
DOBRZE URODZONA
A
A
A
Arystokratka
„Droga ta twoja książka” – tym stwierdzeniem wywiad z Filipem Springerem zaczyna Mike Urbaniak. A autor „Źle urodzonych” odpowiada: „Taka musiała być. Jest wydana w takiej a nie innej formie. Nigdy nie zakładałem, że ma być masowo kupowanym tytułem” („Wysokie Obcasy” 2012, nr 24). Książka, na którą składają się „reportaże o architekturze PRL-u” (jak brzmi jej podtytuł), faktycznie do tanich nie należy, ale w tym wypadku płaci się za jakość. Karakter wydał bowiem „Źle urodzone” bardzo elegancko. Liczne, archiwalne i wykonane przez Springera, fotografie, którym należałoby poświęcić osobną recenzję, przykuwająca uwagę okładka, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach projekt graficzny – nieczęsto widuje się na rynku wydawniczym takie cuda. Ten paradoks – „dobrze urodzona” pozycja o „źle urodzonych” budynkach – dodaje smaku i tak wyśmienitej lekturze.
Filip Springer, który w zeszłym roku głośno zadebiutował „Miedzianką. Historią znikania”, zdobywając przy okazji szereg wyróżnień, tym razem proponuje wyprawę w świat budynków. Wprawdzie nie wszystkie z nich zniknęły, ale jeśli przetrwały, są z reguły pomijane milczeniem lub krytykowane – bez szansy, by się przed atakami bronić. Autor nie jest architektem i na szczęście takiego nie udaje. Jednak zainspirowany przez swojego przyjaciela, młodego śląskiego architekta Marka Woźniczkę, z którym realizował projekt „Źle urodzone” (pokłosiem którego jest omawiana książka), odważył się zmierzyć z pytaniami o wartość PRL-owskich projektów oraz o okoliczności wpływające na dobre lub złe „urodzenie” budowli.
Sam Springer pisze o swoich dążeniach następująco: „Nie jest to książka historyczna ani tym bardziej kompendium. (...) Ta książka jest jedynie zapisem skromnej próby zrozumienia architektury wraz z okolicznościami jej powstania i upadku” (s. 8). Jak na „skromną próbę”, efekt okazuje się zdecydowanie arystokratyczny.
Budowle
Chociaż czytelnik szybko orientuje się, że nie tylko architektura jest bohaterką drugiej książki Springera, to może jednak od architektury należałoby zacząć. Zwraca uwagę fakt, że autor rzadko decyduje się na wstawki rodem z katalogu zabytków czy z podręcznika. Fragmenty typu: „Złota proporcja, regularny rytm okien, prostota, stonowany eklektyzm z silną modernistyczną nutą” (s. 41) czy wywody na temat Formy Otwartej to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Ten drugi „wykład” zostaje zresztą od razu złagodzony podsumowaniem: „Forma zamknięta to surowy, despotyczny ojciec. Forma Otwarta to kochająca matka, która zawsze wysłucha” (s. 239). Springer, jeśli już faktycznie chce opisać jakiś budynek, sięga po oryginalniejsze metody. Najlepszym przykładem jest fragment poświecony katowickiej Superjednostce: „Gdyby chcieć opisać katowicką Superjednostkę w taki sposób, by czytelnik poczuł ją na własnej skórze, trzeba by przestać używać interpunkcji i odstępów między wyrazami. A na samym dole akapitu zrobić pauzę i dodać: teraz możecie wziąć oddech” (s. 152).
Jednak bardziej od wyglądu budowli interesują reportera ich losy. „Źle urodzone” architektoniczne dzieci różnie bowiem radzą sobie w dorosłym życiu. Niektóre już nie radzą sobie wcale, bo je wyburzono (między innymi Supersam w Warszawie czy katowicki dworzec). Inne po tymczasowym egzystowaniu w warunkach zaniedbania „zmartwychwstały” (Dworzec Centralny, Sady Żoliborskie) lub znajdują się w trakcie „zmartwychwstawania” (obserwatorium meteorologiczne na Śnieżce). W końcu część trafiła do adopcji i liczy na szczęśliwe życie w nowych warunkach (dawna Siedziba Prezydium Rządu, która stała się nowoczesnym biurowcem „Ufficio Primo”).
Autor z zapałem odtwarza także uwarunkowania, które wpłynęły na losy budowli. Wielokrotnie sugeruje, że architektura to dziecko swoich czasów. Jak w kontekście obserwatorium na Śnieżce tłumaczy Bożena Lipińska, żona jednego z projektantów: „Tam się zderzyła finezja architektów z prozą życia w PRL-u” (s. 21). Springer przypomina chociażby o tym, że Marek Leykam nie wygrał konkursu na Ścianę Wschodnią, gdyż komisja stwierdziła: „W naszych obecnych warunkach tego rodzaju zamierzenie realizacyjne wymagałoby zmasowania niezwykłego wysiłku inwestycyjnego i nie byłoby zrównoważone dostatecznymi efektami użytkowymi” – co reporter dowcipnie i trafnie wyjaśnia: „Ten dość zawiły i enigmatyczny fragment można odczytać tak: »Projekt wymaga dużej ilości stali, której nie mamy, bo budujemy czołgi«” (s. 60). Absurdy projektowania w PRL-u obnażone zostają także w wielu innych fragmentach książki. Springer cytuje na przykład rozmowy toczone podczas prac nad Superjednostką („Oczywiście, możecie pomalować klatki schodowe na taki kolor, jaki będzie wam odpowiadał. Damy wam na to tyle zielonej farby, ile tylko zapragniecie”, s. 154).
Nic dziwnego, że budowle powstałe w tamtych czasach wydają się „źle urodzone”. I to nie ze względu na swą architektoniczna wartość lub jej brak (bo to już sprawa dyskusyjna i – w dużym stopniu – kwestia gustu), ale przez to, że kojarzą się z „tamtą epoką”. Jak ujmuje to cytowany przez reportera Tomasz Malkowski: „Oni [architekci Buszko i Franta – K.Cz.] swoje zaplecze stracili w chwili, gdy w Polsce zmienił się ustrój. A niechęć do PRL-u przełożyła się też bezpośrednio na niechęć do ich realizacji. Nikt już się specjalnie nie zastanawiał, czy to jest dobra, czy zła architektura” (s. 224).
Autor „Źle urodzonych” potrafi również postawić się wobec omawianego budynku w sytuacji różnych osób. Punkt widzenia zależy od tego, czy się w danym miejscu mieszka, czy tylko podziwia się je z daleka. Inaczej też patrzy na powojenną modernę specjalista, inaczej laik, co Springer wyraża między innymi w tekście o poznańskim Starym Mieście: „Arsenał i Sukiennice bez wątpienia nie są wybitne. Znawca dostrzeże w nich pewne wartości, laik zatrzyma się na niedociągnięciach technologicznych i niekonsekwencjach architektów” (s. 203). Sama świadomość własnej architektonicznej ignorancji oraz tego, że niekiedy nie można (czy raczej: nie powinno się) zbyt łatwo ferować wyroków w kwestii peerelowskich projektów, jest już u Springera bardzo cenna. Reporter doskonale pokazuje, że oceną budowli rządzą często kryteria niemerytoryczne, że uwarunkowania architektury są wielopoziomowe i nie ma jednej niepodważalnej prawdy. Zmiana czasów powoduje zmianę sposobu odbioru – nawet obserwatorium na Śnieżce kiedyś nazywano „marsjańskimi talerzami”, a po w nowym ustroju już „trzema hamburgerami” (s. 20).
Springer sprytnie – i bez złudzeń na temat znaczenia architektonicznych szczegółów dla przeciętnego zjadacza chleba – potrafi też pokazać, że jednak nie wszystko w odbiorze architektury zmieniło się wraz z ustrojem. Wprawdzie o rozbiórce pawilonu Chemii w 2008 roku pisze, że „wielu mieszkańców zauważyło ją dopiero wtedy, gdy okazało się, że wraz z pawilonem zniknął lumpeks, w którym zaopatrywali się w tanią używaną odzież” (s. 95), ale i otwarcie Supersamu (prawie pół wieku wcześniej) podsumowuje: „W dniu otwarcia nikt jednak na te konstrukcyjne niuanse nie zwracał uwagi. Szóstego czerwca 1962 roku naród przyszedł pod Supersam z powodów czysto aprowizacyjnych. (...) Obietnica pomarańczy wygrywała z podwieszanym dachem, wizję czekolad przedkładano nad kunsztowne mozaiki na antresolach i w holu, paczkowana kawa wydawała się w tych dniach o niebo bardziej atrakcyjna od aluminiowej stolarki i gigantycznych szyb” (s. 84).
Poznański reporter nie tylko tworzy mity nowe, ustawiając architekturę PRL-u w pozycji bohaterki tragicznej, ale i z równym kunsztem obala mity narosłe przez lata na jej temat. Cytuje na przykład wypowiedzi sugerujące, że Marek Leykam wcale nie zamierzał zakpić z władzy, gdy projektował Siedzibę Prezydium Rządu. Demaskuje również własne wzniosłe wyobrażenia, kiedy wspomina o tajemniczej, samotnej i prowadzącej donikąd furtce w ogrodzie Hansenów: „Pomyślałem, że ta furtka (...) mogła mieć jakiś związek z murem Sibeliusa, pytam więc o to Zofię Hansen. Patrzy na mnie jak na wariata i mówi: – Tam był płot na sąsiednią działkę, ale się rozpadł. A bramka została, bo Oskar uczył przez nią skakać naszego psa Puryca” (s. 249).
Springer potrafi ostro zakpić, czasem bywa wręcz gorzki. Ale potrafi też sprawić, by czytelnik, który na co dzień widuje katowicką Superjednostkę i nie poświęca jej zbyt wiele uwagi, przeżywał podczas lektury powstawanie tego budynku i łapał się na myśli, że bardzo kibicuje, aby wszystko się udało. To zasługa nie tylko dobrego stylu reportera, ale też doskonałego pomysłu na splecenie losów budynków i projektujących je ludzi.
Ludzie
Nie ma sensu wymienianie tu wszystkich architektów, których przypomina w swojej książce Springer. Nie sprawdzi się także streszczenie ich biografii – trzeba raczej samemu przeczytać „Źle urodzone”, by naprawdę się przejąć występującymi tam osobami. A jednak należy przynajmniej wspomnieć o tym, jak misternie autor przechodzi od budowli do ludzi, którzy je tworzyli. I od tych ludzi do ich rodzin czy przyjaciół. A czasem do dzisiejszych mieszkańców zaprojektowanych miejsc.
Springer umie przekonać czytelnika, że wszystkie elementy są ważne. Pisząc o Macieju Nowickim, zauważa, że ten architekt zaprojektował po wojnie między innymi Aleje Jerozolimskie i... „cykl książeczek opowiadających perypetia kilku gąsek” (s. 11). Reporter opowiada również o wojennych doświadczeniach Witolda Lipińskiego, by odsłonić ich wpływ na późniejszą twórczość projektanta. Nie boi się pisać o wadach swoich bohaterów (Leykama charakteryzuje na przykład fragmentem: „Do historii przeszły już narady w SARP, na których Leykam wygłaszał swoje stanowisko, mówił: »W dyskusji udziału brać nie będę, bo nie ma ona najmniejszego sensu«, i wychodził, trzaskając drzwiami”, s. 52). Ale potrafi też być refleksyjny, kiedy zauważa, że ceniony dawnej Jerzy Hryniewiecki współcześnie „jest dykteryjką bądź w najlepszym razie funkcjonuje jako przypis do biografii i osiągnięć innych” (s. 72). Bywa nawet liryczny, jak wtedy, gdy opisuje spacery Mieczysława Króla po Katowicach. Dawny projektant stanie przed Pałacem Ślubów, lecz „nie zbliży twarzy do tych szyb, nie zastuka, nie powie: Dzień dobry, to ja wszystko tu wymyśliłem, czy mogę zobaczyć, jak to znika?” (s. 141).
Nie boi się Springer tematów trudnych, takich jak zależność między szansą na zrealizowaniem projektu w PRL-u a politycznym zaangażowaniem projektującego. Opisuje na przykład stosunek architektów do Buszki i Franty: „Swoimi projektami obstawili pół Katowic i sporą część Śląska. Być może przez to, a być może pomimo tego w środowisku śląskich architektów obowiązuje do dziś taka zbitka: – Tak uprzywilejowanych jak oni nigdy tutaj nie było i nigdy już na pewno nie będzie. Mieli, co chcieli, bo byli pupilami Ziętka. Proszę mnie nie cytować z imienia i nazwiska” (s. 216). Reporter drąży, ale nie poddaje się pokusie oceniania czyjegoś życia. Działa jakby zgodnie z wypowiedzią Bogdana Dzierżawskiego o sukcesie Haliny Skibniewskiej, projektantki Sadów Żoliborskich: „Oczywiście pierwszą i najprostszą odpowiedzią na to pytanie jest jej zaangażowanie polityczne. (...) Nie zawsze jednak najprostsze odpowiedzi są najbliższe prawdy” (s. 178).
Jednak same budowle i związani z nimi ludzie to tylko elementy. Nie byłoby tych arystokratycznie wydanych przez Karakter „Źle urodzonych”, gdyby reporter nie potrafił przy użyciu cegiełek stworzyć fascynujących opowieści. Jaka jest więc architektura książki Springera?
Konstrukcje
Reportaże zamieszczone w tomie poznańskiego autora to konstrukcje bez wątpienia misterne. Można przy okazji wspomnieć o dopracowanych dialogach, które często obywają się bez dodatkowych komentarzy. O umiejętnym – i, na szczęście, nie nadmiernym – korzystaniu ze źródeł (co ciekawe, w przypisach pojawiają się zarówno poważne opracowania, jak i... Wikipedia). O celnych anegdotach oraz o prawie bezbłędnym wyważeniu proporcji między faktami czy biogramami a opowieściami i swobodnymi refleksjami. Nieodłączną częścią książki są też piękne (ale nieupiększające na siłę obiektów) zdjęcia – nie tylko opisywanych budynków, ale także innych realizacji powojennej moderny z Wrocławia, Warszawy, Poznania i Szczecina. Najbardziej imponuje jednak w poszczególnych reportażach ich misterny zamysł, realizowany od poziomu ogólnego (cały tekst) do szczegółowych elementów (konkretne zdania, jak na przykład zapadające w pamięć poetyckie: „Bo na Śnieżce wszystko jest bardziej”, s. 16).
Już tytuły rozdziałów zaskakują. „Mgnienie”, „Lord Vader kontra Źródło Prawdy”, „Demiurg w pustce” czy „Kształty nieistniejące” nie kojarzą się z opowieścią o szarości peerelowskich budowli. A to dopiero preludium do pomysłowych układów, w jakie porządkuje Springer swój wywód. Tekst o Lipińskim, zatytułowany „Związek przyczynowo-skutkowy”, ma konstrukcję... skutkowo-przyczynową, gdyż jego kolejne części to właśnie „Skutek” i „Przyczyna”. Z kolei historia o Starym Mieście w Poznaniu („Kształty nieistniejące”) nieustannie przenosi czytelnika od fragmentów zatytułowanych „Wtedy” do tych opatrzonych adnotacją „Dziś”. Reportaż o warszawskich dworcach i ich twórcy, Arsenie Romanowiczu, nosi tytuł „Arsen i jego czasy” – i cała opowieść to właśnie kolejne występujące w podrozdziałach „czasy”, między innymi „Czas niespodzianek”, „Czas wojny”, „Czas wstydu”. Autor odsyła w swych opowieściach do porządku mitycznego, czyniąc tym samym z budowli i ich twórców coś więcej niż tylko ceglane stosy i projektujących je fachowców.
Najciekawszy pod względem konstrukcji wydaje się reportaż „Buszko i Franta idą na wojnę”. Fascynuje już jego początek (otwarcia i zamknięcia tekstów to zresztą jedna z najmocniejszych stron Springera): „Buszko Henryk. Jest pierwszy, ale to tylko kwestia alfabetu. Franta Aleksander (nazywany przez wszystkich Leszkiem) nie walczy tylko z alfabetem i Buszką. Z resztą świata też toczy wojnę. Reszta świata zwykle woli pozostać anonimowa. Jest na straconej pozycji – ich jest dwóch, ona jedna” (s. 211). Okazuje się, że wojna nie jest tu tylko jednorazowym chwytem retorycznym. Wokół tego tematu koncentruje się cały reportaż (ostatnie zdania to: „Ustalenia, kto wygrał, nadal więc trwają. Wojna w sumie też”, s. 229). A podrozdziały świetnie przeplatane są fragmentami „Sztuki wojny” Sun Tzu i Sun Bina. Na uwagę zasługuje także rozdział „List do Oskara Hansena”, z klamrą opartą właśnie na pomyśle napisania do słynnego architekta listu. Początek brzmi: „Gdyby Oskar Hansen dzisiaj żył, a ja miałbym dość odwagi, napisałbym do niego list. (...) Pisanie tego listu dziś nie ma już jednak sensu, bo Oskar Hansen zmarł w 2005 roku. Nie ma więc do kogo go wysłać. Można by słać do nieba, ale w niebo nie wierzył” (s. 231). Natomiast końcem reportażu jest drugie zdanie tego listu, który nigdy nie powstanie.
Czy jednak „inspekcja budowlana” przeprowadzona podczas lektury „Źle urodzonych” wypada aż tak zachwycająco, że drugiej książce Springera nie można nic zarzucić?
Inspekcja
Oczywiście, da się dostrzec pewne mankamenty. Autorowi zdecydowanie lepiej wychodzi opowiadanie niż pisanie interwencyjne. Kiedy Springer próbuje (na dość wysokim poziomie ogólności) działać na rzecz jakiejś sprawy, jak we fragmencie: „Brakuje natomiast w Poznaniu współczesnej architektury prowokującej do dyskusji i zmuszającej do namysłu” (s. 201), staje się mniej przekonujący. O ile bowiem „Miedzianka” była bardziej o pamiętaniu, „Źle urodzone” stają się chwilami książką o ratowaniu. Nic dziwnego – tam nie było do ocalania już nic poza pamięcią, a tutaj budowle jeszcze stoją i można coś zrobić. Jednak od świetnych tekstów – takich jak „Demiurg w pustce”, „Buszko i Franta idą na wojnę”, „List do Oskara Hansena” – oraz od paru innych, także mocno zapadających w pamięć (opowieści o Leykamie, Lipińskim, Romanowiczu, Skibniewskiej), trochę odstaje poświęcony dworcowi katowickiemu rozdział „Brutal”. To bardziej kompilacja artykułów z „Gazety Wyborczej” niż reportaż na miarę misternych konstrukcji z reszty książki. Wprawdzie i w tym tekście da się znaleźć perełki („w Katowicach poszukiwania centrum nadal trwają”, s. 121), ale zdominowanie reportażu przez cel dydaktyczny (przedstawienie czytelnikom wartości brutalizmu) oraz próbę uświadomienia im straty, jakim było wyburzenie dworca, osłabia nieco artyzm i autorski zamysł, tak imponujący w pozostałych reportażach.
Wydaje się, że im bardziej Springer podąża za własną koncepcją reportażu („reportaż rządzi się swoimi prawami, jest gatunkiem subiektywnym i autorskim”, s. 8), im mocniej decyduje się na zróżnicowanie punktów widzenia – w tym na mówienie własnym głosem i wyrażanie własnych emocji – tym lepiej się teksty tego autora czyta. Na szczęście pochodzący z Poznania reporter prawie zawsze pozostaje wierny swoim zamysłom twórczym. Dzięki temu zarówno jego zeszłoroczny debiut, jak i te „dobrze urodzone” „Źle urodzone” czyta się doskonale.
„Droga ta twoja książka” – tym stwierdzeniem wywiad z Filipem Springerem zaczyna Mike Urbaniak. A autor „Źle urodzonych” odpowiada: „Taka musiała być. Jest wydana w takiej a nie innej formie. Nigdy nie zakładałem, że ma być masowo kupowanym tytułem” („Wysokie Obcasy” 2012, nr 24). Książka, na którą składają się „reportaże o architekturze PRL-u” (jak brzmi jej podtytuł), faktycznie do tanich nie należy, ale w tym wypadku płaci się za jakość. Karakter wydał bowiem „Źle urodzone” bardzo elegancko. Liczne, archiwalne i wykonane przez Springera, fotografie, którym należałoby poświęcić osobną recenzję, przykuwająca uwagę okładka, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach projekt graficzny – nieczęsto widuje się na rynku wydawniczym takie cuda. Ten paradoks – „dobrze urodzona” pozycja o „źle urodzonych” budynkach – dodaje smaku i tak wyśmienitej lekturze.
Filip Springer, który w zeszłym roku głośno zadebiutował „Miedzianką. Historią znikania”, zdobywając przy okazji szereg wyróżnień, tym razem proponuje wyprawę w świat budynków. Wprawdzie nie wszystkie z nich zniknęły, ale jeśli przetrwały, są z reguły pomijane milczeniem lub krytykowane – bez szansy, by się przed atakami bronić. Autor nie jest architektem i na szczęście takiego nie udaje. Jednak zainspirowany przez swojego przyjaciela, młodego śląskiego architekta Marka Woźniczkę, z którym realizował projekt „Źle urodzone” (pokłosiem którego jest omawiana książka), odważył się zmierzyć z pytaniami o wartość PRL-owskich projektów oraz o okoliczności wpływające na dobre lub złe „urodzenie” budowli.
Sam Springer pisze o swoich dążeniach następująco: „Nie jest to książka historyczna ani tym bardziej kompendium. (...) Ta książka jest jedynie zapisem skromnej próby zrozumienia architektury wraz z okolicznościami jej powstania i upadku” (s. 8). Jak na „skromną próbę”, efekt okazuje się zdecydowanie arystokratyczny.
Budowle
Chociaż czytelnik szybko orientuje się, że nie tylko architektura jest bohaterką drugiej książki Springera, to może jednak od architektury należałoby zacząć. Zwraca uwagę fakt, że autor rzadko decyduje się na wstawki rodem z katalogu zabytków czy z podręcznika. Fragmenty typu: „Złota proporcja, regularny rytm okien, prostota, stonowany eklektyzm z silną modernistyczną nutą” (s. 41) czy wywody na temat Formy Otwartej to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Ten drugi „wykład” zostaje zresztą od razu złagodzony podsumowaniem: „Forma zamknięta to surowy, despotyczny ojciec. Forma Otwarta to kochająca matka, która zawsze wysłucha” (s. 239). Springer, jeśli już faktycznie chce opisać jakiś budynek, sięga po oryginalniejsze metody. Najlepszym przykładem jest fragment poświecony katowickiej Superjednostce: „Gdyby chcieć opisać katowicką Superjednostkę w taki sposób, by czytelnik poczuł ją na własnej skórze, trzeba by przestać używać interpunkcji i odstępów między wyrazami. A na samym dole akapitu zrobić pauzę i dodać: teraz możecie wziąć oddech” (s. 152).
Jednak bardziej od wyglądu budowli interesują reportera ich losy. „Źle urodzone” architektoniczne dzieci różnie bowiem radzą sobie w dorosłym życiu. Niektóre już nie radzą sobie wcale, bo je wyburzono (między innymi Supersam w Warszawie czy katowicki dworzec). Inne po tymczasowym egzystowaniu w warunkach zaniedbania „zmartwychwstały” (Dworzec Centralny, Sady Żoliborskie) lub znajdują się w trakcie „zmartwychwstawania” (obserwatorium meteorologiczne na Śnieżce). W końcu część trafiła do adopcji i liczy na szczęśliwe życie w nowych warunkach (dawna Siedziba Prezydium Rządu, która stała się nowoczesnym biurowcem „Ufficio Primo”).
Autor z zapałem odtwarza także uwarunkowania, które wpłynęły na losy budowli. Wielokrotnie sugeruje, że architektura to dziecko swoich czasów. Jak w kontekście obserwatorium na Śnieżce tłumaczy Bożena Lipińska, żona jednego z projektantów: „Tam się zderzyła finezja architektów z prozą życia w PRL-u” (s. 21). Springer przypomina chociażby o tym, że Marek Leykam nie wygrał konkursu na Ścianę Wschodnią, gdyż komisja stwierdziła: „W naszych obecnych warunkach tego rodzaju zamierzenie realizacyjne wymagałoby zmasowania niezwykłego wysiłku inwestycyjnego i nie byłoby zrównoważone dostatecznymi efektami użytkowymi” – co reporter dowcipnie i trafnie wyjaśnia: „Ten dość zawiły i enigmatyczny fragment można odczytać tak: »Projekt wymaga dużej ilości stali, której nie mamy, bo budujemy czołgi«” (s. 60). Absurdy projektowania w PRL-u obnażone zostają także w wielu innych fragmentach książki. Springer cytuje na przykład rozmowy toczone podczas prac nad Superjednostką („Oczywiście, możecie pomalować klatki schodowe na taki kolor, jaki będzie wam odpowiadał. Damy wam na to tyle zielonej farby, ile tylko zapragniecie”, s. 154).
Nic dziwnego, że budowle powstałe w tamtych czasach wydają się „źle urodzone”. I to nie ze względu na swą architektoniczna wartość lub jej brak (bo to już sprawa dyskusyjna i – w dużym stopniu – kwestia gustu), ale przez to, że kojarzą się z „tamtą epoką”. Jak ujmuje to cytowany przez reportera Tomasz Malkowski: „Oni [architekci Buszko i Franta – K.Cz.] swoje zaplecze stracili w chwili, gdy w Polsce zmienił się ustrój. A niechęć do PRL-u przełożyła się też bezpośrednio na niechęć do ich realizacji. Nikt już się specjalnie nie zastanawiał, czy to jest dobra, czy zła architektura” (s. 224).
Autor „Źle urodzonych” potrafi również postawić się wobec omawianego budynku w sytuacji różnych osób. Punkt widzenia zależy od tego, czy się w danym miejscu mieszka, czy tylko podziwia się je z daleka. Inaczej też patrzy na powojenną modernę specjalista, inaczej laik, co Springer wyraża między innymi w tekście o poznańskim Starym Mieście: „Arsenał i Sukiennice bez wątpienia nie są wybitne. Znawca dostrzeże w nich pewne wartości, laik zatrzyma się na niedociągnięciach technologicznych i niekonsekwencjach architektów” (s. 203). Sama świadomość własnej architektonicznej ignorancji oraz tego, że niekiedy nie można (czy raczej: nie powinno się) zbyt łatwo ferować wyroków w kwestii peerelowskich projektów, jest już u Springera bardzo cenna. Reporter doskonale pokazuje, że oceną budowli rządzą często kryteria niemerytoryczne, że uwarunkowania architektury są wielopoziomowe i nie ma jednej niepodważalnej prawdy. Zmiana czasów powoduje zmianę sposobu odbioru – nawet obserwatorium na Śnieżce kiedyś nazywano „marsjańskimi talerzami”, a po w nowym ustroju już „trzema hamburgerami” (s. 20).
Springer sprytnie – i bez złudzeń na temat znaczenia architektonicznych szczegółów dla przeciętnego zjadacza chleba – potrafi też pokazać, że jednak nie wszystko w odbiorze architektury zmieniło się wraz z ustrojem. Wprawdzie o rozbiórce pawilonu Chemii w 2008 roku pisze, że „wielu mieszkańców zauważyło ją dopiero wtedy, gdy okazało się, że wraz z pawilonem zniknął lumpeks, w którym zaopatrywali się w tanią używaną odzież” (s. 95), ale i otwarcie Supersamu (prawie pół wieku wcześniej) podsumowuje: „W dniu otwarcia nikt jednak na te konstrukcyjne niuanse nie zwracał uwagi. Szóstego czerwca 1962 roku naród przyszedł pod Supersam z powodów czysto aprowizacyjnych. (...) Obietnica pomarańczy wygrywała z podwieszanym dachem, wizję czekolad przedkładano nad kunsztowne mozaiki na antresolach i w holu, paczkowana kawa wydawała się w tych dniach o niebo bardziej atrakcyjna od aluminiowej stolarki i gigantycznych szyb” (s. 84).
Poznański reporter nie tylko tworzy mity nowe, ustawiając architekturę PRL-u w pozycji bohaterki tragicznej, ale i z równym kunsztem obala mity narosłe przez lata na jej temat. Cytuje na przykład wypowiedzi sugerujące, że Marek Leykam wcale nie zamierzał zakpić z władzy, gdy projektował Siedzibę Prezydium Rządu. Demaskuje również własne wzniosłe wyobrażenia, kiedy wspomina o tajemniczej, samotnej i prowadzącej donikąd furtce w ogrodzie Hansenów: „Pomyślałem, że ta furtka (...) mogła mieć jakiś związek z murem Sibeliusa, pytam więc o to Zofię Hansen. Patrzy na mnie jak na wariata i mówi: – Tam był płot na sąsiednią działkę, ale się rozpadł. A bramka została, bo Oskar uczył przez nią skakać naszego psa Puryca” (s. 249).
Springer potrafi ostro zakpić, czasem bywa wręcz gorzki. Ale potrafi też sprawić, by czytelnik, który na co dzień widuje katowicką Superjednostkę i nie poświęca jej zbyt wiele uwagi, przeżywał podczas lektury powstawanie tego budynku i łapał się na myśli, że bardzo kibicuje, aby wszystko się udało. To zasługa nie tylko dobrego stylu reportera, ale też doskonałego pomysłu na splecenie losów budynków i projektujących je ludzi.
Ludzie
Nie ma sensu wymienianie tu wszystkich architektów, których przypomina w swojej książce Springer. Nie sprawdzi się także streszczenie ich biografii – trzeba raczej samemu przeczytać „Źle urodzone”, by naprawdę się przejąć występującymi tam osobami. A jednak należy przynajmniej wspomnieć o tym, jak misternie autor przechodzi od budowli do ludzi, którzy je tworzyli. I od tych ludzi do ich rodzin czy przyjaciół. A czasem do dzisiejszych mieszkańców zaprojektowanych miejsc.
Springer umie przekonać czytelnika, że wszystkie elementy są ważne. Pisząc o Macieju Nowickim, zauważa, że ten architekt zaprojektował po wojnie między innymi Aleje Jerozolimskie i... „cykl książeczek opowiadających perypetia kilku gąsek” (s. 11). Reporter opowiada również o wojennych doświadczeniach Witolda Lipińskiego, by odsłonić ich wpływ na późniejszą twórczość projektanta. Nie boi się pisać o wadach swoich bohaterów (Leykama charakteryzuje na przykład fragmentem: „Do historii przeszły już narady w SARP, na których Leykam wygłaszał swoje stanowisko, mówił: »W dyskusji udziału brać nie będę, bo nie ma ona najmniejszego sensu«, i wychodził, trzaskając drzwiami”, s. 52). Ale potrafi też być refleksyjny, kiedy zauważa, że ceniony dawnej Jerzy Hryniewiecki współcześnie „jest dykteryjką bądź w najlepszym razie funkcjonuje jako przypis do biografii i osiągnięć innych” (s. 72). Bywa nawet liryczny, jak wtedy, gdy opisuje spacery Mieczysława Króla po Katowicach. Dawny projektant stanie przed Pałacem Ślubów, lecz „nie zbliży twarzy do tych szyb, nie zastuka, nie powie: Dzień dobry, to ja wszystko tu wymyśliłem, czy mogę zobaczyć, jak to znika?” (s. 141).
Nie boi się Springer tematów trudnych, takich jak zależność między szansą na zrealizowaniem projektu w PRL-u a politycznym zaangażowaniem projektującego. Opisuje na przykład stosunek architektów do Buszki i Franty: „Swoimi projektami obstawili pół Katowic i sporą część Śląska. Być może przez to, a być może pomimo tego w środowisku śląskich architektów obowiązuje do dziś taka zbitka: – Tak uprzywilejowanych jak oni nigdy tutaj nie było i nigdy już na pewno nie będzie. Mieli, co chcieli, bo byli pupilami Ziętka. Proszę mnie nie cytować z imienia i nazwiska” (s. 216). Reporter drąży, ale nie poddaje się pokusie oceniania czyjegoś życia. Działa jakby zgodnie z wypowiedzią Bogdana Dzierżawskiego o sukcesie Haliny Skibniewskiej, projektantki Sadów Żoliborskich: „Oczywiście pierwszą i najprostszą odpowiedzią na to pytanie jest jej zaangażowanie polityczne. (...) Nie zawsze jednak najprostsze odpowiedzi są najbliższe prawdy” (s. 178).
Jednak same budowle i związani z nimi ludzie to tylko elementy. Nie byłoby tych arystokratycznie wydanych przez Karakter „Źle urodzonych”, gdyby reporter nie potrafił przy użyciu cegiełek stworzyć fascynujących opowieści. Jaka jest więc architektura książki Springera?
Konstrukcje
Reportaże zamieszczone w tomie poznańskiego autora to konstrukcje bez wątpienia misterne. Można przy okazji wspomnieć o dopracowanych dialogach, które często obywają się bez dodatkowych komentarzy. O umiejętnym – i, na szczęście, nie nadmiernym – korzystaniu ze źródeł (co ciekawe, w przypisach pojawiają się zarówno poważne opracowania, jak i... Wikipedia). O celnych anegdotach oraz o prawie bezbłędnym wyważeniu proporcji między faktami czy biogramami a opowieściami i swobodnymi refleksjami. Nieodłączną częścią książki są też piękne (ale nieupiększające na siłę obiektów) zdjęcia – nie tylko opisywanych budynków, ale także innych realizacji powojennej moderny z Wrocławia, Warszawy, Poznania i Szczecina. Najbardziej imponuje jednak w poszczególnych reportażach ich misterny zamysł, realizowany od poziomu ogólnego (cały tekst) do szczegółowych elementów (konkretne zdania, jak na przykład zapadające w pamięć poetyckie: „Bo na Śnieżce wszystko jest bardziej”, s. 16).
Już tytuły rozdziałów zaskakują. „Mgnienie”, „Lord Vader kontra Źródło Prawdy”, „Demiurg w pustce” czy „Kształty nieistniejące” nie kojarzą się z opowieścią o szarości peerelowskich budowli. A to dopiero preludium do pomysłowych układów, w jakie porządkuje Springer swój wywód. Tekst o Lipińskim, zatytułowany „Związek przyczynowo-skutkowy”, ma konstrukcję... skutkowo-przyczynową, gdyż jego kolejne części to właśnie „Skutek” i „Przyczyna”. Z kolei historia o Starym Mieście w Poznaniu („Kształty nieistniejące”) nieustannie przenosi czytelnika od fragmentów zatytułowanych „Wtedy” do tych opatrzonych adnotacją „Dziś”. Reportaż o warszawskich dworcach i ich twórcy, Arsenie Romanowiczu, nosi tytuł „Arsen i jego czasy” – i cała opowieść to właśnie kolejne występujące w podrozdziałach „czasy”, między innymi „Czas niespodzianek”, „Czas wojny”, „Czas wstydu”. Autor odsyła w swych opowieściach do porządku mitycznego, czyniąc tym samym z budowli i ich twórców coś więcej niż tylko ceglane stosy i projektujących je fachowców.
Najciekawszy pod względem konstrukcji wydaje się reportaż „Buszko i Franta idą na wojnę”. Fascynuje już jego początek (otwarcia i zamknięcia tekstów to zresztą jedna z najmocniejszych stron Springera): „Buszko Henryk. Jest pierwszy, ale to tylko kwestia alfabetu. Franta Aleksander (nazywany przez wszystkich Leszkiem) nie walczy tylko z alfabetem i Buszką. Z resztą świata też toczy wojnę. Reszta świata zwykle woli pozostać anonimowa. Jest na straconej pozycji – ich jest dwóch, ona jedna” (s. 211). Okazuje się, że wojna nie jest tu tylko jednorazowym chwytem retorycznym. Wokół tego tematu koncentruje się cały reportaż (ostatnie zdania to: „Ustalenia, kto wygrał, nadal więc trwają. Wojna w sumie też”, s. 229). A podrozdziały świetnie przeplatane są fragmentami „Sztuki wojny” Sun Tzu i Sun Bina. Na uwagę zasługuje także rozdział „List do Oskara Hansena”, z klamrą opartą właśnie na pomyśle napisania do słynnego architekta listu. Początek brzmi: „Gdyby Oskar Hansen dzisiaj żył, a ja miałbym dość odwagi, napisałbym do niego list. (...) Pisanie tego listu dziś nie ma już jednak sensu, bo Oskar Hansen zmarł w 2005 roku. Nie ma więc do kogo go wysłać. Można by słać do nieba, ale w niebo nie wierzył” (s. 231). Natomiast końcem reportażu jest drugie zdanie tego listu, który nigdy nie powstanie.
Czy jednak „inspekcja budowlana” przeprowadzona podczas lektury „Źle urodzonych” wypada aż tak zachwycająco, że drugiej książce Springera nie można nic zarzucić?
Inspekcja
Oczywiście, da się dostrzec pewne mankamenty. Autorowi zdecydowanie lepiej wychodzi opowiadanie niż pisanie interwencyjne. Kiedy Springer próbuje (na dość wysokim poziomie ogólności) działać na rzecz jakiejś sprawy, jak we fragmencie: „Brakuje natomiast w Poznaniu współczesnej architektury prowokującej do dyskusji i zmuszającej do namysłu” (s. 201), staje się mniej przekonujący. O ile bowiem „Miedzianka” była bardziej o pamiętaniu, „Źle urodzone” stają się chwilami książką o ratowaniu. Nic dziwnego – tam nie było do ocalania już nic poza pamięcią, a tutaj budowle jeszcze stoją i można coś zrobić. Jednak od świetnych tekstów – takich jak „Demiurg w pustce”, „Buszko i Franta idą na wojnę”, „List do Oskara Hansena” – oraz od paru innych, także mocno zapadających w pamięć (opowieści o Leykamie, Lipińskim, Romanowiczu, Skibniewskiej), trochę odstaje poświęcony dworcowi katowickiemu rozdział „Brutal”. To bardziej kompilacja artykułów z „Gazety Wyborczej” niż reportaż na miarę misternych konstrukcji z reszty książki. Wprawdzie i w tym tekście da się znaleźć perełki („w Katowicach poszukiwania centrum nadal trwają”, s. 121), ale zdominowanie reportażu przez cel dydaktyczny (przedstawienie czytelnikom wartości brutalizmu) oraz próbę uświadomienia im straty, jakim było wyburzenie dworca, osłabia nieco artyzm i autorski zamysł, tak imponujący w pozostałych reportażach.
Wydaje się, że im bardziej Springer podąża za własną koncepcją reportażu („reportaż rządzi się swoimi prawami, jest gatunkiem subiektywnym i autorskim”, s. 8), im mocniej decyduje się na zróżnicowanie punktów widzenia – w tym na mówienie własnym głosem i wyrażanie własnych emocji – tym lepiej się teksty tego autora czyta. Na szczęście pochodzący z Poznania reporter prawie zawsze pozostaje wierny swoim zamysłom twórczym. Dzięki temu zarówno jego zeszłoroczny debiut, jak i te „dobrze urodzone” „Źle urodzone” czyta się doskonale.
Filip Springer: „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u”. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |