów CD za grosze - ileż teraz można kupić świetnie brzmiących remasterów i edycji deluxe za ułamek dawnej ceny! Cóż, nośnik ten ląduje już na śmietniku historii, tak jak każda technologia po osiągnięciu szczytu swoich możliwości. Cóż, za parę lat, kiedy kompakt będzie równie „vintage” jak dziś płyta analogowa, będę (przez chwilę) modny.

A wracając do rocka, to niestety gwoździem do jego trumny była egalitarność i podatność muzyków na wymagania i pokusy tworzone przez rynek. Kiedy muzyka klasyczna i klasyczny jazz spadały z afisza, ich promotorzy i wielbiciele stworzyli wokół tych stylów nimb elitarności. Ten zaś pozwolił stworzyć im bezpieczne, dotowane rezerwaty, które oferują potencjalnym zainteresowanym poczucie wyjątkowości, kiedy obcują z muzyką graną przez kustoszy w pięknych salach, oczywiście z odpowiednio wysokimi opłatami za wstęp. Nie wiem, czy twórczość, powiedzmy, Rory Gallaghera przeżyłaby taki przeszczep, ale z pewnością nie narzekalibyśmy na frekwencje - wielu widzów łaknie przecież luksusu.

A tak, pod nieobecność czujnego impresariatu Wyntona Marsalisa, klasyczny rock dożywa swoich ostatnich lat niczym podupadły cyrk, w którym starzy aktorzy odgrywają na chwiejących się nogach coraz bardziej nieśmieszne numery dla rzednącej, kierowanej nostalgią publiczności. Stare rockowe firmy zamieniają się we własne tribute-bandy, młodzi muzycy próbują bez wiary i wdzięku kopiować stare patenty, zaś rockowe warsztaty muzyczne gromadzą talenty, dla których szczeblami rozwoju muzycznego jest możliwie najsprawniejsze odegranie skomplikowanych technicznie pasaży, ćwiczonych miesiącami przed ekranem monitora.

Pouczający w tym kontekście był opublikowany niedawno film dokumentujący przesłuchanie kandydatów na wakujące stanowisko perkusisty w Dream Theater. Zwycięzcą w tym konkursie okazuje się muzyk gwarantujący najlepsze „osiągi” w okładaniu perkusji (potwierdzone stosownymi „rekordami” w branżowej prasie), najsprawniejszą imitację stylu poprzednika i, co najważniejsze, nie sprawiający pozostałym członkom zespołu problemów własnymi interpretacjami. Jak dla mnie gorzki to widok, zwłaszcza, że mowa tu o czołowych przedstawicielach współczesnego progresywnego (sic!) rocka.

Może to tylko kwestia zawiedzionej naiwności, która kazała mi widzieć w muzykach rockowych przede wszystkim artystów. Dokładniejsze studia nad historią rocka odsłaniają przede mną smutną prawdę o relacji muzyki i biznesu. Jakże krótko trwała artystyczna autonomia rockowej sceny! Przecież już w pierwszej połowie lat 70., wkrótce po załamaniu się kontrkulturowej rewolucji, firmy płytowe uczyniły z rockmanów pracowników najemnych, poddanych stałemu nadzorowi, wiecznie zagrożonych utratą kontraktu i okresowo rozliczanych z rezultatów. Media muzyczne, opłacane i prowadzone na pasku przez wytwórnie, podtrzymywały legendę muzycznych wolnych ptaków, opływających w luksus, wiodących beztroskie życie i przejętych jedynie swoim artystycznym rozwojem, zaś pod tą grubą warstwą pudru rzeczywistość skrzeczała.

Zawsze zastanawiały mnie te gwałtowne zmiany trendów w rocku, gdy muzycy gremialnie porzucali aktualną stylistykę, by kompulsywnie eksperymentować z nowymi formami i nowinkami sprzętowymi. Kiedyś naiwnie przyjmowałem, że były to próby tzw. artystycznych poszukiwań - teraz wiem, że była to zwykła walka o przetrwanie na zmieniającym się (zazwyczaj pod wpływem mediów) rynku, najczęściej pod batem zarządzających nimi menadżerów i producentów. Jakże dwuznacznie brzmią też opowieści z autobiografii Billa Bruforda o sponsorowanym przez Siemmonsa elektronicznym zestawie perkusyjnym, dowożonym gratisowo przez firmę na koncerty i suto opłacane warsztaty, skonfrontowane z jego niegdysiejszymi zwierzeniami o nowych artystycznych perspektywach, które rzekomo otwierały się dzięki nowemu instrumentowi.

W mojej ocenie to, co przez lata przyciągało grającą młodzież do rocka i kazało przy nim trwać, to była nadzieja na duże pieniądze i beztroskie, rock'n'rollowe życie. Za to również młoda widownia podziwiała rockowych herosów, jako tych spośród nich, którym się udało. Sama muzyka pełniła tu rolę drugorzędną, co widać było po łatwości, z jaką muzycy składali ją na ołtarzu ekonomicznego przymusu. Z dzisiejszej perspektywy łatwiej dostrzec, że rockowy artyzm w mainstreamowym rocku, utożsamiany z pozbawionymi rynkowego wędzidła poszukiwaniami, skonał już w na początku lat 70. Wówczas też z tego gatunku znikać zaczął, odziedziczony z jazzu element improwizacji, ustępując pola kolejnym próbom fuzji z muzyką taneczną lub/i doskonaleniu kanonicznego elementarza: gitarowy riff - z czasem coraz potężniejszy, gitarowa solówka - coraz szybsza, produkcja - coraz bardziej sterylna, sprzęt muzyczny - coraz gigantyczniejsze zestawy bębnów i klawiszy, coraz więcej gitar na scenie, show - coraz bardziej majestatyczny. Poza nielicznymi wyjątkami wszystkie kolejne reformacje i transformacje gatunku sprowadzały się głównie do merkantylnego przepakowywania elementów wypracowanych w drugiej połowie lat 60.

Najnowsze opracowania, pisane z dala od redakcji magazynów muzycznych, nie pozostawiają złudzeń, ze popularność rocka i jego powolna degradacja, były procesami w nieunikniony sposób powiązanymi. Jako produkt prawdziwie masowy, muzyka rockowa była skazana na cykl życia sterowany przez rynkowe mechanizmy, w których nasycanie rynku idzie w parze z profilowaniem produktu i obniżaniem kosztów. Dzięki trwałości i taniości technologii płyty CD wypełniły rynek w stopniu uniemożliwiającym dalszą ekspansję: Bert Jansch, muzyk o długim stażu, skarżył się wręcz na niemożność znajdowania nabywców na nowe płyty, przy ciągłych re-edycjach jego klasycznego repertuaru. Kres istnienia produktu na rynku wyznacza zazwyczaj technologiczny przełom, który otwiera niedostępne dotąd możliwości praktycznego zastosowania, a wytwórcom pozwala rozpocząć rynkową ekspansję od początku. Takim przełomem dla muzyki rockowej okazało się jej informatyczne przetwarzanie muzyki i jej sieciowa dystrybucja.

I tak jak rock był parę dekad temu skazany na sukces i u szczytu powodzenia przyciągał wszystkich najzdolniejszych grajków, tak teraz dogorywa śmiercią ręcznych zegarków, podtrzymywany przy życiu przez topniejącą garstkę kierowanych sercem i zapałem amatorów. W sumie takie też były jego początki, wiec może powinniśmy się cieszyć tym powrotem do piwnicy, do garażu, do korzeni. Tanio, prosto, do garstki słuchaczy, ale za to szczerze i bezinteresownie. Coś mi jednak mówi, że te nowe propozycje nigdy już nie dorównają starym modelom Pateka i Omegi.