
Marek Doskocz, Artur D. Liskowacki,
"MURZYNEK B." TO KSIĄŻKA, A KSIĄŻKI SĄ DO CZYTANIA
A
A
A
Marek Doskocz: W swojej książce „Murzynek B.” wziął Pan na warsztat problem nietolerancji. „Warsztatem” jest też sam język książki. Dlaczego akurat w taki sposób chce Pan mówić o nietolerancji?
Artur D. Liskowacki: Czy mówiąc o „warsztacie języka”, ma Pan na myśli formę książki? Czy jej język właśnie? Nie bardzo rozumiem – wszak warsztat to suma narzędzi, w tym wypadku pisarskich – ale to nieważne, bo przecież przystępując do pisania tej powieści, nie zastanawiałem się specjalnie nad tym, czy o sprawach, które w niej podjąłem, można i należy pisać tak, czy trzeba inaczej. Forma „Murzynka B." jest, oczywiście, przemyślana, a jej język wynika z przyjęcia takiej, a nie innej formy, ale to są sprawy zwyczajne, w naturalny związane z procesem pisania. Domyślam się jednak, że zaczynając naszą rozmowę od tego pytania, pyta Pan w istocie o to, czemu nie napisałem tej historii „po prostu”, po Bożemu, i po co są w niej te wszystkie kombinacje? No, cóż – dla mnie to był właśnie ten język, którym tę historię mogłem opowiedzieć. Bo nie jest ona prosta. Jak i to, o czym mówi. Brak tolerancji w naszym społeczeństwie, rozumiany jako niechęć do czarnoskórego na przykład, to na pewno nie jest jej główny temat. Gdybym miał szukać jednego słowa na to, o czym ona jest - powiedziałbym: o tożsamości. Naszej, polskiej. Ale i tożsamości każdego z nas.
M.D.: Czy taka forma dla przeciętnego czytelnika nie będzie za trudna?
A.D.L.: Wie Pan, pojęcie „przeciętnego czytelnika” jest trochę mylące. Bo jaka jest u nas, w kraju, ta przeciętna? Przeciętność kojarzy się zresztą nie najlepiej, bo na ogół z niskim poziomem. Są po prostu różni czytelnicy, różni odbiorcy literatury. Tak też i książki kierowane są do różnego adresata. Chodzi o to, żeby każdy wybrał coś dla siebie... Oczywiście, ten szukający łatwych lektur czytelnik nie jest raczej adresatem mojej powieści. Ale sądzę, że nie czyta on również wielu innych książek, bo w książkach szuka dla siebie tego, co lubi i rozumie. To zresztą normalne. Po to jest taka rozmaitość literatury. Ja też nie czytam romansów ani wywiadów-rzek z politykami, ale rozumiem, że te pozycje mają swoich zagorzałych entuzjastów. A „Murzynek B.”? To po prostu proza współczesna. Dla jednych, być może, za trudna (znalazłem gdzieś w sieci recenzencką opinię kogoś, kto napisał, że poprzednich moich książek nie zna, a po tej, którą przeczytał, czyli po „Murzynku B.”, po kolejne chyba nie sięgnie. No, cóż...). Dla innych zaś, i to możliwe, zbyt łatwa... Byłoby fatalnie, gdyby pisarze kierowali się w swej twórczości kryterium „trudności”. Myślę, że wtedy w ogóle nie byłoby literatury... Ale, nie chcę tu popadać w zbędny patos. Powiem, więc po prostu: „Murzynek B.” to książka, a książki są do czytania.
M.D.: Ile czasu trwały przygotowania do napisania tej książki?
A.D.L.: Sporo. Do pisania powieści przystępuję zawsze po długiej pracy przygotowawczej, czytam, gromadzę materiały, notatki. Tak powstawało „Eine kleine” o niemieckim Szczecinie. Tak powstawał „Mariasz”, do którego musiałem poznać gruntownie pierwszą połowę XIX wieku w Polsce. A „Murzynek B.” to było mnóstwo spraw do poznania: Afryka jest kulturą o ogromnym bogactwie, zupełnie nam nieznaną, a przecież „Murzynek B.” ma w sobie wiele bardzo różnych wątków – podstawy do opowiedzenia każdego z nich musiałem poznać osobno. Ale to w sumie przecież rzecz normalna dla pisarza. A przynajmniej – normalną być powinna. Pisarz opisuje świat, a przecież jego życie nie daje mu wiedzy o wszystkim. Ja na przykład na pewno nie jestem perkusistą, a B. z mojej powieści owszem. I trzeba było sobie z tym poradzić... Tak więc przygotowania trwały wiele miesięcy, ponad rok.
M.D.: Tytułowy B. to tylko obraz „innego dla Polaka”, czy może obraz każdego z nas, obcego dla innych, gdy inni dla nas to także obcy?
A.D.L.: Otóż właśnie. Tak jak już wspomniałem – relacje polsko-afrykańskie, polskie reakcje na Innego – obojętnie czy Murzyna, czy Mulata – obchodziły mnie tu mniej. Nie uważam zresztą, a i piszę o tym parę razy wprost, aby polski rasizm – wobec ludzi innej skóry zwłaszcza – był jakoś szczególnie widoczny, groźniejszy i gorszy niż gdzie indziej. Owszem, wzbiera u nas ostatnio – ale i nie tylko u nas – fala takiej nietolerancji. Ale jej źródłem jest właśnie to, o co Pan dopytuje: czy aby nie jest to opowieść o tym, że każdy z nas jest – może być w każdej chwili – Obcy. Chyba tak by można rzecz ująć. „Murzyńskość” to nie jest dla mnie kwestia koloru skóry, ale świadomości, że się jest innym. „Murzynek B.” mówi o naszym strachu, że się okażemy Obcy. Że inni nam narzucą tę rolę. Ale i o tym, że z tego strachu, z tej niepewności, kim tak naprawdę jesteśmy, potrafimy być agresorami wobec innych, że w obawie przed wejściem w rolę ofiary, przyjmujemy rolę kata.
M.D.: Mam wrażenie, że książka ma kilka warstw. Sam tytułowy bohater, B., tak naprawdę jest bezimienny. To też w Pana zamyśle miało być symbolem? Jeśli tak to, czego?
A.D.L.: Powiedziałbym trochę inaczej. Nie tyle jest bezimienny, ile wieloimienny. Można sobie przecież czytać to B. jako Bambo - co sugeruje tytuł i motta rozdziałów – ale też jako Bogdan, Barnaba czy Bolesław. Bambus. Albo Bohater. Wieloimienność nie jest symbolem, lecz okazją do nadawania bohaterowi własnego imienia, a zatem sugeruje otwartość odbioru tego, o czym – o kim – książka mówi. A warstwy powieści? No tak, klamrą całości jest sen, w środku jest fabuła, opowieść o B., a w niej – organizująca narrację historia pościgu za nim. A w tym wszystkim jest też wiele wątków – epizodów, anegdot, dygresji – które zbiegają się jednak w jednym miejscu i łączą w opowieść o tym „Murzynie", Innym – w każdym z nas. I o tym, czy potrafimy się z nim, więc i ze sobą zmierzyć, i na ile pozwala nam na to otoczenie. Nie muszę chyba dodawać, że z tym pozwoleniem bywa bardzo, bardzo różnie.
M.D.: Wieloimienność od razu kojarzy mi się z wielokulturowością, ze światem jako globalną wioską. Powoli ten obraz jednak upada chyba? Człowiek może być wielo-: wieloimienny, wielokulturowy, patrząc przez pryzmat mimo wszystko stałej ksenofobii, lęku przed innym?
A.D.L.: Nie tylko może, ale i musi! Bo jest. Z czego na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, żyjąc w przekonaniu, że jesteśmy wycięci z jakiegoś jednego pnia, że dziedziczymy tylko jeden nurt tradycji, kultury, że jesteśmy w stu procentach tym, a nie innym. Nie Innym zwłaszcza. A jest przecież całkiem na odwrót. Wszyscy jesteśmy poskładani z wielu fragmentów, pozszywani z różnych kawałków, nasze życie, nasze dziedzictwo to patchwork. Ale w tym jest właśnie bogactwo. Szkoda, że w Polsce, która ma przecież tak wspaniałe doświadczenia w tej mierze, była ojczyzną wielu narodów, domem tylu kultur, stajemy się nagle tak twardymi zwolennikami jakiegoś mitycznego, pradawnego „Polaka czystej krwi”, „prawdziwego Polaka”... Problem polega zresztą i na tym, że – jak Pan zauważa – zmęczeni tą unifikacją, jaką niesie nam współczesna kultura, a też i polityka, gospodarka – tą McLuhanowską wioską, tą natrętną globalizacją wszystkiego – zaczynamy, na przekór, odbijać w drugą stronę. Szukać na siłę tego, co „swoje”, „tylko nasze”, odróżniające nas od Innych. Jasne, póki chcemy zaznaczać swą odrębność, pokazywać jej urodę i to, jacy jesteśmy – czy raczej, jacy chcemy być w czyichś oczach – jest OK. Zaczyna się dziać źle, gdy nie przyjmujemy do wiadomości, że nasza odrębność to suma wielu kawałków. Odrzucając to, odrzucamy zaś wszystkich „odmieńców”, mieszańców, obcych. Z tego strachu rodzi się agresja, ksenofobia. A przecież tak naprawdę każdy z nas jest Murzynkiem B. Bez względu na zawartość pigmentu w skórze.
M.D.: Dziękuję za rozmowę.
A.D.L.: Ja również.
Artur D. Liskowacki: Czy mówiąc o „warsztacie języka”, ma Pan na myśli formę książki? Czy jej język właśnie? Nie bardzo rozumiem – wszak warsztat to suma narzędzi, w tym wypadku pisarskich – ale to nieważne, bo przecież przystępując do pisania tej powieści, nie zastanawiałem się specjalnie nad tym, czy o sprawach, które w niej podjąłem, można i należy pisać tak, czy trzeba inaczej. Forma „Murzynka B." jest, oczywiście, przemyślana, a jej język wynika z przyjęcia takiej, a nie innej formy, ale to są sprawy zwyczajne, w naturalny związane z procesem pisania. Domyślam się jednak, że zaczynając naszą rozmowę od tego pytania, pyta Pan w istocie o to, czemu nie napisałem tej historii „po prostu”, po Bożemu, i po co są w niej te wszystkie kombinacje? No, cóż – dla mnie to był właśnie ten język, którym tę historię mogłem opowiedzieć. Bo nie jest ona prosta. Jak i to, o czym mówi. Brak tolerancji w naszym społeczeństwie, rozumiany jako niechęć do czarnoskórego na przykład, to na pewno nie jest jej główny temat. Gdybym miał szukać jednego słowa na to, o czym ona jest - powiedziałbym: o tożsamości. Naszej, polskiej. Ale i tożsamości każdego z nas.
M.D.: Czy taka forma dla przeciętnego czytelnika nie będzie za trudna?
A.D.L.: Wie Pan, pojęcie „przeciętnego czytelnika” jest trochę mylące. Bo jaka jest u nas, w kraju, ta przeciętna? Przeciętność kojarzy się zresztą nie najlepiej, bo na ogół z niskim poziomem. Są po prostu różni czytelnicy, różni odbiorcy literatury. Tak też i książki kierowane są do różnego adresata. Chodzi o to, żeby każdy wybrał coś dla siebie... Oczywiście, ten szukający łatwych lektur czytelnik nie jest raczej adresatem mojej powieści. Ale sądzę, że nie czyta on również wielu innych książek, bo w książkach szuka dla siebie tego, co lubi i rozumie. To zresztą normalne. Po to jest taka rozmaitość literatury. Ja też nie czytam romansów ani wywiadów-rzek z politykami, ale rozumiem, że te pozycje mają swoich zagorzałych entuzjastów. A „Murzynek B.”? To po prostu proza współczesna. Dla jednych, być może, za trudna (znalazłem gdzieś w sieci recenzencką opinię kogoś, kto napisał, że poprzednich moich książek nie zna, a po tej, którą przeczytał, czyli po „Murzynku B.”, po kolejne chyba nie sięgnie. No, cóż...). Dla innych zaś, i to możliwe, zbyt łatwa... Byłoby fatalnie, gdyby pisarze kierowali się w swej twórczości kryterium „trudności”. Myślę, że wtedy w ogóle nie byłoby literatury... Ale, nie chcę tu popadać w zbędny patos. Powiem, więc po prostu: „Murzynek B.” to książka, a książki są do czytania.
M.D.: Ile czasu trwały przygotowania do napisania tej książki?
A.D.L.: Sporo. Do pisania powieści przystępuję zawsze po długiej pracy przygotowawczej, czytam, gromadzę materiały, notatki. Tak powstawało „Eine kleine” o niemieckim Szczecinie. Tak powstawał „Mariasz”, do którego musiałem poznać gruntownie pierwszą połowę XIX wieku w Polsce. A „Murzynek B.” to było mnóstwo spraw do poznania: Afryka jest kulturą o ogromnym bogactwie, zupełnie nam nieznaną, a przecież „Murzynek B.” ma w sobie wiele bardzo różnych wątków – podstawy do opowiedzenia każdego z nich musiałem poznać osobno. Ale to w sumie przecież rzecz normalna dla pisarza. A przynajmniej – normalną być powinna. Pisarz opisuje świat, a przecież jego życie nie daje mu wiedzy o wszystkim. Ja na przykład na pewno nie jestem perkusistą, a B. z mojej powieści owszem. I trzeba było sobie z tym poradzić... Tak więc przygotowania trwały wiele miesięcy, ponad rok.
M.D.: Tytułowy B. to tylko obraz „innego dla Polaka”, czy może obraz każdego z nas, obcego dla innych, gdy inni dla nas to także obcy?
A.D.L.: Otóż właśnie. Tak jak już wspomniałem – relacje polsko-afrykańskie, polskie reakcje na Innego – obojętnie czy Murzyna, czy Mulata – obchodziły mnie tu mniej. Nie uważam zresztą, a i piszę o tym parę razy wprost, aby polski rasizm – wobec ludzi innej skóry zwłaszcza – był jakoś szczególnie widoczny, groźniejszy i gorszy niż gdzie indziej. Owszem, wzbiera u nas ostatnio – ale i nie tylko u nas – fala takiej nietolerancji. Ale jej źródłem jest właśnie to, o co Pan dopytuje: czy aby nie jest to opowieść o tym, że każdy z nas jest – może być w każdej chwili – Obcy. Chyba tak by można rzecz ująć. „Murzyńskość” to nie jest dla mnie kwestia koloru skóry, ale świadomości, że się jest innym. „Murzynek B.” mówi o naszym strachu, że się okażemy Obcy. Że inni nam narzucą tę rolę. Ale i o tym, że z tego strachu, z tej niepewności, kim tak naprawdę jesteśmy, potrafimy być agresorami wobec innych, że w obawie przed wejściem w rolę ofiary, przyjmujemy rolę kata.
M.D.: Mam wrażenie, że książka ma kilka warstw. Sam tytułowy bohater, B., tak naprawdę jest bezimienny. To też w Pana zamyśle miało być symbolem? Jeśli tak to, czego?
A.D.L.: Powiedziałbym trochę inaczej. Nie tyle jest bezimienny, ile wieloimienny. Można sobie przecież czytać to B. jako Bambo - co sugeruje tytuł i motta rozdziałów – ale też jako Bogdan, Barnaba czy Bolesław. Bambus. Albo Bohater. Wieloimienność nie jest symbolem, lecz okazją do nadawania bohaterowi własnego imienia, a zatem sugeruje otwartość odbioru tego, o czym – o kim – książka mówi. A warstwy powieści? No tak, klamrą całości jest sen, w środku jest fabuła, opowieść o B., a w niej – organizująca narrację historia pościgu za nim. A w tym wszystkim jest też wiele wątków – epizodów, anegdot, dygresji – które zbiegają się jednak w jednym miejscu i łączą w opowieść o tym „Murzynie", Innym – w każdym z nas. I o tym, czy potrafimy się z nim, więc i ze sobą zmierzyć, i na ile pozwala nam na to otoczenie. Nie muszę chyba dodawać, że z tym pozwoleniem bywa bardzo, bardzo różnie.
M.D.: Wieloimienność od razu kojarzy mi się z wielokulturowością, ze światem jako globalną wioską. Powoli ten obraz jednak upada chyba? Człowiek może być wielo-: wieloimienny, wielokulturowy, patrząc przez pryzmat mimo wszystko stałej ksenofobii, lęku przed innym?
A.D.L.: Nie tylko może, ale i musi! Bo jest. Z czego na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, żyjąc w przekonaniu, że jesteśmy wycięci z jakiegoś jednego pnia, że dziedziczymy tylko jeden nurt tradycji, kultury, że jesteśmy w stu procentach tym, a nie innym. Nie Innym zwłaszcza. A jest przecież całkiem na odwrót. Wszyscy jesteśmy poskładani z wielu fragmentów, pozszywani z różnych kawałków, nasze życie, nasze dziedzictwo to patchwork. Ale w tym jest właśnie bogactwo. Szkoda, że w Polsce, która ma przecież tak wspaniałe doświadczenia w tej mierze, była ojczyzną wielu narodów, domem tylu kultur, stajemy się nagle tak twardymi zwolennikami jakiegoś mitycznego, pradawnego „Polaka czystej krwi”, „prawdziwego Polaka”... Problem polega zresztą i na tym, że – jak Pan zauważa – zmęczeni tą unifikacją, jaką niesie nam współczesna kultura, a też i polityka, gospodarka – tą McLuhanowską wioską, tą natrętną globalizacją wszystkiego – zaczynamy, na przekór, odbijać w drugą stronę. Szukać na siłę tego, co „swoje”, „tylko nasze”, odróżniające nas od Innych. Jasne, póki chcemy zaznaczać swą odrębność, pokazywać jej urodę i to, jacy jesteśmy – czy raczej, jacy chcemy być w czyichś oczach – jest OK. Zaczyna się dziać źle, gdy nie przyjmujemy do wiadomości, że nasza odrębność to suma wielu kawałków. Odrzucając to, odrzucamy zaś wszystkich „odmieńców”, mieszańców, obcych. Z tego strachu rodzi się agresja, ksenofobia. A przecież tak naprawdę każdy z nas jest Murzynkiem B. Bez względu na zawartość pigmentu w skórze.
M.D.: Dziękuję za rozmowę.
A.D.L.: Ja również.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |