MILCZENIE
A
A
A
Jutro czyha we wszystkim
Kto chce żyć w Środkowej Europie, nie powinien trzeźwieć.
Hrabal
Władek. Podobno był. Niezastąpiony. Ale jak to mówią, cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych. Leczył ludzi z alergii na ciszę, naprawiał czarno-białe Neptuny, potem kolorowe Rubiny, Unitry, na koniec koreański szmelc. Rękami demiurga przywracał program pierwszy, polsat, tvn, żeby życie mogło dalej się toczyć, by znów zapanował porządek. Nie ma ludzi lepszych i gorszych. Wszyscy są dobrzy, inteligentni, piękni, nie mają kłopotów z nadwagą. Podobno dużo pił. W programach informacyjnych nazywa to się chorobą alkoholową. A Władek był chory, kiedy zabrakło wódki. Nosiło go od chałupy do chałupy, po lekarstwo, po łyk panaceum na wszystko, od bimbrownika do Lelowianki (nie było jeszcze czulentów i gęsich pipek tylko tłusta golonka i literalnie literatki wypełnione po brzegi). Między ustami a brzegiem pucharu rozciągała się cała wieczność. Siekierezada dwadzieścia lat później.
Któregoś dnia coś w nim pękło, w poprzek, może wzdłuż. Z godziny na godzinę. Być może naprawiał kolejny odbiornik, porządkował sad, zastawiał wnyki na bażanty albo gotował wodę w czajniku, w którym wiecznie osadzał się kamień. Jakby piorun pierdolnął w drzewo i rozpłatał na pół. Generalnie więc od tamtego momentu było ich dwóch. Jeden inwalida po chorobie polio ciągnął drugiego, zupełnie jak u Breughla. W jakąś cholerną przepaść, choć takiej na nizinie ci u nas brak. Wcześniej Władek gadał do innych, referencjalny był jakiś, wspólnotowy – by tak rzec, po schizmie został mu tylko jeden kompan, z którym siadał pod zbutwiałą czereśnią na słowo, jeden kompan do picia i wspólnego wysychania nad ranem. C’est la vie. Życie z czasem odczynia każdą z pięknych metafor. Nigdy, na ten przykład nie rozumiałem, choć pięknie nie rozumiałem, finezyjnie wręcz nie rozumiałem wersetu z utworu Ziemianina – „A mąż pijany suszy się na sznurze”. Teraz już zajarzyłem. Jak link na niebiesko. Władek bowiem w podwójnej osobie wysychał wzorcowo, mumifikował się za życia, marszczył i pękał jak cienka warstwa gliny, jakby na przekór nowoczesnemu trądowi odmładzania.
Miewał koszmary, zamykał się w pokoju z widokiem na hurtownię soi samo gmo, żeby na ten przykład nie weszła znów nad ranem deska do prasowania, żeby nie słyszeć dzwonka u drzwi, kroków w piwnicy, w której stało tylko stare łóżko po matce i wyło wszystkimi sprężynami, jakby ona przewracała się w mękach piekielnych z boku na bok. Kto nie miewa koszmarów? Strach jest przecież rzeczą normalną, poniekąd nawet zdrową, świadczącą o prawidłowych odruchach obronnych – usłyszał przypadkiem podczas reparacji potencjometru głosu. Niestety nie wiedział, co było dalej, bo miękki, kobiecy głos utknął gdzieś w dławiku. Zadławił się.
Czasem był taki, jak dawniej. Sprzed pęknięcia. Nakładał się obraz pozorny na rzeczywisty – lub odwrotnie – zupełnie jak w starych dalmierzach, i powstawał obraz wściekle ostry. Czysty, wyraźny portret człowieka. Ani depresyjny ani maniakalny. Jeden zawierający wszystko. Właśnie podczas jednego z takich dorocznych świąt jedności, zanim Władek zrobił mu dożynki – sprzedał łóżko, drzwi, dzwonek, dywany, zasłony w kolorze zieleni, zegarek, buty, przedpotopowy zestaw do odbioru telewizji satelitarnej (Warszawa ulica Koszykowa 50), przybornik z narzędziami, naboje do syfonów, aparat fotograficzny z inicjałami polakożercy Dzierżyńskiego, w futerale. Aż sam dziwił się, jakie to było proste. Mówił, że wybiera się do Laponii, zbiera na prom i podróż koleją przez resztę ponurej Skandynawii.
Wczoraj postanowiłem tam wejść. Zawsze omijałem dom Władka z daleka, ponieważ z zasady zawsze omijałem domy wisielców. Władka znaleźli w łóżku, chociaż jak ludzie powiadali – z fioletową obrączką na szyi – nieodwołalnym znakiem zaślubin ze sznurem. Prokurator jednak aspekt kryminalny zbył z właściwą sobie nonszalancją i zanotował w protokole, że śladów osób drugich nie stwierdzono, chyba że post fatum – wieś to bowiem zabobonna jest i sznur pewnikiem już przehandlowano na kawałki. Urzędowy papier, prokuratorski parol, kamery – to niegdysiejsze i całkiem dzisiejsze symbole nadzoru, i ludziom w cholewach oblepionych gnojem, z twarzami jak podeszwy nie potrzeba więcej dowodów ich własnej niekompetencji. Chociaż co niektórzy, młodsi, wychowani już na Halskim, CiEsAj, z Ajfonem w kieszeni waciaka, mogliby zapędzić ciało prokuratorskie w tak zwany kozi róg. Do piekła zawstydzenia. Aż za dziewiąty krąg molekularny.
Odchyliłem gwóźdź, który przytrzymywał klamkę. W sieni pełno kurzego łajna i posklejanych piór. Cmentarzysko wróbli pod oknem, lekkich jak wydmuszki na Wielkanoc. W szafie wisiały jeszcze dwurzędowa marynarka i płaszcz. Na podłodze zydel, stare gazety, kilka kineskopów, na stole setki lamp, dławików, prowizoryczny miernik, kabelki, zardzewiała lutownica. Czego nie zdążył albo nie chciał sprzedać. W kuchni wyblakłe zdjęcie rodziców, ojciec jeszcze w żołnierskim mundurze, wyprasowany na kant, matka równie odświętna, ale nieobecna, nie patrzy w stronę obiektywu, jakby zgubiła część siebie i tej części szukała poza przestrzenią kadrową. Na komodzie pocztówka z Laponii od przyjaciół. Piszą o swoich wrażeniach, zapewniają o gorącej przyjaźni. Przepraszają, że nie pamiętają adresu. Rzeczywiście obok pozdrowień widnieje tylko nazwa gminy i nazwisko Władka, bez kodu i bez numerów – nie do pomyślenia dzisiaj, myślę.
Spotkali się latem 1991 roku. Wspominali stare, dobre czasy, lata nauki w technikum, wagary przy butelce wina i paczce sportów, przeglądali zdjęcia z okresu kawalerki. Czterech wysokich chłopaków, garnitury, krawaty, białe koszule, zakasane rękawy. Tak zwany świat należał do nich. Bezrobocie nie sięgało dwudziestu kilku procent, pracowały zakłady, w tym te największe – żrąca fabryka emalii i rakotwórcza fabryka azbestu. Tak zwany świat, dopóki nie zaczniemy babrać się w detalach, zawsze jest do zdobycia. (Tak samo jest zresztą z kobietami). Wypili niejeden bimber w Parku Krasińskich. Potem znów rozjechali się po Finlandii. Znaczy się trzech wyjechało, czwarty ostał ci się jeno jeden.
Licznik energii zatrzymał się na cyfrze 4467. (Suma 21 nic mi nie mówiła, nic się za nią nie kryło, ale to w końcu zużyty prąd odmierzał, nie zaś do cna zużyty czas. Zresztą po zegarze nie widać zużytego czasu. Każdego dnia jest do znudzenia tak samo. Dlaczego Metron Toruń nie skonstruował jeszcze indywidualnego miernika czasu? Żeby było widać czarno na białym, ile przechlapaliśmy, jaki balast ciągniemy za sobą?) Gipsowy krucyfiks, pomalowany w kolorze ciemnego hebanu. Odłamana ręka i obie nogi powyżej kolan. Butelki w kilku rzędach jak fragmenty kościelnych organów. Książeczka do nabożeństwa (liturgia przedsoborowa) i druga – ze złotym nadrukiem „Jak żyć, żeby zyskać życie wieczne”. Siennik, na którym znaleźli go sąsiedzi. Telewizor, który Władek zdążył jeszcze naprawić, bez tylnej klapy. Włączam, działa, loguje się na programie drugim. Akurat jakaś aktorka podobna do Agaty Młynarskiej ciepłym, śpiewnym głosem tłumaczy, że nie należy się poddawać, chorobę dwubiegunową trzeba leczyć.
Hrabal
Władek. Podobno był. Niezastąpiony. Ale jak to mówią, cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych. Leczył ludzi z alergii na ciszę, naprawiał czarno-białe Neptuny, potem kolorowe Rubiny, Unitry, na koniec koreański szmelc. Rękami demiurga przywracał program pierwszy, polsat, tvn, żeby życie mogło dalej się toczyć, by znów zapanował porządek. Nie ma ludzi lepszych i gorszych. Wszyscy są dobrzy, inteligentni, piękni, nie mają kłopotów z nadwagą. Podobno dużo pił. W programach informacyjnych nazywa to się chorobą alkoholową. A Władek był chory, kiedy zabrakło wódki. Nosiło go od chałupy do chałupy, po lekarstwo, po łyk panaceum na wszystko, od bimbrownika do Lelowianki (nie było jeszcze czulentów i gęsich pipek tylko tłusta golonka i literalnie literatki wypełnione po brzegi). Między ustami a brzegiem pucharu rozciągała się cała wieczność. Siekierezada dwadzieścia lat później.
Któregoś dnia coś w nim pękło, w poprzek, może wzdłuż. Z godziny na godzinę. Być może naprawiał kolejny odbiornik, porządkował sad, zastawiał wnyki na bażanty albo gotował wodę w czajniku, w którym wiecznie osadzał się kamień. Jakby piorun pierdolnął w drzewo i rozpłatał na pół. Generalnie więc od tamtego momentu było ich dwóch. Jeden inwalida po chorobie polio ciągnął drugiego, zupełnie jak u Breughla. W jakąś cholerną przepaść, choć takiej na nizinie ci u nas brak. Wcześniej Władek gadał do innych, referencjalny był jakiś, wspólnotowy – by tak rzec, po schizmie został mu tylko jeden kompan, z którym siadał pod zbutwiałą czereśnią na słowo, jeden kompan do picia i wspólnego wysychania nad ranem. C’est la vie. Życie z czasem odczynia każdą z pięknych metafor. Nigdy, na ten przykład nie rozumiałem, choć pięknie nie rozumiałem, finezyjnie wręcz nie rozumiałem wersetu z utworu Ziemianina – „A mąż pijany suszy się na sznurze”. Teraz już zajarzyłem. Jak link na niebiesko. Władek bowiem w podwójnej osobie wysychał wzorcowo, mumifikował się za życia, marszczył i pękał jak cienka warstwa gliny, jakby na przekór nowoczesnemu trądowi odmładzania.
Miewał koszmary, zamykał się w pokoju z widokiem na hurtownię soi samo gmo, żeby na ten przykład nie weszła znów nad ranem deska do prasowania, żeby nie słyszeć dzwonka u drzwi, kroków w piwnicy, w której stało tylko stare łóżko po matce i wyło wszystkimi sprężynami, jakby ona przewracała się w mękach piekielnych z boku na bok. Kto nie miewa koszmarów? Strach jest przecież rzeczą normalną, poniekąd nawet zdrową, świadczącą o prawidłowych odruchach obronnych – usłyszał przypadkiem podczas reparacji potencjometru głosu. Niestety nie wiedział, co było dalej, bo miękki, kobiecy głos utknął gdzieś w dławiku. Zadławił się.
Czasem był taki, jak dawniej. Sprzed pęknięcia. Nakładał się obraz pozorny na rzeczywisty – lub odwrotnie – zupełnie jak w starych dalmierzach, i powstawał obraz wściekle ostry. Czysty, wyraźny portret człowieka. Ani depresyjny ani maniakalny. Jeden zawierający wszystko. Właśnie podczas jednego z takich dorocznych świąt jedności, zanim Władek zrobił mu dożynki – sprzedał łóżko, drzwi, dzwonek, dywany, zasłony w kolorze zieleni, zegarek, buty, przedpotopowy zestaw do odbioru telewizji satelitarnej (Warszawa ulica Koszykowa 50), przybornik z narzędziami, naboje do syfonów, aparat fotograficzny z inicjałami polakożercy Dzierżyńskiego, w futerale. Aż sam dziwił się, jakie to było proste. Mówił, że wybiera się do Laponii, zbiera na prom i podróż koleją przez resztę ponurej Skandynawii.
Wczoraj postanowiłem tam wejść. Zawsze omijałem dom Władka z daleka, ponieważ z zasady zawsze omijałem domy wisielców. Władka znaleźli w łóżku, chociaż jak ludzie powiadali – z fioletową obrączką na szyi – nieodwołalnym znakiem zaślubin ze sznurem. Prokurator jednak aspekt kryminalny zbył z właściwą sobie nonszalancją i zanotował w protokole, że śladów osób drugich nie stwierdzono, chyba że post fatum – wieś to bowiem zabobonna jest i sznur pewnikiem już przehandlowano na kawałki. Urzędowy papier, prokuratorski parol, kamery – to niegdysiejsze i całkiem dzisiejsze symbole nadzoru, i ludziom w cholewach oblepionych gnojem, z twarzami jak podeszwy nie potrzeba więcej dowodów ich własnej niekompetencji. Chociaż co niektórzy, młodsi, wychowani już na Halskim, CiEsAj, z Ajfonem w kieszeni waciaka, mogliby zapędzić ciało prokuratorskie w tak zwany kozi róg. Do piekła zawstydzenia. Aż za dziewiąty krąg molekularny.
Odchyliłem gwóźdź, który przytrzymywał klamkę. W sieni pełno kurzego łajna i posklejanych piór. Cmentarzysko wróbli pod oknem, lekkich jak wydmuszki na Wielkanoc. W szafie wisiały jeszcze dwurzędowa marynarka i płaszcz. Na podłodze zydel, stare gazety, kilka kineskopów, na stole setki lamp, dławików, prowizoryczny miernik, kabelki, zardzewiała lutownica. Czego nie zdążył albo nie chciał sprzedać. W kuchni wyblakłe zdjęcie rodziców, ojciec jeszcze w żołnierskim mundurze, wyprasowany na kant, matka równie odświętna, ale nieobecna, nie patrzy w stronę obiektywu, jakby zgubiła część siebie i tej części szukała poza przestrzenią kadrową. Na komodzie pocztówka z Laponii od przyjaciół. Piszą o swoich wrażeniach, zapewniają o gorącej przyjaźni. Przepraszają, że nie pamiętają adresu. Rzeczywiście obok pozdrowień widnieje tylko nazwa gminy i nazwisko Władka, bez kodu i bez numerów – nie do pomyślenia dzisiaj, myślę.
Spotkali się latem 1991 roku. Wspominali stare, dobre czasy, lata nauki w technikum, wagary przy butelce wina i paczce sportów, przeglądali zdjęcia z okresu kawalerki. Czterech wysokich chłopaków, garnitury, krawaty, białe koszule, zakasane rękawy. Tak zwany świat należał do nich. Bezrobocie nie sięgało dwudziestu kilku procent, pracowały zakłady, w tym te największe – żrąca fabryka emalii i rakotwórcza fabryka azbestu. Tak zwany świat, dopóki nie zaczniemy babrać się w detalach, zawsze jest do zdobycia. (Tak samo jest zresztą z kobietami). Wypili niejeden bimber w Parku Krasińskich. Potem znów rozjechali się po Finlandii. Znaczy się trzech wyjechało, czwarty ostał ci się jeno jeden.
Licznik energii zatrzymał się na cyfrze 4467. (Suma 21 nic mi nie mówiła, nic się za nią nie kryło, ale to w końcu zużyty prąd odmierzał, nie zaś do cna zużyty czas. Zresztą po zegarze nie widać zużytego czasu. Każdego dnia jest do znudzenia tak samo. Dlaczego Metron Toruń nie skonstruował jeszcze indywidualnego miernika czasu? Żeby było widać czarno na białym, ile przechlapaliśmy, jaki balast ciągniemy za sobą?) Gipsowy krucyfiks, pomalowany w kolorze ciemnego hebanu. Odłamana ręka i obie nogi powyżej kolan. Butelki w kilku rzędach jak fragmenty kościelnych organów. Książeczka do nabożeństwa (liturgia przedsoborowa) i druga – ze złotym nadrukiem „Jak żyć, żeby zyskać życie wieczne”. Siennik, na którym znaleźli go sąsiedzi. Telewizor, który Władek zdążył jeszcze naprawić, bez tylnej klapy. Włączam, działa, loguje się na programie drugim. Akurat jakaś aktorka podobna do Agaty Młynarskiej ciepłym, śpiewnym głosem tłumaczy, że nie należy się poddawać, chorobę dwubiegunową trzeba leczyć.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |