ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (193) / 2012

Piotr Bieroń,

COŚ PRZETRWAŁO

A A A
„Coś”, horror science fiction Johna Carpentera z 1982 roku, jest najlepszym dowodem na to, że kultowość w kinie nigdy nie jest efektem działań marketingowych czy też dobrego miejsca w box office’ach – jest za to zjawiskiem, które może przyjść tylko i wyłącznie z czasem. Dzieło twórcy „Halloween” nie osiągnęło wysokich wyników finansowych, przegrywając z dużo bardziej wyczekiwanym (i firmowanym nazwiskiem Stevena Spielberga) „E.T”. Krytycy filmowi również nie byli do niego zbyt entuzjastycznie nastawieni. Obraz przeszedł przez kina bez echa. Patrząc z perspektywy lat, trudno zrozumieć, czemu tak się stało. W filmie nie tylko znalazły się, ale i zostały znakomicie zrealizowane wszystkie elementy, które powinny się składać na dobry horror. Historia amerykańskich polarników, zmuszonych do walki w odciętej od świata bazie na Antarktydzie z dziwną pozaziemską istotą, która nie tylko atakuje, ale i potrafi przybierać wygląd swych ofiar, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sekundy. Niewesoła sytuacja filmu zmieniła się dopiero po wydaniu go na kasetach wideo. Wtedy to został on niejako odkryty na nowo przez fanów kina grozy i science fiction, z czasem zdobywając status dzieła kultowego.

I oto, po 29 latach od premiery „Coś”, decydenci wytwórni Universal uznali, że dobrze byłoby przypomnieć widowni o tym zacnym filmie. Pierwszym, co nasunęło im się na myśl, był oczywiście remake, jednak film Carpentera nie zestarzał się w takim stopniu, by nowa wersja była naprawdę potrzebna. Postanowiono więc, że nowe dzieło będzie opowiadać o wydarzeniach, które miały miejsce przed tymi przedstawionymi w oryginale. Tytuł pozostał jednak ten sam, jako że – jak twierdzi reżyser filmu, Matthijs van Heijningen – nikt nie był w stanie wymyślić niczego lepszego. Tym oto sposobem „Coś” A.D. 2011 stało się prequelem kultowego filmu Carpentera.

Głównym wątkiem filmu Heijningena stało się to, co w dziele z 1982 roku było tylko zasugerowane, a więc los norweskich naukowców, którzy mieli nieszczęście odnaleźć ukryty pod powierzchnią lodu statek kosmiczny oraz jego pasażera, będącego przyczyną wszystkich późniejszych tragedii. W „Coś” Carpentera dane było nam (oraz głównym bohaterom) zobaczyć tylko zniszczoną norweską bazę oraz to, co pozostało z jej mieszkańców. Dopiero teraz mamy okazję dowiedzieć się, co rzeczywiście zaszło w ich obozie.

Zamierzenie twórców z pewnością jest ciekawe, ale efekt budzi mieszane uczucia. Generalnie nie jest to zły film, zwłaszcza na tle nakręconych po latach remake’ów, prequeli i sequeli innych kultowych dzieł. Tyle że nowe „Coś” nie dorasta do pięt swojemu pierwowzorowi i chyba nie jest taką kontynuacją, jakiej oczekiwali jego fani. Tym, czego przede wszystkim zabrakło nowemu filmowi, jest finezja. Oryginał Carpentera charakteryzował się znakomitym nakreśleniem stanu nieufności i paranoi, w który popadli przebywający na stacji polarnicy. Nikt nie wiedział, kto jest człowiekiem, a kto już tylko jego imitacją. Sceny potwornych transformacji bohaterów w monstra były tylko wykrzyknikiem, uwalniającym nagromadzoną wcześniej grozę. Tak znakomicie budowanego klimatu próżno szukać w prequelu. W najnowszym filmie potwór pojawia się dość często, czasami nawet wtedy, gdy nie grozi mu zdemaskowanie ze strony ludzi. O ile jeszcze w pierwszej połowie projekcji twórcy próbują utrzymać widza w niepewności i zaskakiwać go nagłym ujawnieniem monstrum, o tyle ostatnie pół godziny to w zasadzie klasyczny (i schematyczny) monster movie, w którym wściekłe „coś” biega po stacji i zabija ludzi. Fakt ten rozczarowuje, gdyż klimat pryska jak bańka mydlana, a niezwykłość pomysłu, na którym opierało się dzieło Carpentera i na którym stara się opierać prequel, gubi się gdzieś po drodze.

Oglądając film, miałem wrażenie, że wszystko dzieje się tu za szybko, a prolog jest zbyt krótki – jak gdyby reżyser chciał przejść od razu do meritum. Efekt jest taki, że nie mamy czasu dobrze poznać głównych bohaterów, może za wyjątkiem Kate Lloyd granej przez Mary Elisabeth Winstead. Sprowadzenie większości postaci do roli mięsa armatniego powoduje, że ich dramat znika, a widz nie czuje z nimi głębokiej więzi. Zarzut dotyczący zbyt szybkiego tempa odnosi się też do zakończenia, będącego po prostu realizacją konwencji kina akcji – efektowną, ale pozbawioną klimatu grozy (tudzież sensu).

Film Matthijsa van Heijningena przegrywa na całej linii z oryginałem Carpentera, mimo wszystko jednak ma w sobie kilka elementów, które mogą się podobać. Trzyma w napięciu, bardziej opartym na efekcie zaskoczenia (zwanym też efektem Buuu!!!) niż na mozolnym budowaniu gęstej atmosfery. Na pochwałę zasługuje też gra Mary Elisabeth Winstead. Jej postać jest charyzmatyczna i budzi sympatię; to w zasadzie jedyna osoba na stacji, której naprawdę chce się kibicować. Dobra jest również muzyka Marco Beltramiego – świetnie buduje ona nastrój, choć – jak to zwykle bywa z muzyką z horrorów – jest dość trudna w odbiorze poza filmem (sprawdziłem na własnych uszach).

Wszystko to składa się na niezły, ale nie wybijający się ponad przeciętność obraz. Wielbiciele oryginału docenią zapewne kilka nawiązań do filmu Carpentera, jednak sama intertekstualność nie jest w stanie zamaskować aż nazbyt uproszczonego scenariusza i nieciekawych bohaterów. Wydaje mi się, że najbardziej zadowoleni będą ci widzowie, którzy nie mieli styczności z klasykiem z 1982 roku, a i to głównie dlatego, że nie zauważą, jak bardzo zmarnowano tkwiący w tej historii potencjał.

Koniec końców, „Coś” A.D. 2011 jest filmem poprawnym, który dobrze się ogląda, ale który nie zostaje w pamięci na dłużej. Osobom, które nie miały styczności z dziełem Carpentera, polecam w pierwszej kolejności zapoznać się właśnie z nim, a prequel obejrzeć kiedyś, przy okazji…
„Coś” („The Thing”). Reż.: Matthijs van Heijningen. Scen.: Eric Heisserer. Obsada: Mary Elisabeth Winstead, Ulrich Thomsen, Joel Edgerton. Gatunek: horror science fiction. Produkcja: Kanada / USA 2011, 103 min.