INCUBUS NIECO INACZEJ
A
A
A
Zaczyna się kilkoma mocnymi akordami wziętymi wprost z lat 80. Później płynnie przechodzi w stylizację na lata 90. W stylu U2. Wokal pobrzmiewa nieco lirycznie i patetycznie w stylu Marillion albo Asia. Głos mocno przewodzi całej tej zbieraninie. Po dwóch minutach robi się nieco monotonie. Rytmika sekcji perkusyjnej jest marszowo jednostajna. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego. A jednak cały utwór posiada jakąś bliżej nieokreśloną moc. W trzeciej minucie wiele się zmienia. Pojawia się lepsza nieco narracja gitarowa. Coraz bardziej konotują się skojarzenia z Marillion. To zapewne przez mocny wokal, wysokie tony, na które bez najmniejszego wysiłku wchodzi Brandon Boyd. Zapowiada nam on, że to „już czas” („it’s time”). Idealny początek dla płyty „If not now, When?”.
Kolejna już płyta Incubus to zdecydowanie wydarzenie. Prawie tak jak dołożenie turbiny w Mazdzie 6 z silnikiem 2.0, nowe brzmienie Incubus zrewolucjonizowało historię tego zespołu. Słuchając „Promices, Promices” albo „Friends and Lovers”, trudno jest uwierzyć w hard rockowe korzenie zespołu. Słowo alternatywny, które kiedyś też świetnie określało Incubus, także stało się coraz mniej adekwatne. Brzmienie balladowych kawałków najnowszej płyty to kiepski Greenday, a nie świetny Korn, z którym Incubus zwykł kiedyś występować. Z jednej strony można uznać to za przytyk do zespołu i negatywnie oceniać „If not now, When?”. Z drugiej jednak, zakładam, że skoro Boyd potrafi przypomnieć mi dźwięk Marillion z dobrych lat, czai się też gdzieś promyk nadziei na wokalne zdolności Greenday.
W kolejnych utworach płyta Incubus zdecydowanie jednak rozkwita. Robi się bardziej rockowo, ciągle jednak w orbicie rocka klasycznego bądź w stylu filmowego soundtracku. Muzyka nie przeszkadza codzienności, wręcz komponuje się z nią rytmiczną monotonią, wchodzi w tempo spacerowicza, tworząc świetne tło dla miejskich obserwacji, które czynić można w komunikacji publicznej. Z przykrością zatem stwierdzam, że Incubus stał się muzyką do autobusu. Pytanie: dlaczego, skoro brzmi nieźle, kompozycje są na wysokim poziomie, a wokalista bryluje swoim talentem? Odpowiedź jest prosta. Wszystko to razem zrobiło się zbyt „fajne”. Siła takich zespołów, jak Marillion kryła się w braku jednolitego rytmu, w alternatywnych połączeniach, w patetycznych, symfonicznych niemal fragmentach. Tutaj z tego Marillion pozostał jedynie wokal, który choć świetny, wpada momentami w irytującą płytkość. Z kolei momenty, w których Boyd wchodzi na te wychwalane przeze mnie wysokie tony, nie korespondują niestety z banalnymi treściami wyśpiewywanymi patetycznym głosem. Siła śpiewu powinna zostać poparta silnym i mocnym uderzeniem, kolejnymi akordami wznoszącymi ową wzniosłość na jeszcze wyższy poziom. Cała sztuczka z wprowadzaniem słuchacza na kolejny szczebel percepcji ma szansę się udać tylko poprzez odpowiednią kumulację wrażeń. Incubus jednak wszystkie utwory opiera na jednej linii. Jest taki jeden moment w piosence „Isadore”, gdzie chłopcy niemal osiągają zamierzony efekt. Wokalista faktycznie pokazuje, na co stać jego gardło. Zaraz potem perkusista wykonuje kilka mocniejszych uderzeń, dźwięk pozostaje w miłym dla uchu zawieszeniu, po którym powinna nastąpić seria ciekawych kombinacji akordów, trochę klawiszy, efekt nałożony na gitarę. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego zastosowana została prosta sztuczka: kopiuj, wklej, zapętl. Robi się prosto i zwyczajnie.
Incubus z mocnego i silnego zespołu, który startował z jasnej i wysokiej pozycji, posiadającego szereg wiernych fanów, zmienił się w coś zupełnie nowego. Panowie jasno stwierdzają: to właśnie tego brzmienia szukaliśmy. Pytanie tylko – o jakie brzmienie chodziło i czy je znaleziono. Rysując prostą linię i stawiając Incubus na samym środku, umieściłabym go pomiędzy Greenday i ścieżką dźwiękową z Twilight, a Marillion i Coldplay na lepszych płytach. Na szczęście do pierwszej ekipy nie da się ich zaklasyfikować, do drugiej niestety też. Jeśli środek miał być kompromisem to faktycznie, udało się i jest nieźle. Choć nie ulega wątpliwości, że mogłoby być lepiej.
Kolejna już płyta Incubus to zdecydowanie wydarzenie. Prawie tak jak dołożenie turbiny w Mazdzie 6 z silnikiem 2.0, nowe brzmienie Incubus zrewolucjonizowało historię tego zespołu. Słuchając „Promices, Promices” albo „Friends and Lovers”, trudno jest uwierzyć w hard rockowe korzenie zespołu. Słowo alternatywny, które kiedyś też świetnie określało Incubus, także stało się coraz mniej adekwatne. Brzmienie balladowych kawałków najnowszej płyty to kiepski Greenday, a nie świetny Korn, z którym Incubus zwykł kiedyś występować. Z jednej strony można uznać to za przytyk do zespołu i negatywnie oceniać „If not now, When?”. Z drugiej jednak, zakładam, że skoro Boyd potrafi przypomnieć mi dźwięk Marillion z dobrych lat, czai się też gdzieś promyk nadziei na wokalne zdolności Greenday.
W kolejnych utworach płyta Incubus zdecydowanie jednak rozkwita. Robi się bardziej rockowo, ciągle jednak w orbicie rocka klasycznego bądź w stylu filmowego soundtracku. Muzyka nie przeszkadza codzienności, wręcz komponuje się z nią rytmiczną monotonią, wchodzi w tempo spacerowicza, tworząc świetne tło dla miejskich obserwacji, które czynić można w komunikacji publicznej. Z przykrością zatem stwierdzam, że Incubus stał się muzyką do autobusu. Pytanie: dlaczego, skoro brzmi nieźle, kompozycje są na wysokim poziomie, a wokalista bryluje swoim talentem? Odpowiedź jest prosta. Wszystko to razem zrobiło się zbyt „fajne”. Siła takich zespołów, jak Marillion kryła się w braku jednolitego rytmu, w alternatywnych połączeniach, w patetycznych, symfonicznych niemal fragmentach. Tutaj z tego Marillion pozostał jedynie wokal, który choć świetny, wpada momentami w irytującą płytkość. Z kolei momenty, w których Boyd wchodzi na te wychwalane przeze mnie wysokie tony, nie korespondują niestety z banalnymi treściami wyśpiewywanymi patetycznym głosem. Siła śpiewu powinna zostać poparta silnym i mocnym uderzeniem, kolejnymi akordami wznoszącymi ową wzniosłość na jeszcze wyższy poziom. Cała sztuczka z wprowadzaniem słuchacza na kolejny szczebel percepcji ma szansę się udać tylko poprzez odpowiednią kumulację wrażeń. Incubus jednak wszystkie utwory opiera na jednej linii. Jest taki jeden moment w piosence „Isadore”, gdzie chłopcy niemal osiągają zamierzony efekt. Wokalista faktycznie pokazuje, na co stać jego gardło. Zaraz potem perkusista wykonuje kilka mocniejszych uderzeń, dźwięk pozostaje w miłym dla uchu zawieszeniu, po którym powinna nastąpić seria ciekawych kombinacji akordów, trochę klawiszy, efekt nałożony na gitarę. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego zastosowana została prosta sztuczka: kopiuj, wklej, zapętl. Robi się prosto i zwyczajnie.
Incubus z mocnego i silnego zespołu, który startował z jasnej i wysokiej pozycji, posiadającego szereg wiernych fanów, zmienił się w coś zupełnie nowego. Panowie jasno stwierdzają: to właśnie tego brzmienia szukaliśmy. Pytanie tylko – o jakie brzmienie chodziło i czy je znaleziono. Rysując prostą linię i stawiając Incubus na samym środku, umieściłabym go pomiędzy Greenday i ścieżką dźwiękową z Twilight, a Marillion i Coldplay na lepszych płytach. Na szczęście do pierwszej ekipy nie da się ich zaklasyfikować, do drugiej niestety też. Jeśli środek miał być kompromisem to faktycznie, udało się i jest nieźle. Choć nie ulega wątpliwości, że mogłoby być lepiej.
Incubus: If not now, when? [Epic, 2011]
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |