ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (202) / 2012

Marek Lyszczyna,

MROCZNY CIEŃ DAWNEJ ŚWIETNOŚCI

A A A
Tim Burton – reżyser, malarz, twórca komiksów – jak mało kto potrafi polaryzować opinie na temat swoich dzieł. W quasi-autobiograficznym filmie poświęconym innemu wielkiemu outsiderowi, „Ed Wood” (1994), ustami Orsona Wellesa twórca przekazał swoje motto: zawsze warto realizować własne marzenia, nawet ponosząc przy tym spore koszty. „Dlaczego mamy zawsze realizować marzenia innych?” – pyta w filmie reżyser „Obywatela Kane’a” (1941). Burton zdaje się konsekwentnie realizować ten manifest. Przyciągany przez ciemną stronę ludzkiej natury, pokazuje zło z niej wynikające jako ciążące nad ludźmi przekleństwo, a nie efekt wolnej woli. Burtonowskie postacie są romantyczne w tym sensie, że stają się monstrami w wyniku eksperymentu („Edward Nożycoręki”, 1990), rzuconej na nie klątwy („Mroczne cienie”, 2012) czy też z innych, niezależnych od nich przyczyn.

Wątki te akcentuje trwająca właśnie w paryskiej Cinémathèque wystawa poświęcona Burtonowi-reżyserowi oraz Burtonowi-rysownikowi. Przy współudziale samego reżysera, kuratorom udało się zgromadzić niebywałą kolekcję kilkuset (łącznie z rzeźbami oraz fotografiami 700 obiektów) rysunków wykonanych w różnych technikach. Znajdują się tu kartki wyrwane z kajetu przeznaczonego na szkice, ilustracje do książek oraz projekty do filmów animowanych powstałych w okresie pracy Burtona dla wytwórni Disneya. Wystawa podzielona jest tematycznie, z czego największą partię stanowią (oczywiście) potwory. Powraca w nich często motyw ośmiornicy (albo raczej krakena o zbliżonych do niej kształtach), widoczny choćby w szkicach do rekwizytu wykorzystanego w filmie „Ed Wood”. Gratką dla fanów jest także projekt książeczki dla dzieci, ilustrowanej i napisanej przez samego reżysera, wraz z listem i odpowiedzią wydawnictwa.

Ukazanie plastycznej strony pracy Burtona posiada wielki walor artystyczny i poznawczy dla widzów jego dzieł, nieświadomych nieraz, że wszystkie wykreowane przez niego wizje, które oglądali na ekranach kin czy telewizorów, zostały najpierw nakreślonego jego ręką w scenopisie. Zaburzona została jednak proporcja pomiędzy częściami wystawy poświęconymi pracom graficznym i filmom. Podziwiając pastelowe potwory, pozostajemy oczywiście cały czas w burtonowskim uniwersum, ale fan poszukujący typowo filmowych rekwizytów może odczuć pewien niedosyt. Niemniej jednak to, co zostało wystawione, mimo okrojonej formy, doskonale uzmysławia wizualną wrażliwość reżysera. Model jelenia wyrzeźbiony z żywopłotu przez Edwarda Nożycorękiego w skali 1:1 nie pozostawia zwiedzających w stanie obojętności. Także pozostałe eksponaty, takie choćby, jak ulubiony (teraz dopiero widzimy, że różowy) sweterek Eda Wooda, zostały wybrane bardzo precyzyjnie (właściwie po jednym z każdego filmu), jakby to właśnie w nich mieściło się całe estetyczne przesłanie zawarte w danym dziele.

Ciekawym doświadczeniem jest udział w projekcji trudno dzisiaj dostępnych w oficjalnym obiegu krótkometrażowych dzieł, takich jak „Vincent” (animowana etiuda z 1982 roku opowiadająca o fascynacji małego chłopca m.in. postacią aktora filmów grozy Vincenta Price’a, który notabene wcielił się w rolę narratora filmu) czy „Frankenweenie” (fantazja z 1984 roku na temat Frankensteina, nad której remakiem obecnie pracuje reżyser).

Równocześnie w Paryżu, w największym kinie Europy, Le Grand Rex, miała miejsce europejska prapremiera najnowszego filmu Burtona – „Mroczne cienie” (polska premiera odbędzie się 18 maja). Obraz zrealizowany został na podstawie popularnej pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku serii o tym samym tytule autorstwa Dana Curtisa. Historia rodziny Collinsów, która w XVIII wieku wyrusza z Liverpoolu do Ameryki w poszukiwaniu fortuny, kryje pewien sekret. Rodzice młodego dziedzica, Barnabasa (Johnny Depp) giną w tajemniczych okolicznościach. Następnie samobójstwo popełnia jego ukochana: przyciągana przez tajemniczą siłę, skacze z wierzchołka skały prosto w rwącą głębię oceanu. Za tymi wydarzeniami czai się historia zawiedzionej miłości, dramatu odrzucenia – a więc typowo burtonowskie motywy.

Kolejna odsłona dramatu niespełnionej miłości rozgrywa się w drugiej połowie XX wieku. Rodzinny interes (przetwórnia rybna) powoli popada w ruinę. Bohaterowie walczą z mniej lub bardziej typowymi dla swej epoki problemami (bunt nastoletniej córki, zachowanie syna-outsidera, który widzi zjawę swojej matki). Do tego zdewastowanego świata trafia przypadkiem wykopany podczas robót drogowych Barnabas, zamieniony uprzednio w wampira i zamknięty na wieki w trumnie przez swoją odrzuconą oblubienicę.

Burton bardzo zręcznie akcentuje swoją własną kontrkulturowość, zestawiając miniony świat, która zapamiętał wampir, ze współczesnością. Jedna z najlepszych scen filmu to ta, w której Barnabas widzi po raz pierwszy bar McDonalda. Motyw niedostosowania wampirów do tempa zmieniającej się rzeczywistości, która je otacza, cieszy się zresztą pewną popularnością. Najbardziej spektakularnie opisała go Anne Rice w „Wywiadzie z wampirem”, sugerując, że nosferatu popełniają samobójstwa z powodu rozczarowania kierunkiem, w którym zmierza świat, i powiększającego się dystansu pomiędzy ich oczekiwaniami a rzeczywistością.

Twórca „Jeźdźca bez Głowy” (1999) nie uniknął jednak pułapki wtórności oraz złudnych możliwości, jakie daje filmowcom nowoczesna technika. Zamczysko rodziny Collinsów sprawia wrażenie wydzierżawionego od Edwarda Nożycorękiego, a główny bohater (grany zresztą przez tego samego Johnny’ego Deppa) w dokładnie taki sam sposób wkracza w (pozornie ułożone) życie amerykańskiej rodziny. Ta sama córka i ten sam synek – to, co w „Edwardzie…” doskonale obnażało sztuczności i wady życia amerykańskiej klasy średniej, tutaj wydaje się tylko schematem, sztucznie powielanym w nadziei na osiągnięcie tego samego efektu.

W „Mrocznych cieniach” rażą niestety sceny przepełnione efektownymi rozwiązaniami technicznymi, takie jak sekwencja walki (a wcześniej także scena miłosna) pomiędzy Barnabasem a Angeliką Bouchard (potomkinią odrzuconej przez bohatera dziewczyny-czarownicy). Nagle z (w miarę) inteligentnej, choć momentami wtórnej komediowej satyry na społeczeństwo amerykańskie (rodem z małego miasteczka! Burton jest cały czas sobą) przenosimy się do niskobudżetowego, tandetnego filmu spod znaku azjatyckiego kina akcji. Po co?

Podczas oglądania „Mrocznych cieni” przypomniał mi się inny wampiryczny film, zrealizowany przy pomocy o wiele skromniejszych środków (i bez oszałamiającej Evy Green) – „Kołysanka” (2010) Juliusza Machulskiego. Najważniejsza w tym obrazie jest treść, która – podobnie jak u Burtona – atakuje wszystkie prowincjonalne stereotypy, a nie forma ukuta ze spektakularnych efektów. Robert Więckiewicz jako wampir nie lata i nie walczy w powietrzu z czarownicami, a jest – w mojej opinii – w swej roli nie mniej przekonujący niż Johnny Depp.

Pozostaje więc pewne rozczarowanie fetowanym w Paryżu dziełem Tima Burtona. Film ten nie jest pozbawiony uroku (jeszcze raz pozwolę sobie przywołać scenę z McDonaldem). Sprawia jednak wrażenie, jakby gdzieś tam na poboczu planu krzątał się dawny Burton, ten z epoki „Edwarda Nożycorękiego” czy „Eda Wooda”, krzykiem wskazujący na to, jak należy kręcić filmy; najwyraźniej jednak nikt z ekipy nie chciał go słuchać, bo Burton teraźniejszy rozkazywał wszystkim, oszołomiony możliwościami dzisiejszej techniki. „Mroczny cień” reżysera unosi się nad celuloidem i przypomina nam, że stać go na więcej. Może jednak, wzorem swojego wampira, Burton rozczarował się naszym światem i nie pokaże nam już nic ciekawego, będzie nas jedynie mamił kolejnymi efektownymi imitacjami? Czy za cenę ocalenia przed losem Beli Lugosiego, przed którym Burton tak nas przestrzegał, warto sprzedawać swój płaszcz Draculi za drobne?
„Mrocznie cienie” („Dark Shadows”). Reżyseria: Tim Burton. Scenariusz: Seth Grahame-Smith. Obsada: Johnny Depp, Eva Green, Michelle Pfeiffer i in. Gatunek: fantasy / horror komediowy. Produkcja: USA 2012, 113 min.