PRAWIE JAK GAY, ZUPEŁNIE JAK ART
A
A
A
Pewnego zimowego dnia na antenie radia ESKA postanowiono zaprezentować utwór Gotye „Somebody that I used to know” z towarzyszącą wokaliście uroczą Kimbrą. Nic dziwnego. Od kilku miesięcy kawałek ten jest puszczany w większości stacji radiowych – od komercyjnego RMF-u po mniej znane Chilli Zet. Nie wspominam o liczbie odtworzeń klipu na YouTube czy o ilości seedów na popularnych, acz nielegalnych serwisach internetowych. Jednym słowem – jest popularny. Tym bardziej dziwi nadzieja wyrażona przez prowadzącego audycję, że może wokalista Gotye się rozkręci i na jednym kawałku się nie skończy. Warto zatem uświadomić i pana redaktora i tych z czytelników, którzy w natłoku spraw ostatnich miesięcy mogli pominąć obowiązkowy research. Płyta „Making Mirrors”, na której to znajduje się kultowy już „Somebody that I used to know”, jest trzecią (nie licząc singli) w dorobku artysty. Gotye był już kilkakrotnie nominowany do MTV Music Awards, a jego styl gry określamy obecnie mianem jednego z najpopularniejszych gatunków indie rocka.
Sam indie rock stał się obiektem licznych drwin, a to fanów brit popu, a to użytkowników popu (por. Katy Perry „You’re so gay”). Ta prywatna wojna podjazdowa gatunków muzycznych zasadza się na prostej antynomii między grzywką na oku (brit pop, pop), a szalikiem na szyi (indie rock). W takiej sytuacji łatwo popaść w stereotypowe banały i porzucić Gotye na początku tej podróży, zakładając, że „You're so indie rock it's almost an art” (cyt. za Katy Perry) – co wydaje się adekwatne zwłaszcza w kontekście klipu, na którym malowanie farbą poszczególnych kadrów zdecydowanie nawiązuje do art (tłum.: sztuka).
Jest w tej obrzydliwej generalizacji ziarnko prawdy i skrycie podejrzewam Gotye o ten szalik na szyi, jednak jego muzyka zdecydowanie od klasyki indie odstaje. Przede wszystkim odstaje płyta „I like drawing blood”, której bliżej do Gothan Project (utwór „Coming Home”), czy do Massive Attack (utwór „Heart’s a mess”). Zarówno teksty jak i muzyka są bardzo wyobrażeniowe. Generują u słuchającego natychmiastowe ciągi skojarzeniowe, które układają się zawsze w jakąś narrację – czy to za sprawą tekstu, czy muzyki. Dzięki temu można odnieść wrażenie większej bliskości z muzyką, a nic nie przekonuje do danego wykonawcy bardziej, niż owa wyobrażona bliskość doświadczeń. Gotye zapewnia bliżej niezidentyfikowane zrozumienie obustronne – pozorne poznanie twórcy przez identyfikację słuchacza. To bardzo ciekawy manewr i zapewne wytworzył się na marginesie autorskich założeń Gotye, niemniej jednak pozostaje osią wrażeń, które w gruncie rzeczy zapewniają belgijsko-australijskiemu artyście taką popularność – u różnych zresztą fanów. Gotye słuchają obecnie młodzi i uduchowieni chłopcy o wrażliwych duszach, artystki z kółek poetyckich, fani wysublimowanego jazzu, znawcy muzycznego sarkazmu i ironii, fani ścieżek dźwiękowych, mocni imprezowicze i zdesperowane panie domu. Co ciekawe – nikt nie czuje się obco w tym gronie, nikt nikomu nie zazdrości, nikt nikogo nie wyklucza. Wspólnota jak się patrzy. Oby kolejna płyta Gotye nie okazała się lepsza od obecnej – wówczas ze wspólnoty utworzy się już religia.
Sam indie rock stał się obiektem licznych drwin, a to fanów brit popu, a to użytkowników popu (por. Katy Perry „You’re so gay”). Ta prywatna wojna podjazdowa gatunków muzycznych zasadza się na prostej antynomii między grzywką na oku (brit pop, pop), a szalikiem na szyi (indie rock). W takiej sytuacji łatwo popaść w stereotypowe banały i porzucić Gotye na początku tej podróży, zakładając, że „You're so indie rock it's almost an art” (cyt. za Katy Perry) – co wydaje się adekwatne zwłaszcza w kontekście klipu, na którym malowanie farbą poszczególnych kadrów zdecydowanie nawiązuje do art (tłum.: sztuka).
Jest w tej obrzydliwej generalizacji ziarnko prawdy i skrycie podejrzewam Gotye o ten szalik na szyi, jednak jego muzyka zdecydowanie od klasyki indie odstaje. Przede wszystkim odstaje płyta „I like drawing blood”, której bliżej do Gothan Project (utwór „Coming Home”), czy do Massive Attack (utwór „Heart’s a mess”). Zarówno teksty jak i muzyka są bardzo wyobrażeniowe. Generują u słuchającego natychmiastowe ciągi skojarzeniowe, które układają się zawsze w jakąś narrację – czy to za sprawą tekstu, czy muzyki. Dzięki temu można odnieść wrażenie większej bliskości z muzyką, a nic nie przekonuje do danego wykonawcy bardziej, niż owa wyobrażona bliskość doświadczeń. Gotye zapewnia bliżej niezidentyfikowane zrozumienie obustronne – pozorne poznanie twórcy przez identyfikację słuchacza. To bardzo ciekawy manewr i zapewne wytworzył się na marginesie autorskich założeń Gotye, niemniej jednak pozostaje osią wrażeń, które w gruncie rzeczy zapewniają belgijsko-australijskiemu artyście taką popularność – u różnych zresztą fanów. Gotye słuchają obecnie młodzi i uduchowieni chłopcy o wrażliwych duszach, artystki z kółek poetyckich, fani wysublimowanego jazzu, znawcy muzycznego sarkazmu i ironii, fani ścieżek dźwiękowych, mocni imprezowicze i zdesperowane panie domu. Co ciekawe – nikt nie czuje się obco w tym gronie, nikt nikomu nie zazdrości, nikt nikogo nie wyklucza. Wspólnota jak się patrzy. Oby kolejna płyta Gotye nie okazała się lepsza od obecnej – wówczas ze wspólnoty utworzy się już religia.
Gotye: „Making Mirrors” [Universal Music Polska, 2012].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |