PŁYNĄĆ DALEJ POD PRĄD
A
A
A
Szpilki mogą wywoływać dwojakie asocjacje. Z jednej strony, kiedy mowa o butach, są synonimem elegancji, szyku, kobiecości. Z drugiej zaś mamy tę szpilkę, która kłuje, rani; która zarówno drażni pamięć, nie pozwalając spokojnie zasnąć, jak i bywa wbijana pod paznokieć niewinnej ofierze. Ową ambiwalencję znaczeń zdaje się wykorzystywać Magdalena Tulli w tytule swej najnowszej książki, którą po ukazaniu się w sprzedaży momentalnie powitał szereg entuzjastycznych recenzji. Reakcja zastanawiająca tym bardziej, że na pierwszy rzut oka dostrzec można odmienność tej prozy od poprzednich utworów autorki. Czyżby więc gorące przyjęcie zawdzięczała jedynie rozsławionemu nazwisku, które na stałe wpisało się już w historię literatury polskiej przełomu wieków?
Otóż właśnie przy nazwisku Tulli wypadałoby się zatrzymać, należy ono bowiem do zasadniczych przyczyn bolesnego, dramatycznego rozdarcia narratorki-bohaterki „Włoskich szpilek”. Narratorki, która tym razem wyposażona została w jawne rysy autobiograficzne. Czy nastąpił tu zatem radykalny odwrót od nieepickiej wersji metafikcji (do której zaliczył wcześniejsze „Sny i kamienie” i „W czerwieni” Przemysław Czapliński) w stronę antyfikcji? Po wnikliwszej lekturze nowego tomu tekstów Tulli dostrzega się, jak arbitralne bywają takie rozróżnienia, doszło w nim wszak tylko do przesunięcia akcentów. Jakkolwiek odmienna byłaby przeto proporcja fikcji do autentyku, niezmienny pozostaje autentyzm, którego co prawda odmawiali niektórzy krytycy pozostałym opowieściom pisarki, rzekomo nazbyt literackim, „zimnym”, przerafinowanym. Tymczasem „Włoskie szpilki” tłumaczą obecność rekwizytów charakterystycznych dla jej prozy (np. rzeczy i zjawisk prowizorycznych) oraz pozorności tzw. świata przedstawionego, świadczącej o czymś więcej niż o jałowych igraszkach formą.
Kluczem okazuje się traumatyczna scheda po matce, która za młodu straciła w obozie koncentracyjnym całą rodzinę. „Tak, zginęliśmy. Oto dlaczego żyję tylko na pół gwizdka, w każdej minucie wątpiąc w grunt pod nogami, chmury, trawę i wszystko inne. (…) Stąd nieufność wobec rzeczywistości, która – co może się okazać w najmniej oczekiwanym momencie – przy pozorach solidarności zrobiona jest z łatwopalnej tektury” (s. 73). Oprócz wybrakowania świata przypominającego tandetne dekoracje spotykamy tutaj inne motywy znane z dawniejszych utworów Tulli, takie jak położenie grup zbędnych i niechcianych (por. wysiedleńców ze „Skazy”), tu ucieleśnionych konkretnie w zaszczutych w 1968 r. polskich Żydach (i domniemanych Żydach); problem tożsamości „ja” narratorskiego, względność wiedzy o przeszłości, władza języka nad człowiekiem (por. „Tryby”), identyfikowanie się z różnymi postaciami (nie tylko jako metoda różnych punktów widzenia), podobieństwo wojennych losów włoskiej części rodziny do historii mieszkańców Ściegów (np. znajdowanie przez dziadka pociechy w fortepianie – por. Raucha z „W czerwieni”), sen jako koszmar, ale zarazem rzeczywistość, powrót do przeszłości i przymus ucieczki, a spośród zabiegów artystycznych gest kreowania umowności. Nie uznałabym tego za „samopowtarzalność” czy ograniczenie wyobraźni, raczej za punkty zapalne myśli, kwestie, nad którymi autorka nie może po prostu przejść do porządku dziennego, gdyż upatruje w nich determinant własnej tożsamości.
Nic dziwnego, że najłatwiej w „Włoskich szpilkach” odczytywać właśnie podbudowę biograficzną wymienionych motywów. Oto wraz z cierpiącą na chorobę Alzheimera matką narratorka odbywa „podróż pod prąd”, dzięki której poznaje historię jednej gałęzi swojej rodziny, a równocześnie może próbować zrozumieć rezerwę i odtrącenie doznawane w dzieciństwie. Matka bowiem, jedna z ocalonych wśród prowadzonych na rzeź, zapragnęła nieskazitelności, wiedząc już, że skaza (jak przekonują się też postacie z opowieści Tulli pod tym tytułem) tożsama jest ze skazaniem. Wbrew swym nadziejom nie urodziła wszakże nieskazitelnej córki, i to nie tylko z powodu oczywistej u dzieci skłonności do brudzenia się oraz do braku zahamowań. Skazą dziecka okazało się niezawinione zawieszenie pomiędzy dwoma światami: tym lepszym, mediolańskim, związanym z ojcem, i tym „nieprawdziwym”, koszmarnym, peerelowskiej Warszawy. Kontrast między nimi uwypuklony został już na okładce: czerwień włoskiego ilustrowanego leksykonu dla dzieci contra umieszczona na szarym tle tytulatura książki przypominająca krojem czcionki nagłówki w gazetach sprzed kilkudziesięciu lat, lub może nawet afisze z okresu okupacji. Nie precyzowałabym tego, bo o ile decydenci chcieli przerwać ciągłość między przeszłością a teraźniejszością (por. też „Sny i kamienie”), o tyle gniew i frustracja nie odeszły wraz z wojną, lecz stały się zbiorowym dziedzictwem, znajdującym ujście w agresji: „Doznane upokorzenie było jak nieuleczalny, paskudzący się wrzód pod źle skrojoną koszulą i marynarką. Nieleczone zakażenie przenosiło się z człowieka na człowieka, z dorosłych na dzieci” (s. 13).
Tym sposobem przedszkole, gdzie towarzyszymy wspominającej narratorce, okazuje się małym piekłem, a sytuacja w szkole podstawowej wcale nie wygląda lepiej. Rozdwojona wewnętrznie, zawsze „niepasująca” i rozkojarzona dziewczynka spotyka się z odrzuceniem, napiętnowaniem oraz wszelkimi formami poniżenia ze strony zarówno kolegów, jak i nauczycieli. Nakreślony przez autorkę portret „naszego kraju” jest krańcowo przygnębiający, może nawet przerysowany: zewsząd straszą portrety dygnitarzy, kolory są wyblakłe i nawet jabłka muszą być cierpkie. W opisach jednak zasadniczo nie pojawia się groteska; nie ma tu miejsca na śmiech, choćby gorzki. Tulli częściowo usprawiedliwia postawy ludzi wczesnym wpojeniem w nich bezsilności i wykorzystaniem nadziei tych, którzy pragnęli ulgi po urazie wojennym. Nazwałabym to – parafrazując Miłosza „ukąszenie heglowskie” – heglowskim ukłuciem. Szpilką oczywiście. Albo wręcz zastrzykiem znieczulającym.
Zastrzyki daje również bohaterka schorowanej matce, która tracąc pamięć, podróżuje niejako do źródeł czasu, aczkolwiek „Życie (…) to same dalsze ciągi bez żadnego początku, stare, zasupłane wątki wleczone nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Początek jest tam, gdzie tkwi chorągiewka, chyba że wyjmie ją ktoś i przeniesie gdzie indziej” (s. 22-23). Tak właśnie postępuje narratorka: przenosi chorągiewkę, zaczyna z różnych punktów, co widać nawet w strukturze książki. Składa się na nią siedem miniatur i choć można je traktować jako całostki (czytać w dowolnej kolejności), dopiero razem składają się na pewną „próbę całości”, ukazującą różne aspekty wyalienowania. Dotyczy ono wszak nie tylko małej bohaterki, ledwie przeczuwającej, że jej zmartwienia to błahostka wobec powszechnego cierpienia – tak jak sugerowała Tulli już w poprzednich opowieściach, wszyscy naznaczeni są brakiem.
Wokół owej ponurej konkluzji autorka, niekwestionowana mistrzyni stylu, tworzy jednak poruszającą, frapującą aurę, która chroni „Włoskie szpilki” przed zgubną możliwością streszczenia. Proza ta wpisuje się w eksponowaną od lat 90. tematykę rewizji rzeczywistości PRL-u, autobiografizmu i splątanych losów polsko-żydowskich. Nie mamy tu oczywiście do czynienia z kreowaniem lub odtwarzaniem małych ojczyzn, ale z demitologizacją wyrażającą brak własnego miejsca i traumę dzieciństwa. Ze wspomnień nie wyłania się nostalgia za przeszłością czy próba odzyskania czasu; Tulli unika sentymentalizmu. Wyjawia wiele, lecz tak jak w poprzednich opowieściach chroni się dystansem; narrator przemawia w pierwszej osobie (także liczby mnogiej), niemniej wielokrotnie obcujemy po prostu z „tą dziewczynką”, „bohaterką tej historii”. Być może indywidualne losy bohatera literackiego przemawiają do nas bardziej, kiedy identyfikujemy go z autorem, jednak ostatecznie nieistotne, czy mała Tulli rzeczywiście była tak pogardzana i wykpiwana, gryzła kasztany i miała usta poplamione atramentem, podobnie jak nieistotne, czy „wyznania” niektórych banalistów co do ilości wypitego alkoholu to prawda, czy przechwałki. Ważniejsze, w jaki sposób dziecko zatrute goryczą, pragnące stać się „przeciw-sobą” albo zniknąć, przezwyciężyło swoją bezradność, upodlenie i zniewolenie piętnem przeszłości.
Odnosi się wrażenie, że zaszło tutaj coś odwrotnego aniżeli np. w powieści „Dom, sen i gry dziecięce” Kornhausera, w której przyjazną, tolerancyjną małą ojczyznę należało opuścić, gdyż wyobcowanie stanowiło cenę inicjacji poetyckiej. Tulli natomiast zakorzenienie może ofiarować dopiero język, wszakże nie pojmowany jako sfera autonomiczna, chłodna abstrakcja (co zarzucano autorce w odniesieniu do „Trybów”), tylko oswojony, pozwalający zmierzyć się z tym, co nie powinno było się wydarzyć i wciąż nie daje spokoju. W czterech pierwszych powieściach kluczowe znaczenie ma, jak sądzę, stawienie czoła pustce, udźwignięcie ciężaru owego życia naznaczonego brakiem, czego musiał podjąć się przede wszystkim narrator, odpowiadający nie tylko za los własny, ale także innych postaci. Pustka okazywała się tam – paradoksalnie – sensem przygodności zmuszającej do formowania siebie w opowiadaniu. Chociaż bowiem niechciana, opaczna przeszłość rzutuje na przyszłość, to istota egzystencji, analogicznie do istoty narracji, leży w jej dzianiu się, co pozwala na zmiany i na odroczenie nieuchronnego (jak w przypadku wysiedlonych w „Skazie”). Spod sceptycznego pesymizmu Tulli prześwituje zatem promyk nadziei: warto spróbować, skoro nie ma nic do stracenia. „W jednej chwili uprzytomniłam sobie, że gdyby naprawdę zabrakło mi przyszłości, już bym nie żyła. Więc zostało jej jeszcze trochę, być może całkiem sporo, lekko licząc trzydzieści lat. Trzydzieści lat dobrego życia, wystarczy po nie sięgnąć” (s. 51). Po „Włoskie szpilki” również warto sięgnąć.
Otóż właśnie przy nazwisku Tulli wypadałoby się zatrzymać, należy ono bowiem do zasadniczych przyczyn bolesnego, dramatycznego rozdarcia narratorki-bohaterki „Włoskich szpilek”. Narratorki, która tym razem wyposażona została w jawne rysy autobiograficzne. Czy nastąpił tu zatem radykalny odwrót od nieepickiej wersji metafikcji (do której zaliczył wcześniejsze „Sny i kamienie” i „W czerwieni” Przemysław Czapliński) w stronę antyfikcji? Po wnikliwszej lekturze nowego tomu tekstów Tulli dostrzega się, jak arbitralne bywają takie rozróżnienia, doszło w nim wszak tylko do przesunięcia akcentów. Jakkolwiek odmienna byłaby przeto proporcja fikcji do autentyku, niezmienny pozostaje autentyzm, którego co prawda odmawiali niektórzy krytycy pozostałym opowieściom pisarki, rzekomo nazbyt literackim, „zimnym”, przerafinowanym. Tymczasem „Włoskie szpilki” tłumaczą obecność rekwizytów charakterystycznych dla jej prozy (np. rzeczy i zjawisk prowizorycznych) oraz pozorności tzw. świata przedstawionego, świadczącej o czymś więcej niż o jałowych igraszkach formą.
Kluczem okazuje się traumatyczna scheda po matce, która za młodu straciła w obozie koncentracyjnym całą rodzinę. „Tak, zginęliśmy. Oto dlaczego żyję tylko na pół gwizdka, w każdej minucie wątpiąc w grunt pod nogami, chmury, trawę i wszystko inne. (…) Stąd nieufność wobec rzeczywistości, która – co może się okazać w najmniej oczekiwanym momencie – przy pozorach solidarności zrobiona jest z łatwopalnej tektury” (s. 73). Oprócz wybrakowania świata przypominającego tandetne dekoracje spotykamy tutaj inne motywy znane z dawniejszych utworów Tulli, takie jak położenie grup zbędnych i niechcianych (por. wysiedleńców ze „Skazy”), tu ucieleśnionych konkretnie w zaszczutych w 1968 r. polskich Żydach (i domniemanych Żydach); problem tożsamości „ja” narratorskiego, względność wiedzy o przeszłości, władza języka nad człowiekiem (por. „Tryby”), identyfikowanie się z różnymi postaciami (nie tylko jako metoda różnych punktów widzenia), podobieństwo wojennych losów włoskiej części rodziny do historii mieszkańców Ściegów (np. znajdowanie przez dziadka pociechy w fortepianie – por. Raucha z „W czerwieni”), sen jako koszmar, ale zarazem rzeczywistość, powrót do przeszłości i przymus ucieczki, a spośród zabiegów artystycznych gest kreowania umowności. Nie uznałabym tego za „samopowtarzalność” czy ograniczenie wyobraźni, raczej za punkty zapalne myśli, kwestie, nad którymi autorka nie może po prostu przejść do porządku dziennego, gdyż upatruje w nich determinant własnej tożsamości.
Nic dziwnego, że najłatwiej w „Włoskich szpilkach” odczytywać właśnie podbudowę biograficzną wymienionych motywów. Oto wraz z cierpiącą na chorobę Alzheimera matką narratorka odbywa „podróż pod prąd”, dzięki której poznaje historię jednej gałęzi swojej rodziny, a równocześnie może próbować zrozumieć rezerwę i odtrącenie doznawane w dzieciństwie. Matka bowiem, jedna z ocalonych wśród prowadzonych na rzeź, zapragnęła nieskazitelności, wiedząc już, że skaza (jak przekonują się też postacie z opowieści Tulli pod tym tytułem) tożsama jest ze skazaniem. Wbrew swym nadziejom nie urodziła wszakże nieskazitelnej córki, i to nie tylko z powodu oczywistej u dzieci skłonności do brudzenia się oraz do braku zahamowań. Skazą dziecka okazało się niezawinione zawieszenie pomiędzy dwoma światami: tym lepszym, mediolańskim, związanym z ojcem, i tym „nieprawdziwym”, koszmarnym, peerelowskiej Warszawy. Kontrast między nimi uwypuklony został już na okładce: czerwień włoskiego ilustrowanego leksykonu dla dzieci contra umieszczona na szarym tle tytulatura książki przypominająca krojem czcionki nagłówki w gazetach sprzed kilkudziesięciu lat, lub może nawet afisze z okresu okupacji. Nie precyzowałabym tego, bo o ile decydenci chcieli przerwać ciągłość między przeszłością a teraźniejszością (por. też „Sny i kamienie”), o tyle gniew i frustracja nie odeszły wraz z wojną, lecz stały się zbiorowym dziedzictwem, znajdującym ujście w agresji: „Doznane upokorzenie było jak nieuleczalny, paskudzący się wrzód pod źle skrojoną koszulą i marynarką. Nieleczone zakażenie przenosiło się z człowieka na człowieka, z dorosłych na dzieci” (s. 13).
Tym sposobem przedszkole, gdzie towarzyszymy wspominającej narratorce, okazuje się małym piekłem, a sytuacja w szkole podstawowej wcale nie wygląda lepiej. Rozdwojona wewnętrznie, zawsze „niepasująca” i rozkojarzona dziewczynka spotyka się z odrzuceniem, napiętnowaniem oraz wszelkimi formami poniżenia ze strony zarówno kolegów, jak i nauczycieli. Nakreślony przez autorkę portret „naszego kraju” jest krańcowo przygnębiający, może nawet przerysowany: zewsząd straszą portrety dygnitarzy, kolory są wyblakłe i nawet jabłka muszą być cierpkie. W opisach jednak zasadniczo nie pojawia się groteska; nie ma tu miejsca na śmiech, choćby gorzki. Tulli częściowo usprawiedliwia postawy ludzi wczesnym wpojeniem w nich bezsilności i wykorzystaniem nadziei tych, którzy pragnęli ulgi po urazie wojennym. Nazwałabym to – parafrazując Miłosza „ukąszenie heglowskie” – heglowskim ukłuciem. Szpilką oczywiście. Albo wręcz zastrzykiem znieczulającym.
Zastrzyki daje również bohaterka schorowanej matce, która tracąc pamięć, podróżuje niejako do źródeł czasu, aczkolwiek „Życie (…) to same dalsze ciągi bez żadnego początku, stare, zasupłane wątki wleczone nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Początek jest tam, gdzie tkwi chorągiewka, chyba że wyjmie ją ktoś i przeniesie gdzie indziej” (s. 22-23). Tak właśnie postępuje narratorka: przenosi chorągiewkę, zaczyna z różnych punktów, co widać nawet w strukturze książki. Składa się na nią siedem miniatur i choć można je traktować jako całostki (czytać w dowolnej kolejności), dopiero razem składają się na pewną „próbę całości”, ukazującą różne aspekty wyalienowania. Dotyczy ono wszak nie tylko małej bohaterki, ledwie przeczuwającej, że jej zmartwienia to błahostka wobec powszechnego cierpienia – tak jak sugerowała Tulli już w poprzednich opowieściach, wszyscy naznaczeni są brakiem.
Wokół owej ponurej konkluzji autorka, niekwestionowana mistrzyni stylu, tworzy jednak poruszającą, frapującą aurę, która chroni „Włoskie szpilki” przed zgubną możliwością streszczenia. Proza ta wpisuje się w eksponowaną od lat 90. tematykę rewizji rzeczywistości PRL-u, autobiografizmu i splątanych losów polsko-żydowskich. Nie mamy tu oczywiście do czynienia z kreowaniem lub odtwarzaniem małych ojczyzn, ale z demitologizacją wyrażającą brak własnego miejsca i traumę dzieciństwa. Ze wspomnień nie wyłania się nostalgia za przeszłością czy próba odzyskania czasu; Tulli unika sentymentalizmu. Wyjawia wiele, lecz tak jak w poprzednich opowieściach chroni się dystansem; narrator przemawia w pierwszej osobie (także liczby mnogiej), niemniej wielokrotnie obcujemy po prostu z „tą dziewczynką”, „bohaterką tej historii”. Być może indywidualne losy bohatera literackiego przemawiają do nas bardziej, kiedy identyfikujemy go z autorem, jednak ostatecznie nieistotne, czy mała Tulli rzeczywiście była tak pogardzana i wykpiwana, gryzła kasztany i miała usta poplamione atramentem, podobnie jak nieistotne, czy „wyznania” niektórych banalistów co do ilości wypitego alkoholu to prawda, czy przechwałki. Ważniejsze, w jaki sposób dziecko zatrute goryczą, pragnące stać się „przeciw-sobą” albo zniknąć, przezwyciężyło swoją bezradność, upodlenie i zniewolenie piętnem przeszłości.
Odnosi się wrażenie, że zaszło tutaj coś odwrotnego aniżeli np. w powieści „Dom, sen i gry dziecięce” Kornhausera, w której przyjazną, tolerancyjną małą ojczyznę należało opuścić, gdyż wyobcowanie stanowiło cenę inicjacji poetyckiej. Tulli natomiast zakorzenienie może ofiarować dopiero język, wszakże nie pojmowany jako sfera autonomiczna, chłodna abstrakcja (co zarzucano autorce w odniesieniu do „Trybów”), tylko oswojony, pozwalający zmierzyć się z tym, co nie powinno było się wydarzyć i wciąż nie daje spokoju. W czterech pierwszych powieściach kluczowe znaczenie ma, jak sądzę, stawienie czoła pustce, udźwignięcie ciężaru owego życia naznaczonego brakiem, czego musiał podjąć się przede wszystkim narrator, odpowiadający nie tylko za los własny, ale także innych postaci. Pustka okazywała się tam – paradoksalnie – sensem przygodności zmuszającej do formowania siebie w opowiadaniu. Chociaż bowiem niechciana, opaczna przeszłość rzutuje na przyszłość, to istota egzystencji, analogicznie do istoty narracji, leży w jej dzianiu się, co pozwala na zmiany i na odroczenie nieuchronnego (jak w przypadku wysiedlonych w „Skazie”). Spod sceptycznego pesymizmu Tulli prześwituje zatem promyk nadziei: warto spróbować, skoro nie ma nic do stracenia. „W jednej chwili uprzytomniłam sobie, że gdyby naprawdę zabrakło mi przyszłości, już bym nie żyła. Więc zostało jej jeszcze trochę, być może całkiem sporo, lekko licząc trzydzieści lat. Trzydzieści lat dobrego życia, wystarczy po nie sięgnąć” (s. 51). Po „Włoskie szpilki” również warto sięgnąć.
Magdalena Tulli: "Włoskie szpilki". Wydawnictwo Nisza. Warszawa 2011.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |