
MOŻLIWOŚĆ LAURY
A
A
A
Felieton
Nie od rzeczy byłoby powiedzieć, że składamy się ze strun. Myślę o całym systemie żył i ścięgien, nie wspominam już nawet o strunach głosowych czy strunie grzbietowej, ta ostatnia co prawda w wydaniu poprawionym u naczelnych ewoluowała w kręgosłup (zaś u Prawdziwych Naczelnych w tak zwany kręgosłup moralny). Są, owszem, i mniej oczywiste formy i próżno ich szukać na stole prosektoryjnym – duszy już nieraz szukali i nie znaleźli, choć potrafili wyselekcjonować struktury lżejsze niż dwadzieścia jeden gramów. Tak jest. Nie można powiedzieć, że nie szukali. Niebo miało być, tam w górze, a na nim sam Bóg zasiadać, polecieli, sprawdzili, że Boga nie ma i po sprawie. Kompleksowo, w makro i mikro skali wytępion został wszelki zabobon. Strun zaś, o których teraz myślę, żaden morfolog ani tym bardziej patolog nie wypatrywał w odmętach ludzkiej cielesności. A jednak coś od czasu do czasu, proszę państwa – a myślę, że jest to doświadczenie powszechne – potrąca o te struny, o istnienie tych strun, a nawet rezonuje, a jakże. Być może zależy to od indywidualnego doświadczenia pamięci, a może i należy do obszaru wspólnego, mianowicie jest częścią szerszej narracji, ahistorycznej ma się rozumieć. Zresztą jedno zaznacza się w drugim, nasza indywidualna pamięć przychodzi na gotowe, które znajduje się jednakże w nieustannym ruchu.
Na wystawie fotografii Laury Makabresku w Krakowie nie byłem, daru bilokacji nie mam, dzięki Bogu, czasem trudno jest wytrzymać ze sobą w jednym miejscu, a co dopiero mówić o dwóch. Niemniej jednak w tym wypadku, prawdę powiedziawszy, nie pogardziłbym. Przyszło jednak wybierać, albo miasto nad Tybrem, albo miasto nad Wisłą. Siedem dni w Rzymie, które to siedem dni ma dla mnie wymiar wręcz absolutny, bowiem dla mojej sytuacji finansowej a także, nie ma co ukrywać, psychicznej – siedem dni w Rzymie oznacza tyle, co pierwsze i ostatnie siedem dni w Rzymie, więcej szans nie będzie - albo jeden dzień w Krakowie na wystawie Laury, która, co prawda, potrąca we mnie wszystkie, albo przynajmniej większość strun ukrytych, ale i jest przy tym bardziej perspektywiczna. Możliwość Laury jest zupełnie innego wymiaru niż możliwość Rzymu. Laura drugi raz jest bardziej prawdopodobna niż drugie wakacje w Rzymie. Basta.
Nie mam zamiaru dublować pracy Małgorzaty Lebdy, która na własne oczy wystawę „Księżyc jest tylko dla dorosłych” widziała, na własne oczy oraz okiem Rolanda Barthesa przekłuła się przez zdjęcia krakowskiej artystki. W innej znakomitej pracy poświęconej fotografii, mianowicie w esejach Susan Sontag, natrafiam na taką refleksję: „Fotografowanie to w gruncie rzeczy akt nieinterwencji”. Jakoś ta myśl uwiodła mnie, rozrosła się we mnie, rozpasła – rzekłbym, mimo że winna przecież zachować właściwe jej proporcje i miejsce, to jest – dziedzinę fotoreportażu. W żadnej innej dziedzinie fotografii takich dylematów, tj. zrobić zdjęcie albo zaangażować się osobiście w rozwiązanie konfliktu/pomoc, nie ma po prostu. Niektórzy zresztą za akt nieinterwencji zapłacili wysoką cenę, żeby nie powiedzieć najwyższą, więc to nie błahostka. Zastanawiam się jednak, czy myśli Sontag nie da się rozciągnąć – a taką mam niestety intuicję – na fotografię w ogóle, a co za tym idzie, próbować nią opisać także i to, co się przedstawia w kadrach Laury Makabresku. Innymi słowy – odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie u Laury Makabresku leży ów obszar nieinterwencji. Co jest tu nieobecne? Otóż wydaje mi się, że tym obszarem jest samo życie, mianowicie życie pojmowane jako progresja, rozwój. Jeżeli tu coś się rozwija, to jakiś wyrwany z kontekstu fragment baśni, droga na bocznicę kolejową, w której czas – odcięty od swojego głównego nurtu – wiedzie żywot nadliczbowy i dziki. Ten gest odmowy, przede wszystkim odmowy udziału jest rzeczą odruchową, wręcz instynktowną, mimo że nie sposób nie zauważyć swoistej stylizacji, decorum, które stanowią właśnie o odrębności fotografii Makabresku. W istocie, myślę, najpierw jest impuls, odruch negacji, który dopiero potem zyskuje pozytywną formę. I tu już niechybnie rozpoznaję jedną ze strun moich. Jakimś archaicznym językiem, w którym są i przeczucia, i sny, ledwie rozświetlające się obrazy, wyjść naprzeciw „płynnej ponowoczesności”, w której wszystko już zostało rozdane – chociaż właśnie miejscem takiego języka jest szuflada bądź kaseta z dawno przeterminowanym filmem. W czasie, kiedy wszystko musi być ostre, poprawne, idealnie wykadrowane, najlepiej z zasadą podziału pola kadrowego, z zasadą mocnych punktów, przestawić zwrotnicę na boczny tor, do jakiegoś początku fotografii, a także, rzecz jasna, początku literatury. Czego nie ma na zdjęciu, tego nie ma wcale, w kartach SD i Compact Flash tkwią dowody na nasze istnienie, które niestety tak łatwo można sformatować. „Fotografowanie stało się dzisiaj rozrywką niemal równie powszechną jak seks czy taniec. Stanowi ona przede wszystkim rytuał społeczny, ochronę przed lękiem i narzędzie władzy […] Ludzie pozbawieni przeszłości najłatwiej ulegają pasji fotografowania wszystkiego, zarówno w domu, jak i za granicą. Każdy, kto żyje w społeczeństwie przemysłowym, zmuszony jest stopniowo wyzbywać się przeszłości”. To Sontag. Ludzie bez przeszłości, to ludzie bez opowieści. W opowiadaniu Kereta „Nagle pukanie do drzwi” – wracam do niego nieustannie – kilku facetów terroryzuje pisarza, który na poczekaniu wymyślić ma dla nich jakąś historię. Opowieść „w takich warunkach” ledwie się toczy, opiera się żądaniu, zawiesza w różnych momentach, ale jednak w pewnej chwili nabiera rozpędu i pochłania wszystkich, łącznie z samym pisarzem. Myślę, że gdyby tę trójkę desperatów zaprowadzić na wystawę Laury, być może odzyskaliby dawno utracone wątki. Dostaliby do rąk nici i mogliby nawet po ciemku poruszać się w przestrzeni znaków, linków i odniesień. To znaczy – mając jakąś uwewnętrznioną mapę, jakieś wskazówki, znaki, które kiedyś były wyraźne, ale z czasem stały się wielowarstwowym palimpsestem. Wyobrażam sobie właśnie, że nie rozpoznajemy już swojego głosu, stajemy się nieczytelni dla samych siebie, a także – w konsekwencji – nieczytelni dla innych, ale zawsze pozostaje tych kilka strun, których potrącenie wytrąca nas z równowagi, z owej „matematycznej cierpliwości”. A rodzi ona ten sam rodzaj autoagresji – pisze Laura M – co szaleństwo.
Na wystawie fotografii Laury Makabresku w Krakowie nie byłem, daru bilokacji nie mam, dzięki Bogu, czasem trudno jest wytrzymać ze sobą w jednym miejscu, a co dopiero mówić o dwóch. Niemniej jednak w tym wypadku, prawdę powiedziawszy, nie pogardziłbym. Przyszło jednak wybierać, albo miasto nad Tybrem, albo miasto nad Wisłą. Siedem dni w Rzymie, które to siedem dni ma dla mnie wymiar wręcz absolutny, bowiem dla mojej sytuacji finansowej a także, nie ma co ukrywać, psychicznej – siedem dni w Rzymie oznacza tyle, co pierwsze i ostatnie siedem dni w Rzymie, więcej szans nie będzie - albo jeden dzień w Krakowie na wystawie Laury, która, co prawda, potrąca we mnie wszystkie, albo przynajmniej większość strun ukrytych, ale i jest przy tym bardziej perspektywiczna. Możliwość Laury jest zupełnie innego wymiaru niż możliwość Rzymu. Laura drugi raz jest bardziej prawdopodobna niż drugie wakacje w Rzymie. Basta.
Nie mam zamiaru dublować pracy Małgorzaty Lebdy, która na własne oczy wystawę „Księżyc jest tylko dla dorosłych” widziała, na własne oczy oraz okiem Rolanda Barthesa przekłuła się przez zdjęcia krakowskiej artystki. W innej znakomitej pracy poświęconej fotografii, mianowicie w esejach Susan Sontag, natrafiam na taką refleksję: „Fotografowanie to w gruncie rzeczy akt nieinterwencji”. Jakoś ta myśl uwiodła mnie, rozrosła się we mnie, rozpasła – rzekłbym, mimo że winna przecież zachować właściwe jej proporcje i miejsce, to jest – dziedzinę fotoreportażu. W żadnej innej dziedzinie fotografii takich dylematów, tj. zrobić zdjęcie albo zaangażować się osobiście w rozwiązanie konfliktu/pomoc, nie ma po prostu. Niektórzy zresztą za akt nieinterwencji zapłacili wysoką cenę, żeby nie powiedzieć najwyższą, więc to nie błahostka. Zastanawiam się jednak, czy myśli Sontag nie da się rozciągnąć – a taką mam niestety intuicję – na fotografię w ogóle, a co za tym idzie, próbować nią opisać także i to, co się przedstawia w kadrach Laury Makabresku. Innymi słowy – odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie u Laury Makabresku leży ów obszar nieinterwencji. Co jest tu nieobecne? Otóż wydaje mi się, że tym obszarem jest samo życie, mianowicie życie pojmowane jako progresja, rozwój. Jeżeli tu coś się rozwija, to jakiś wyrwany z kontekstu fragment baśni, droga na bocznicę kolejową, w której czas – odcięty od swojego głównego nurtu – wiedzie żywot nadliczbowy i dziki. Ten gest odmowy, przede wszystkim odmowy udziału jest rzeczą odruchową, wręcz instynktowną, mimo że nie sposób nie zauważyć swoistej stylizacji, decorum, które stanowią właśnie o odrębności fotografii Makabresku. W istocie, myślę, najpierw jest impuls, odruch negacji, który dopiero potem zyskuje pozytywną formę. I tu już niechybnie rozpoznaję jedną ze strun moich. Jakimś archaicznym językiem, w którym są i przeczucia, i sny, ledwie rozświetlające się obrazy, wyjść naprzeciw „płynnej ponowoczesności”, w której wszystko już zostało rozdane – chociaż właśnie miejscem takiego języka jest szuflada bądź kaseta z dawno przeterminowanym filmem. W czasie, kiedy wszystko musi być ostre, poprawne, idealnie wykadrowane, najlepiej z zasadą podziału pola kadrowego, z zasadą mocnych punktów, przestawić zwrotnicę na boczny tor, do jakiegoś początku fotografii, a także, rzecz jasna, początku literatury. Czego nie ma na zdjęciu, tego nie ma wcale, w kartach SD i Compact Flash tkwią dowody na nasze istnienie, które niestety tak łatwo można sformatować. „Fotografowanie stało się dzisiaj rozrywką niemal równie powszechną jak seks czy taniec. Stanowi ona przede wszystkim rytuał społeczny, ochronę przed lękiem i narzędzie władzy […] Ludzie pozbawieni przeszłości najłatwiej ulegają pasji fotografowania wszystkiego, zarówno w domu, jak i za granicą. Każdy, kto żyje w społeczeństwie przemysłowym, zmuszony jest stopniowo wyzbywać się przeszłości”. To Sontag. Ludzie bez przeszłości, to ludzie bez opowieści. W opowiadaniu Kereta „Nagle pukanie do drzwi” – wracam do niego nieustannie – kilku facetów terroryzuje pisarza, który na poczekaniu wymyślić ma dla nich jakąś historię. Opowieść „w takich warunkach” ledwie się toczy, opiera się żądaniu, zawiesza w różnych momentach, ale jednak w pewnej chwili nabiera rozpędu i pochłania wszystkich, łącznie z samym pisarzem. Myślę, że gdyby tę trójkę desperatów zaprowadzić na wystawę Laury, być może odzyskaliby dawno utracone wątki. Dostaliby do rąk nici i mogliby nawet po ciemku poruszać się w przestrzeni znaków, linków i odniesień. To znaczy – mając jakąś uwewnętrznioną mapę, jakieś wskazówki, znaki, które kiedyś były wyraźne, ale z czasem stały się wielowarstwowym palimpsestem. Wyobrażam sobie właśnie, że nie rozpoznajemy już swojego głosu, stajemy się nieczytelni dla samych siebie, a także – w konsekwencji – nieczytelni dla innych, ale zawsze pozostaje tych kilka strun, których potrącenie wytrąca nas z równowagi, z owej „matematycznej cierpliwości”. A rodzi ona ten sam rodzaj autoagresji – pisze Laura M – co szaleństwo.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |