ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (186) / 2011

Marek Doskocz, Kamil Gruca,

CIĄGŁOŚĆ Z TYM, CO MINIONE

A A A
Z Kamilem Grucą rozmawia Marek Doskocz.
Marek Doskocz: Debiutowałeś książką „Panowie z Pitchfork”. Teraz Znak wydał kontynuację, czyli „Barona i łotra”. Powiedz mi, skąd to zainteresowanie wojną stuletnią?

Kamil Gruca: Zainteresowanie średniowieczem zaczęło się u mnie chyba już w dzieciństwie. Czyli dość typowo, jak przystało na małego chłopca. Ot, zwyczajna fascynacja etosem rycerskim. Po prostu zostało mi to na dłużej. Co do tego szczególnego zainteresowania wojną stuletnią, to wiąże się to z okresem nieco późniejszym (nie czytałem „Henryka V” jako siedmiolatek). Kiedy miałem 14 lat, dołączyłem do Drużyny Łuczniczej Drabów Pieszych z Pruszkowa. Było to coś, co często określa się jako „bractwo rycerskie”, a co faktycznie było i jest nadal grupą rekonstrukcji historycznej. Staramy się w ramach naszej działalności odtwarzać historię materialną średniowiecza. W szczególności interesuje nas właśnie wojna stuletnia. Zwłaszcza w początkowym okresie istnienia drużyny staraliśmy się dobrać nasze stroje i rynsztunek tak, by oddawały wiernie wygląd łuczników angielskich właśnie z okresu wojny stuletniej.

M.D.: Czym się różni „bractwo rycerskie” od grupy rekonstrukcji historycznej?

K.G.: No cóż, nie wiem, co ludzie używający terminu „bractwo rycerskie” pod nim rozumieją, ale we mnie rodzi to przykre skojarzenia z jakimś podejrzanym ugrupowaniem (przynajmniej w odniesieniu do współczesności). Rekonstrukcję historyczną określiłbym, tu padnie mocne sformułowanie, jako alternatywną archeologię. Śmiałą, czasem być może karkołomną, próbę odtworzenia pewnej rzeczywistości poprzez rekonstrukcję jej aspektów materialnych, a czasem również duchowych. Przy czym duchowość należy tu rozumieć tak jak w teatrze.

M.D.: Czyli jak?

K.G.: Czyli jako próbę wywołania oddziaływania na odbiorcę przez odgrywanie pewnej roli. W szczególności nie chciałem, żeby zabrzmiało to, jakbyśmy poprzez wkładanie szat z innej epoki doznawali jakichś niezwykłych wzruszeń czy przeżyć natury duchowej.

M.D.: A zdarzały się takie sytuacje w tzw. „bractwach rycerskich”?

K.G.: Ponieważ dalej nie wiem, czym są „bractwa rycerskie”, to pytanie jest dla mnie zdecydowanie zbyt trudne. Chyba, że pytasz o średniowieczne zakony rycerskie. Sądzę, iż w ich szeregach wkładanie na siebie szat zakonnych, w szczególności tych z krzyżem, pozwalało przeżyć silne doznania duchowe. Przynajmniej niektórym.

M.D.: Wyjaśnij mi i czytelnikom, skąd wziął się Twój pseudonim sir Robert Neville?

K.G.: Pseudonim został wymyślony wraz z dowódcą naszej drużyny (Rafałem Prądzyńskim) na potrzeby turniejów, w których brałem udział. Chodziło o to, że „Kamil Gruca” nie brzmi zbyt rycersko. Jako że drużyna odtwarzała już łuczników angielskich, doszliśmy do wniosku, że znajdzie się w niej miejsce dla angielskiego rycerza. Neville'owie byli (być może są nadal) znaczącym rodem na Wyspach, a ich znakiem herbowym był faktycznie srebrny (jak określa się w heraldyce biały) krzyż świętego Andrzeja (czyli ten sam, który widnieje w herbach książkowych Neville'ów). O baronie Arturze mówi się Artur Neville z Pitchfork. „Z Pitchfork” oznacza, że przedstawiciele tej gałęzi rodu wywodzą się z miejscowości Pitchfork, fikcyjnej zresztą. Kiedy brałem udział w turniejach, również przywdziewałem tabard i nosiłem tarczę z herbem, który jest opisywany w książce. Stąd „Neville”, ale skąd wywodzi się imię „Robert” nie wiem, mnie po prostu przypadło do gustu.

M.D.: Fechtujesz od 14 roku życia, w 2006 zdobyłeś Ligę Rycerską. Opowiedz coś o tym.

K.G.: Fechtunek jest jednym z moich ważnych zainteresowań życiowych. To hobby, które praktykuję od kilkunastu lat. W 2006 trochę mi się poszczęściło i wygrałem więcej walk niż inni na organizowanych w ramach „Ligii rycerskiej” turniejach. Fechtunek to coś obecnego w moim życiu od tak dawna, że nawet trudno jest mi powiedzieć, dlaczego zacząłem się tym zajmować. Widzę w tym, jak sądzę, to, co zazwyczaj widzi się w sztukach walki. Jest tu finezja i brutalna siła (miecz to nie szpada sportowa), refleks i wytrzymałość, jest możliwość zaspokojenia pewnych instynktów. Jest próba ciągłego zwiększania swoich umiejętności, chęć utrzymania się w dobrej kondycji. Poza tym jest też pewne poczucie ciągłości i kontynuacji tradycji z czasów, kiedy broń biała dominowała na polach bitew.

M.D.: Średniowiecze… jak Ty sobie wyobrażasz tę epokę? Jak ona funkcjonuje w Twojej wyobraźni?

K.G.: Rozumiem, że jest tu sporo miejsca na wywiad, ale chyba jednak nie aż tyle, żebym odpowiedział na to pytanie. Zresztą odpowiedź na nie można znaleźć, zarówno czytając „Panów z Pitchfrork”, jak i „Barona i Łotra”.

M.D.: Kiedy pierwszy raz wziąłeś udział w turnieju rycerskim?

K.G.: Tutaj kryje się pewna wieloznaczności. Jako uczestnik szeroko rozumianego turnieju, czyli ktoś w stroju z epoki, przechadzający się po obozowisku lub zamku, wziąłem udział zapewne w wieku lat 14 lub 15, czyli kiedy przystąpiłem do drużyny. W szrankach zacząłem stawać dopiero kiedy byłem pełnoletni.

M.D.: Jakie są zasady takiego turnieju? Jaki jest jego przebieg?

K.G.: Zasady różnią się pomiędzy turniejami i są na tyle szczegółowe, że nie warto ich tutaj opisywać. Walki mają zazwyczaj charakter pucharowy, choć zdarza się, iż walczy po kolei każdy z każdym. Popularne są też walki grupowe, za nimi jednak nie przepadam. Wolę walkę z jednym przeciwnikiem, wtedy ma to, moim zdaniem, więcej wspólnego z umiejętnościami niż ślepym trafem.

M.D.: Walka grupowa… Kojarzy mi się to z tym, że każdy tłucze każdego, jak leci (śmiech). Jak to wygląda w rzeczywistości?

K.G.: W rzeczywistości wygląda to zazwyczaj dokładnie tak, jak w Twoim wyobrażeniu. Czasami jednak przyjmuje się bardziej wyrafinowaną konwencję, w myśl której są dwie grupy walczących. Wtedy należy bić jak leci, ale wcześniej sprawdzić, czy nie jest z przeciwnej drużyny.

M.D.: Często zdarzają się w czasie takich turniejów zranienia i kontuzje? Rozumiem, że walczycie bronią tępą?

K.G.: Broń jest stępiona, kontuzje się zdarzają, choć mi nigdy nie przytrafiło się nic poważniejszego niż siniaki i stłuczenia. Myślę, że urazowość jest tu podobna jak w innych sztukach walki, gdy bierze się udział w sparringach.

M.D.: Według Ciebie skąd w ludziach bierze się potrzeba odtwarzania zamierzchłych czasów? Mamy XXI wiek, komputery i inne nowinki technologiczne, a niektórzy dalej znajdują frajdę w walkach średniowiecznych.

K.G.: Przyczyn, jak zwykle, gdy mamy do czynienia ze zjawiskiem społecznym, jest wiele. Po części wynika to zapewne ze złudnego przekonania o tym, że kiedyś było w pewnym sensie lepiej, piękniej, pełniej, w bliższym kontakcie z naturą, w bliższym kontakcie z drugim człowiekiem i tym podobne. Jest też pewien wątek związany z wiedzą. Zdobywamy jej coraz więcej, dla niektórych samo to jest frajdą niezależnie od badanego przedmiotu. Są też tacy, którzy po prostu lubią walczyć i konfrontować z innymi. Czasami jest też chęć doznania ciągłości z tym, co minione, ale jednak poprzez ową ciągłość nie całkiem utracone. U mnie jest chyba po trosze z tego wszystkiego.

M.D.: Przejdźmy do książek. Ile czasu zajęło Ci napisanie obu tomów?

K.G.: „Panów z Pitchfork” pisałem jakieś trzy, cztery miesiące, pracując intensywnie dzień w dzień. „Baron i łotr” powstawał w znacznie wolniejszym tempie. W trakcie jego pisania miałem już regularną pracę. Po ośmiu godzinach pisania kodu nie zawsze czułem nastrój do snucia opowieści o średniowieczu. Dlatego też wykorzystywałem tylko te momenty, w których, jak sądziłem, naprawdę miałem ogromną potrzebę pisania. Czytanie kolejnych książek historycznych jest również dość czasochłonne. W przypadku materiałów dotyczących Flandrii trzeba się napracować, żeby zdobyć jakąkolwiek książkę na ten temat. Ponadto w moim życiu zmieniło się wiele podczas pisania „Barona i łotra”. Wróciłem z Paryża do Warszawy i poznałem moją żonę. To ona dokonała wstępnej korekty książki i podtrzymywała mnie na duchu w chwilach zwątpienia. W sumie czas od napisania pierwszego zdania do ukończenia książki oszacowałbym na jakieś półtora roku.

M.D.: Czyli poza pisaniem książek czym się zajmujesz?

K.G.: Programowaniem. W tej chwili pracuję przy tworzeniu gry online. W pewnym momencie swojego życia nabrałem przekonania, że przydałaby mi się jakaś umiejętność techniczna. Lubię filozofię, zwłaszcza tę z tak zwanej tradycji „analitycznej”. Pisanie jest moją pasją, niestety nie widziałem możliwości, by którąkolwiek z tych rzeczy zarabiać na życie. Ponieważ na studiach interesowałem się logiką i semiotyką, pomyślałem o programowaniu. A teraz myślę o nim co najmniej osiem godzin dziennie, ale zazwyczaj mi to nie przeszkadza. Lubię to, co robię i stanowi to miłą dla mojego umysłu przeciwwagę do pisarstwa.
M.D.: Zdradzisz, co to za gra?

K.G: Oczywiście, jest to tauriwordl.pl.

M.D.: Powiedz mi na koniec naszej rozmowy, czy planujesz kontynuację „Barona i łotra”? W ogóle, jakie są Twoje plany pisarskie w przyszłości?

K.G.: „Baron i łotr” raczej zakończył przygody Neville'ów. Mam jednak w planach kolejne powieści. Jeżeli tylko znajdą się chętni, którzy będą je czytali, ja będę je pisał. Tym razem jednak akcja przeniesie się, przynajmniej częściowo, na polski grunt. Dalej jednak pozostanę w kręgu średniowiecza.