TWARZ W SIECI
A
A
A
Czy Marek Bieńczyk jest użytkownikiem konta na Facebooku? Niewątpliwie jest tam konto reprezentujące jego osobę, ale nietrudno się domyślić, że nie przez niego zostało stworzone – zdjęcie profilowe, które jest jednym z pierwszych wyników w google, wzięte zostało z serwisu prasowego. Pojawił się już nawet komentarz podważający autorstwo. Niemniej jednak lubi to 75 osób, a 1 osoba „mówi o tym” (co? komu?).
Czemu w ogóle to oznajmiam? Po pierwsze: kogo nie ma na „fejsie”, ten nie istnieje, to zupełnie jasne, autorytety to potwierdzają. Po drugie zaś: „Poza siecią też można mieć swój profil” – informuje nas okładka „Książki twarzy”, ostatniego (2011) zbioru tekstów Bieńczyka (niekiedy już wcześniej drukowanych, a niekiedy zupełnie nowych). Ta fraza, bardzo nieuprzejma wobec czytelnika lubiącego niedopowiedzenia, niesie prostą informację o zawartości książki: oto proponuję Państwu alternatywnego, nieinternetowego Facebooka. Zastanawia mnie ta deklaracja i próbuję iść dalej, za propozycją autora (redaktora, podmiotu czynności twórczych, autora okładki?). Jednak tak bezpośrednia deklaracja budzi mój niepokój. Po co ten ostentacyjny gest – czyżby zwykły gest marketingowy? Sam tytuł, „Książka twarzy”, jest alternatywą ciekawą – bo jest to spolszczenie atrakcyjne, nieoczywiste, z jednej strony przywracające znaczenie zleksykalizowanej w polszczyźnie angielskiej formie, z drugiej podkreślające książkową i literacką formę całości, odcinającą się od wirtualności także nietypową, odręczną czcionką okładki. Niestety, niepotrzebnie dodane okładkowe motto nadaje temu wszystkiemu znamię banału – zanadto oczywistej, płytkiej metafory, opakowującej produkt, wyłącznie w celu zwiększenia powierzchownej atrakcyjności i podniesienia sprzedaży (czemu ostatecznie, wobec zawartości „Książki…”, nie można nie przyklasnąć), rozszerzenia kręgu odbiorców o antyinternetowych nonkonformistów i kontestatorów.
Ta intuicja znajduje dalsze potwierdzenie: „To jest mój Facebook” – deklaruje „Bieńczyk” (zaczynam przypuszczać, że to wciąż nie on sam) – ale robi to tylko na czwartej stronie okładki, nigdzie w książce tego nie powtarza. Zwykle teksty umieszczane w tym miejscu książki są cytatami czy przynajmniej parafrazami tego, co w środku. Wyjątek zostawia się dla biogramu pisarza, co ma chyba miejsce w tym wypadku i oznacza po prostu podstawową formę „okładki” społecznościowego profilu pisarza (zdjęcie, krótki opis i lista przyjaciół, tj. pokazywanych w „Książce…” twarzy). Marketingowa nadbudowa? Krytyczna kreacja?
W końcu przychodzi olśnienie – przywołane zdanie to nic innego jak zwykły komentarz, najbardziej typowa forma tekstu w sieci. Bieńczyk zakpił sobie ze mnie: kiedy zastanawiałem się nad jego ucieczką od sieci, on już wpisywał pierwsze komentarze na swoim profilu (autokomentowanie, które uznawane bywało za nietakt, w sieci jest czymś zupełnie zwyczajnym). Bieńczyk poza siecią jest już w sieci, to znaczy – jest do czytania w kategoriach sieci. Postanowiłem więc podążyć tym tropem, jeszcze raz czytając wszystko tak, jakby uczynił to odbiorca w sieci.
O „Książce twarzy” sporo już napisano. Trudno dopowiedzieć coś do tematu związku autora z Barthesem i do ich wspólnej otwartości na pozornie błahe tematy (Tygodnik Powszechny), niewiele więcej można też napisać o wprowadzanej przez Bieńczyka interpretacyjnej fizjonomice, chociaż warto by może pokusić się chociaż o ironiczny komentarz określenia „profil literacko-egzystencjalny”. Jest to bowiem próba nazwania tego, co powinno raczej pozostać w opisie, po to żeby ustrzec się zabawnej wzniosłości, a nie utracić zasadniczej wartości odróżniającej.
Termin „profil”, na serwisach społecznościowych oznacza coś mniej i coś więcej niż nam się zdaje. Wyprowadzić by go należało oczywiście od profilowego wizerunku twarzy, ale przecież jest to coś więcej niż rzut z boku danej osoby. Angielskie profile (‘profil, sylwetka, zarys’) mieści w sobie leksem file, oznaczający ‘plik, zbiór’, ale także ‘akta czy kartotekę’. To ukrywane znaczenie daje do myślenia: profil jako twarz (face) jest metonimią dla akt, zbioru danych dotyczących konkretnej osoby. Jest więc miejscem (samo)gromadzenia danych na temat każdego użytkownika. Fałszywa etymologia pro-file, sugeruje, że jest to miejsce, w którym preferuje się uporządkowanie świata w formie danych, gdzie gromadzi się akta każdej osoby i sprawy. Ale równocześnie jest miejscem powstawania tych danych, przez autokreację oraz spojrzenie (i komentarz) innych użytkowników.
W ramach Facebooka następuje przekształcenie, które być może Bieńczykowi nie byłoby na rękę jako narratorowi, ale z którym zapewne zgodziłby się jako melancholijny protagonista: oto profil (akta) z przedstawienia tożsamości, tworzącej się poza siecią, a w sieci tylko prezentowanej (ew. profilowanej), zmienia się w formowanie tożsamości, nadawanie jej płynności, która w dużej mierze napędzana jest przez innych, poza kontrolą podmiotu, dzięki czemu esencja oddziela się od egzystencji (kiedy sami kreujemy swój profil, to również działamy w ten sposób na czymś zewnętrznym).
Bieńczyk nie tyle kontestuje formy elektroniczne, co daje rozwiązania własne, od sieci niezależne. Oczywiście, jego propozycje – kiedy zestawiam je z tym, co otrzymuję za pośrednictwem sieci – wyglądają dość staroświecko. Najczęściej są to „przedsieciowe formy organizacji”, a więc ignorujące nowe możliwości, które przynosi Internet. Dla czytelnika zagnieżdżonego w sieci mogą mieć charakter historyczny lub sentymentalny. Bieńczyk przedstawia je jako zupełnie realne, oczywiste wręcz, alternatywy. Kilka zagadnień, które znaleźć można na łamach „Książki…” (nie będzie to wykaz pełny), otwiera ciekawą możliwość refleksji nad rzeczywistością internetową.
1. Sport – nie ma większego błogosławieństwa i przekleństwa dla sportu niż Internet. Pełnia i łatwość dostępu do danych (statystyki!), możliwość śledzenia „na żywo” (w znaczeniu „na bieżąco”, bo przecież nie naprawdę na żywo) i odtworzenia w każdej chwili praktycznie każdego wydarzenia sportowego na świecie, zgoda na każdy komentarz i dowolną formę kibicowania – to potencjalny raj kibica i równocześnie możliwa śmierć dla sportowego uczestnictwa i zaangażowania. Bieńczyk proponuje myślenie zupełnie inne. Przede wszystkim, jest to perspektywa sportowca-amatora, dla którego uczestnictwo to i oglądanie, i uprawianie. W „Książce...” każda opowieść o tenisie czy piłce nożnej ma dwa plany, dwóch bohaterów – gwiazdę i amatora, bohatera i narratora-towarzysza. Czasem, jak w opowieści o ojcu, historia osobista staje na pierwszym planie. Tekst Wojciechu Fibaku ma dwóch równorzędnych bohaterów, a teksty o Kazimierzu Górskim i Andre Agassim przesuwają opowiadającego na pozycję biernego obserwatora. Oczywiście pozycja narratora (posiadanie języka, niczym piłki) daje autorowi pozasportową przewagę w opowieści i ostatecznie to on zostaje na boisku (gra nadal), zaś Górski, Fibak, Agassi i Beenhakker – niczym Winnetou, wódz Apaczów (pierwszy bohater zbioru) – odchodzą o poranku.
Wspominany przez autora „Melancholii” (przywoływany z pamięci i przetworzony w obraz mentalny) ostatni profesjonalny mecz Agassiego (US Open, lato 2006), można znaleźć w sieci, choć ten film (przywołany z archiwum) jeszcze bardziej niż opowieść Bieńczyka skupia się na łzach i pożegnaniu niż na grze. Nie widać przy tym jednak tak dobrze owego fizycznego bólu, który opisuje autor. Żeby więcej dowiedzieć się o jego grze, szukam dalej. W meczu Agassi – Nadal (Wimbledon, wiosna 2006), Andre okazuje się wciąż bardzo dobrym i sprawnym zawodnikiem (choć już zdecydowanie słabszym niż Rafa).
Oba obrazy nie mają nic wspólnego z narracją, którą przyjmuje Bieńczyk na początku tekstu „Czempion odchodzi”. Nic to zaskakującego – każda narracja ma swoje prawa, a obraz przywoływany z pamięci zawsze będzie inny niż obraz z ekranu. Problem narratora może być dla różnicy, którą proponuje Bieńczyk, pierwszorzędny i decydujący. W obu internetowych obrazach nadawca jest rozbity pomiędzy komentatora sportowego i osobę montującą, wybierającą poszczególne sceny i umieszczającą je w serwisie YouTube. A jednak zapośredniczenie nie narzuca się, wręcz przeciwnie – montaż, zgodnie z logiką wybranego gatunku, próbuje udawać bezpośredniość. Bieńczyk udaje zupełnie coś innego. Jego opowieść nie boi się bycia przeszłością, bycia wspomnieniem. Zestawienie go z obrazem internetowym nie jest zaprzeczeniem jednego przez drugie, ale uzupełnieniem, które pozwala przeczytać tekst nieco inaczej.
2. Podobnie czytam na przykład „Pierścienie Saturna” W. G. Sebalda – nie odchodząc od Google Earth. Szereg tekstów „Książki twarzy” dotyczy podróży/ przemieszczania się/ wyprawy. W tekście „Droga do Ostendy” (Słowacki jadący na spotkanie z matką we Wrocławiu) trasa naniesiona na mapę okazuje się nawet bohaterem negatywnym, jako nieciekawa, nic nie mówiąca kreska na płaskiej przestrzeni. „Wina” jest nie tylko po stronie Bieńczyka, ale i Słowackiego. Jeden zajmuje się podmiotową częścią podróży (podróżującym, a nie trasą), drugi zaś z trasy ucieka, unieważniając tym samym nawet mizerną kreskę. Wcześniej, pisząc o swoich wyprawach kajakiem lub kanoe, Bieńczyk pokazuje zresztą, że także dla niego ważną przyczyną podróżowania jest prosta potrzeba ucieczki. A jednak, nie zawsze: „Jedną z podstawowych przyjemności podróżowania jest spotykanie tego, co jest już niejako znane, co zostało dla nas wcześniej zinterpretowane. (…) Jaką rozkoszą było, pamiętam z mej pierwszej jazdy na Zachód, ujrzeć, wyszedłszy z promu w Dover, typowy angielski trawnik, epifanię zieloności, znany mi wcześniej z filmów Loseya…” (s. 253).
3. Wiedza niewikipedoidalna. We wszechmocnej Wikipedii, a przejrzałem swego czasu kilka jej wersji językowych (także w językach, których nie znałem – Google przetłumaczył je specjalnie dla mnie), nie znalazłem tylu interesujących mnie informacji o sile pieniądza we Francji pierwszej połowy XIX wieku, co w tekście Bieńczyka „Hrabia urynkowiony”. Szukałem odpowiedzi na bardzo konkretne pytanie: ile to rzeczywiście było owo 800 milionów franków, które Hrabia Monte Christo wrzucił na rynek francuski? Chociaż odpowiedzi bezpośredniej nie znalazłem, to sytuacja ekonomiczna hrabiego de Chateaubriand okazała się wystarczającą analogią.
To oczywisty tryumf literatury nad siecią, jako dwóch różnych form produkowania i porządkowania informacji. Być może największą słabością systemu, w którym natychmiast otrzymać mogę informację na każdy temat (jak widać, nie mogę, ale założenie jest inne), jest to, że przestaję się uczyć drogą literacką: przez analogie i metafory (bo wszystko traktuję dosłownie), przez fabuły (informacja istnieje już dla mnie bez kontekstu) i przede wszystkim przez przypadkowe spotkania, przez otwartość na niespodziankę i zaufanie do tego, co jest mi przynoszone (otrzymuję tylko to, co zamawiam).
4. Chat. Zastanawia mnie to, co zwykło się nazywać fenomenem pisarza, a co w tym wypadku, mieści się moim zdaniem w poetyce tekstów, w specyficznej formie gatunkowej i formie narracji. Jak właściwie opowiada Bieńczyk? Nie chodzi tu o tradycyjne gawędziarstwo albo o ponowoczesne plotkarstwo. Bieńczyk nie „snuje opowieści”, nie rozwleka swoich wspomnień ponad miarę, nie mitologizuje, chociaż tworzy warunki do mitologizacji (opowieść o ojcu). Nie opowiada też „historii” – fabuły mają tu raczej drugorzędne znaczenie. Wyjątek – teksty literaturoznawcze – jest tym bardziej wyjątkowy: właśnie tam, gdzie tym bardziej powinien zdobyć się na dyskurs naukowy, autor przybiera maskę gawędziarza.
Poetyka większej części tekstów to po prostu zagajenie, zaproszenie do rozmowy. Czasem chodzi o jakiś wyjątkowy pomysł, który warto by pewnie dalej rozwijać (jak w założycielskim dla koncepcji całości tekście o twarzy Beenhakkera), kiedy indziej po prostu o potrzebę dyskusji, polemiki, odpowiedzi czy jakiejkolwiek reakcji – teksty Bieńczyka łączy właśnie to, że budzą potrzebę reakcji. Krótkim, błyskotliwym pomysłem zachęcają do dalszego ciągu. W tym sensie istotnie są to teksty facebookowe – zaczepiają, domagają się dopowiedzeń i komentarzy. Przykład: kilkustronicowy tekst „Champion odchodzi”, w którym Bieńczyk niby to relacjonuje i wspomina ostatni mecz w karierze Andre Agassiego, ale w gruncie rzeczy chce po prostu pogadać o tenisie. A że od czasu wybicia się Radwańskiej sport ten wraca u nas do łask mas, temat – a to w sieci ważne – okazuje się bardzo modny.
Kolejne rozdziały, także te poświęcone zagadnieniom profesjonalnym literaturoznawcy, nie są budowane w formie wykładu, ale opowieści, zagajenia, anegdoty itp. Świetne teksty o romantycznych poetach są rzeczywiście tekstami o poetach, a nie o ich poezji – o umierającym Mickiewiczu, o Słowackim w nadmorskim kurorcie, o Krasińskim w Nicei (to nawet opowieść bardziej o mieście niż o człowieku), o rynkowym uwikłaniu Chateaubrianda. Jedyna książka, która rzeczywiście zajmuje Bieńczyka, to książka nigdy nienapisana – projektowana summa powieściowa Rolanda Barthesa „Vita Nova”.
„Książka twarzy” nie jest książką w znaczeniu dzieła (opus). Znacznie bliżej jej do księgi w znaczeniu angielskiego book czy niemieckiego Buch, rozumianej jako zbiór (rachunków, zdjęć, zapisów). Jest niejednorodna tematycznie i stylistycznie. Trudno by pewnie znaleźć kogoś, kogo wciągną wszystkie kolejne teksty – ale pewnie nie znalazłby się nikt, kto czegoś tam sobie nie znajdzie.
Poza oczywistym faktem – że nie jest – widać wyraźnie, że Bieńczyk jest w sieci: buduje świat różnorodności i krąży w nim z miejca na miejsce, nie ograniczając się w czasie, temacie i działaniu. Podobnie jak użytkownicy portali społecznościowych, upodmiatawia siebie poprzez innych (zestaw jego przyjaciół świadczy o nim), przez przedmioty (wino, perfumy, canoe) i przez historie (własne, ale przede wszystkim – cudze). Może w takim razie „fałszywy” Bieńczyk (ten z Facebooka i ten z okładki, o tożsamości skażonej redakcją) nie jest bardziej „cudzy” niż ten „prawdziwy”, wewnętrzny?
I jeszcze na koniec: Bieńczyk na żywo, a co najmniej na świeżo.
Czemu w ogóle to oznajmiam? Po pierwsze: kogo nie ma na „fejsie”, ten nie istnieje, to zupełnie jasne, autorytety to potwierdzają. Po drugie zaś: „Poza siecią też można mieć swój profil” – informuje nas okładka „Książki twarzy”, ostatniego (2011) zbioru tekstów Bieńczyka (niekiedy już wcześniej drukowanych, a niekiedy zupełnie nowych). Ta fraza, bardzo nieuprzejma wobec czytelnika lubiącego niedopowiedzenia, niesie prostą informację o zawartości książki: oto proponuję Państwu alternatywnego, nieinternetowego Facebooka. Zastanawia mnie ta deklaracja i próbuję iść dalej, za propozycją autora (redaktora, podmiotu czynności twórczych, autora okładki?). Jednak tak bezpośrednia deklaracja budzi mój niepokój. Po co ten ostentacyjny gest – czyżby zwykły gest marketingowy? Sam tytuł, „Książka twarzy”, jest alternatywą ciekawą – bo jest to spolszczenie atrakcyjne, nieoczywiste, z jednej strony przywracające znaczenie zleksykalizowanej w polszczyźnie angielskiej formie, z drugiej podkreślające książkową i literacką formę całości, odcinającą się od wirtualności także nietypową, odręczną czcionką okładki. Niestety, niepotrzebnie dodane okładkowe motto nadaje temu wszystkiemu znamię banału – zanadto oczywistej, płytkiej metafory, opakowującej produkt, wyłącznie w celu zwiększenia powierzchownej atrakcyjności i podniesienia sprzedaży (czemu ostatecznie, wobec zawartości „Książki…”, nie można nie przyklasnąć), rozszerzenia kręgu odbiorców o antyinternetowych nonkonformistów i kontestatorów.
Ta intuicja znajduje dalsze potwierdzenie: „To jest mój Facebook” – deklaruje „Bieńczyk” (zaczynam przypuszczać, że to wciąż nie on sam) – ale robi to tylko na czwartej stronie okładki, nigdzie w książce tego nie powtarza. Zwykle teksty umieszczane w tym miejscu książki są cytatami czy przynajmniej parafrazami tego, co w środku. Wyjątek zostawia się dla biogramu pisarza, co ma chyba miejsce w tym wypadku i oznacza po prostu podstawową formę „okładki” społecznościowego profilu pisarza (zdjęcie, krótki opis i lista przyjaciół, tj. pokazywanych w „Książce…” twarzy). Marketingowa nadbudowa? Krytyczna kreacja?
W końcu przychodzi olśnienie – przywołane zdanie to nic innego jak zwykły komentarz, najbardziej typowa forma tekstu w sieci. Bieńczyk zakpił sobie ze mnie: kiedy zastanawiałem się nad jego ucieczką od sieci, on już wpisywał pierwsze komentarze na swoim profilu (autokomentowanie, które uznawane bywało za nietakt, w sieci jest czymś zupełnie zwyczajnym). Bieńczyk poza siecią jest już w sieci, to znaczy – jest do czytania w kategoriach sieci. Postanowiłem więc podążyć tym tropem, jeszcze raz czytając wszystko tak, jakby uczynił to odbiorca w sieci.
O „Książce twarzy” sporo już napisano. Trudno dopowiedzieć coś do tematu związku autora z Barthesem i do ich wspólnej otwartości na pozornie błahe tematy (Tygodnik Powszechny), niewiele więcej można też napisać o wprowadzanej przez Bieńczyka interpretacyjnej fizjonomice, chociaż warto by może pokusić się chociaż o ironiczny komentarz określenia „profil literacko-egzystencjalny”. Jest to bowiem próba nazwania tego, co powinno raczej pozostać w opisie, po to żeby ustrzec się zabawnej wzniosłości, a nie utracić zasadniczej wartości odróżniającej.
Termin „profil”, na serwisach społecznościowych oznacza coś mniej i coś więcej niż nam się zdaje. Wyprowadzić by go należało oczywiście od profilowego wizerunku twarzy, ale przecież jest to coś więcej niż rzut z boku danej osoby. Angielskie profile (‘profil, sylwetka, zarys’) mieści w sobie leksem file, oznaczający ‘plik, zbiór’, ale także ‘akta czy kartotekę’. To ukrywane znaczenie daje do myślenia: profil jako twarz (face) jest metonimią dla akt, zbioru danych dotyczących konkretnej osoby. Jest więc miejscem (samo)gromadzenia danych na temat każdego użytkownika. Fałszywa etymologia pro-file, sugeruje, że jest to miejsce, w którym preferuje się uporządkowanie świata w formie danych, gdzie gromadzi się akta każdej osoby i sprawy. Ale równocześnie jest miejscem powstawania tych danych, przez autokreację oraz spojrzenie (i komentarz) innych użytkowników.
W ramach Facebooka następuje przekształcenie, które być może Bieńczykowi nie byłoby na rękę jako narratorowi, ale z którym zapewne zgodziłby się jako melancholijny protagonista: oto profil (akta) z przedstawienia tożsamości, tworzącej się poza siecią, a w sieci tylko prezentowanej (ew. profilowanej), zmienia się w formowanie tożsamości, nadawanie jej płynności, która w dużej mierze napędzana jest przez innych, poza kontrolą podmiotu, dzięki czemu esencja oddziela się od egzystencji (kiedy sami kreujemy swój profil, to również działamy w ten sposób na czymś zewnętrznym).
Bieńczyk nie tyle kontestuje formy elektroniczne, co daje rozwiązania własne, od sieci niezależne. Oczywiście, jego propozycje – kiedy zestawiam je z tym, co otrzymuję za pośrednictwem sieci – wyglądają dość staroświecko. Najczęściej są to „przedsieciowe formy organizacji”, a więc ignorujące nowe możliwości, które przynosi Internet. Dla czytelnika zagnieżdżonego w sieci mogą mieć charakter historyczny lub sentymentalny. Bieńczyk przedstawia je jako zupełnie realne, oczywiste wręcz, alternatywy. Kilka zagadnień, które znaleźć można na łamach „Książki…” (nie będzie to wykaz pełny), otwiera ciekawą możliwość refleksji nad rzeczywistością internetową.
1. Sport – nie ma większego błogosławieństwa i przekleństwa dla sportu niż Internet. Pełnia i łatwość dostępu do danych (statystyki!), możliwość śledzenia „na żywo” (w znaczeniu „na bieżąco”, bo przecież nie naprawdę na żywo) i odtworzenia w każdej chwili praktycznie każdego wydarzenia sportowego na świecie, zgoda na każdy komentarz i dowolną formę kibicowania – to potencjalny raj kibica i równocześnie możliwa śmierć dla sportowego uczestnictwa i zaangażowania. Bieńczyk proponuje myślenie zupełnie inne. Przede wszystkim, jest to perspektywa sportowca-amatora, dla którego uczestnictwo to i oglądanie, i uprawianie. W „Książce...” każda opowieść o tenisie czy piłce nożnej ma dwa plany, dwóch bohaterów – gwiazdę i amatora, bohatera i narratora-towarzysza. Czasem, jak w opowieści o ojcu, historia osobista staje na pierwszym planie. Tekst Wojciechu Fibaku ma dwóch równorzędnych bohaterów, a teksty o Kazimierzu Górskim i Andre Agassim przesuwają opowiadającego na pozycję biernego obserwatora. Oczywiście pozycja narratora (posiadanie języka, niczym piłki) daje autorowi pozasportową przewagę w opowieści i ostatecznie to on zostaje na boisku (gra nadal), zaś Górski, Fibak, Agassi i Beenhakker – niczym Winnetou, wódz Apaczów (pierwszy bohater zbioru) – odchodzą o poranku.
Wspominany przez autora „Melancholii” (przywoływany z pamięci i przetworzony w obraz mentalny) ostatni profesjonalny mecz Agassiego (US Open, lato 2006), można znaleźć w sieci, choć ten film (przywołany z archiwum) jeszcze bardziej niż opowieść Bieńczyka skupia się na łzach i pożegnaniu niż na grze. Nie widać przy tym jednak tak dobrze owego fizycznego bólu, który opisuje autor. Żeby więcej dowiedzieć się o jego grze, szukam dalej. W meczu Agassi – Nadal (Wimbledon, wiosna 2006), Andre okazuje się wciąż bardzo dobrym i sprawnym zawodnikiem (choć już zdecydowanie słabszym niż Rafa).
Oba obrazy nie mają nic wspólnego z narracją, którą przyjmuje Bieńczyk na początku tekstu „Czempion odchodzi”. Nic to zaskakującego – każda narracja ma swoje prawa, a obraz przywoływany z pamięci zawsze będzie inny niż obraz z ekranu. Problem narratora może być dla różnicy, którą proponuje Bieńczyk, pierwszorzędny i decydujący. W obu internetowych obrazach nadawca jest rozbity pomiędzy komentatora sportowego i osobę montującą, wybierającą poszczególne sceny i umieszczającą je w serwisie YouTube. A jednak zapośredniczenie nie narzuca się, wręcz przeciwnie – montaż, zgodnie z logiką wybranego gatunku, próbuje udawać bezpośredniość. Bieńczyk udaje zupełnie coś innego. Jego opowieść nie boi się bycia przeszłością, bycia wspomnieniem. Zestawienie go z obrazem internetowym nie jest zaprzeczeniem jednego przez drugie, ale uzupełnieniem, które pozwala przeczytać tekst nieco inaczej.
2. Podobnie czytam na przykład „Pierścienie Saturna” W. G. Sebalda – nie odchodząc od Google Earth. Szereg tekstów „Książki twarzy” dotyczy podróży/ przemieszczania się/ wyprawy. W tekście „Droga do Ostendy” (Słowacki jadący na spotkanie z matką we Wrocławiu) trasa naniesiona na mapę okazuje się nawet bohaterem negatywnym, jako nieciekawa, nic nie mówiąca kreska na płaskiej przestrzeni. „Wina” jest nie tylko po stronie Bieńczyka, ale i Słowackiego. Jeden zajmuje się podmiotową częścią podróży (podróżującym, a nie trasą), drugi zaś z trasy ucieka, unieważniając tym samym nawet mizerną kreskę. Wcześniej, pisząc o swoich wyprawach kajakiem lub kanoe, Bieńczyk pokazuje zresztą, że także dla niego ważną przyczyną podróżowania jest prosta potrzeba ucieczki. A jednak, nie zawsze: „Jedną z podstawowych przyjemności podróżowania jest spotykanie tego, co jest już niejako znane, co zostało dla nas wcześniej zinterpretowane. (…) Jaką rozkoszą było, pamiętam z mej pierwszej jazdy na Zachód, ujrzeć, wyszedłszy z promu w Dover, typowy angielski trawnik, epifanię zieloności, znany mi wcześniej z filmów Loseya…” (s. 253).
3. Wiedza niewikipedoidalna. We wszechmocnej Wikipedii, a przejrzałem swego czasu kilka jej wersji językowych (także w językach, których nie znałem – Google przetłumaczył je specjalnie dla mnie), nie znalazłem tylu interesujących mnie informacji o sile pieniądza we Francji pierwszej połowy XIX wieku, co w tekście Bieńczyka „Hrabia urynkowiony”. Szukałem odpowiedzi na bardzo konkretne pytanie: ile to rzeczywiście było owo 800 milionów franków, które Hrabia Monte Christo wrzucił na rynek francuski? Chociaż odpowiedzi bezpośredniej nie znalazłem, to sytuacja ekonomiczna hrabiego de Chateaubriand okazała się wystarczającą analogią.
To oczywisty tryumf literatury nad siecią, jako dwóch różnych form produkowania i porządkowania informacji. Być może największą słabością systemu, w którym natychmiast otrzymać mogę informację na każdy temat (jak widać, nie mogę, ale założenie jest inne), jest to, że przestaję się uczyć drogą literacką: przez analogie i metafory (bo wszystko traktuję dosłownie), przez fabuły (informacja istnieje już dla mnie bez kontekstu) i przede wszystkim przez przypadkowe spotkania, przez otwartość na niespodziankę i zaufanie do tego, co jest mi przynoszone (otrzymuję tylko to, co zamawiam).
4. Chat. Zastanawia mnie to, co zwykło się nazywać fenomenem pisarza, a co w tym wypadku, mieści się moim zdaniem w poetyce tekstów, w specyficznej formie gatunkowej i formie narracji. Jak właściwie opowiada Bieńczyk? Nie chodzi tu o tradycyjne gawędziarstwo albo o ponowoczesne plotkarstwo. Bieńczyk nie „snuje opowieści”, nie rozwleka swoich wspomnień ponad miarę, nie mitologizuje, chociaż tworzy warunki do mitologizacji (opowieść o ojcu). Nie opowiada też „historii” – fabuły mają tu raczej drugorzędne znaczenie. Wyjątek – teksty literaturoznawcze – jest tym bardziej wyjątkowy: właśnie tam, gdzie tym bardziej powinien zdobyć się na dyskurs naukowy, autor przybiera maskę gawędziarza.
Poetyka większej części tekstów to po prostu zagajenie, zaproszenie do rozmowy. Czasem chodzi o jakiś wyjątkowy pomysł, który warto by pewnie dalej rozwijać (jak w założycielskim dla koncepcji całości tekście o twarzy Beenhakkera), kiedy indziej po prostu o potrzebę dyskusji, polemiki, odpowiedzi czy jakiejkolwiek reakcji – teksty Bieńczyka łączy właśnie to, że budzą potrzebę reakcji. Krótkim, błyskotliwym pomysłem zachęcają do dalszego ciągu. W tym sensie istotnie są to teksty facebookowe – zaczepiają, domagają się dopowiedzeń i komentarzy. Przykład: kilkustronicowy tekst „Champion odchodzi”, w którym Bieńczyk niby to relacjonuje i wspomina ostatni mecz w karierze Andre Agassiego, ale w gruncie rzeczy chce po prostu pogadać o tenisie. A że od czasu wybicia się Radwańskiej sport ten wraca u nas do łask mas, temat – a to w sieci ważne – okazuje się bardzo modny.
Kolejne rozdziały, także te poświęcone zagadnieniom profesjonalnym literaturoznawcy, nie są budowane w formie wykładu, ale opowieści, zagajenia, anegdoty itp. Świetne teksty o romantycznych poetach są rzeczywiście tekstami o poetach, a nie o ich poezji – o umierającym Mickiewiczu, o Słowackim w nadmorskim kurorcie, o Krasińskim w Nicei (to nawet opowieść bardziej o mieście niż o człowieku), o rynkowym uwikłaniu Chateaubrianda. Jedyna książka, która rzeczywiście zajmuje Bieńczyka, to książka nigdy nienapisana – projektowana summa powieściowa Rolanda Barthesa „Vita Nova”.
„Książka twarzy” nie jest książką w znaczeniu dzieła (opus). Znacznie bliżej jej do księgi w znaczeniu angielskiego book czy niemieckiego Buch, rozumianej jako zbiór (rachunków, zdjęć, zapisów). Jest niejednorodna tematycznie i stylistycznie. Trudno by pewnie znaleźć kogoś, kogo wciągną wszystkie kolejne teksty – ale pewnie nie znalazłby się nikt, kto czegoś tam sobie nie znajdzie.
Poza oczywistym faktem – że nie jest – widać wyraźnie, że Bieńczyk jest w sieci: buduje świat różnorodności i krąży w nim z miejca na miejsce, nie ograniczając się w czasie, temacie i działaniu. Podobnie jak użytkownicy portali społecznościowych, upodmiatawia siebie poprzez innych (zestaw jego przyjaciół świadczy o nim), przez przedmioty (wino, perfumy, canoe) i przez historie (własne, ale przede wszystkim – cudze). Może w takim razie „fałszywy” Bieńczyk (ten z Facebooka i ten z okładki, o tożsamości skażonej redakcją) nie jest bardziej „cudzy” niż ten „prawdziwy”, wewnętrzny?
I jeszcze na koniec: Bieńczyk na żywo, a co najmniej na świeżo.
Marek Bieńczyk: „Książka twarzy”. Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |