
KRYMINAŁ, CZY NIE?
A
A
A
Dyskusja, jaka rozgorzała zaraz po opublikowaniu nowej książki Marcina Świetlickiego, to chyba jedna z najdziwaczniejszych krytycznoliterackich debat ostatnich lat. Przynajmniej jak na moje oko. Niemal we wszystkich recenzjach, niemal na wszystkich poważnych internetowych portalach literackich nieustannie powtarzano jedno pytanie: czy „Dwanaście” to kryminał, czy nie kryminał?
Jedni pisali, że oczywiście kryminał. Bez wątpienia. W końcu mamy intrygę (ktoś morduje byłych członków zespołu rockowego), mamy zagadkę (kto ich morduje?), mamy odpowiednią, rosnącą w miarę postępu akcji ilość trupów (czyli wspomnianych ex-rockmanów), mamy też na końcu rozwiązanie – w postaci jasnego wskazania, kto zabił, dlaczego zabił i dlaczego tak długo nie było wiadomo, że to właśnie on, a nie ktoś inny, jest mordercą.
Drudzy pisali, że wcale nie. Że te wszystkie trupy, zagadki, rozwiązania zagadek itd., słowem cały ten fabularny sztafaż, to tylko sprytnie i z przymrużeniem oka ustawione rusztowanie. Na tym rusztowaniu natomiast wzniósł Świetlicki konstrukcję, która daleko poza ograniczenia swojego gatunkowego szkieletu wykracza. Która nie tylko z kryminałem (poza tą mimikrą, wytworzoną dla niepoznaki) nic wspólnego nie ma, ale jest wręcz czymś kryminałowi wprost przeciwnym: ambitną, poetycką prozą, powieścią egzystencjalną, albo też – były i takie głosy – po prostu jedną wielką kpiną i jajami z kryminalnej konwencji. Że pod jakościowym ciężarem całej konstrukcji ów wątły szkielet się załamuje – i że jest to załamanie przeprowadzone z pełną premedytacją. Że właśnie po to na takim, a nie innym szkielecie osadził autor swoją książkę, ażeby się ten przed oczami czytelnika rozleciał w drobny mak. Ta sprowokowana entropia ma zaś w sposób nie budzący wątpliwości udowodnić tezę, że dziś już tak naprawdę nic poza pastiszem napisać nie da. Że dziś już szkielety nie mają przyszłości. Że dziś można pisać wyłącznie literackie „bezkręgowce”.
Otóż te wszystkie deliberacje, wszystkie dyskusje, rozważania, namysły nad kryminalnością bądź nie-kryminalnością „Dwanaście”, całkowicie – w moim przekonaniu – rozminęły się z zasadniczym walorem tej książki. Powieść Świetlickiego to po prostu wyśmienicie opowiedziana historia. Historia pełna smaków, zarówno smaków językowych (wszyscy doskonale wiemy, jaką frazą dysponuje Świetlicki), jak i smaków sytuacyjnych (są momenty i wątki genialne, jak choćby opisy „ludzi z TVN-u”, albo zaginięcie i odnalezienie suki – a oprócz tego jeszcze wiele, wiele innych) oraz – last but not least – smaków osobowościowych. Przewijają się przez książkę naprawdę nietuzinkowe postacie: począwszy od głównego bohatera, niejakiego Mistrza, podstarzałego już, „posiwiałego i opuchniętego” niegdysiejszego gwiazdora dziecięcego kina, przez nowoczesną artystkę organizującą performensy na bazie osobistych traum, skończywszy zaś na żądnej sukcesu dziennikarce oraz niespełnionej poetce, autorce jednego tylko zbioru wierszy o efektownym tytule „Danke-Ananke” – żeby wymienić zaledwie czworo.
Skąd więc w ogóle pomysł: dyskutować, czy to kryminał, czy proza poetycka, czy też może egzystencjalna, czy raczej pastisz? Oczywiście, że kryminał, oczywiście, że proza poetycka i egzystencjalna, i oczywiście, że pastisz – wszystkie te kategorie mają w odniesieniu „Dwanaście” zastosowanie, a zarazem, jak to zwykle bywa z takimi kategoriami, bynajmniej nie wyczerpują całego bogactwa przedmiotu, który próbują scharakteryzować. Ale abstrahując od istotowej toporności, cechującej wszystkie krytycznoliterackie instrumenty, i wracając do meritum sprawy: dlaczego bycie kryminałem miałoby zarazem wykluczać bycie prozą poetycką, pastiszem, albo jeszcze czymś innym? Dobra literatura nie mieści się w szufladkach, opatrzonych elegancko wykaligrafowanymi etykietami, tym bardziej, że najczęściej obsesja definiowania staje się celem samym dla siebie. Zamiast koncentrować się na dziele, krytycy koncentrują się na pojęciach. I to właśnie rodzi niepotrzebną mnogość diagnoz, które w praktyce mało mają wspólnego z rzeczywistością. Bo weźmy na przykład Raymonda Chandlera – znajdziemy u niego pod dostatkiem poetyckich metafor („Wyglądał równie dyskretnie jak tarantulla na porcji biszkopta” – toż to czysta poezja!), znajdziemy świetnie zbudowane intrygi, znajdziemy pełnowymiarowych bohaterów uwikłanych w rozmaite rozterki i kłopoty (i takich, którzy w kłopotach się specjalizują). Weźmy Jamesa Ellroya – współczesnego spadkobiercę Chandlera, jak lubią o nim pisać amerykańscy recenzenci – jego powieści to, by użyć sformułowania Lawrence’a Durrella, „wielowymiarowe struktury”, odsłaniające rozmaite meandry ludzkich losów i charakterów, najczęściej te ciemne i złe, ale nie tylko.
Świetlicki ze swoim „Dwanaście” wpisuje się właśnie w tę tradycję. Wcale nie przesadzam. Bez wahania postawiłbym go w jednym szeregu z wymienionymi autorami, jakkolwiek – przyznaję – jeśli chodzi o wirtuozerię fabularną, póki co nie osiągnął jeszcze poziomu dwóch pozostałych. Ale to dopiero jego pierwsza książka.
Powtórzę: „Dwanaście” to przede wszystkim znakomita opowieść. Nawet jeśli nie do końca wszystko się tutaj trzyma kupy, i nawet jeśli intrygę można było jeszcze nieco podszlifować, to przecież w opowieści tak naprawdę mniej liczy się „co”, ważniejsze jest „jak”. Świetlicki zaś potrafi opowiadać wybornie. A tego we współczesnej polskiej literaturze raczej brakuje – dobrych, ciekawych i zajmujących opowieści. Bo na deficyt autorów obdarzonych wysoką świadomością i erudycją literacką, albo autorów piszących prozę będącą wyrazem i ekspozycją jakiegoś światopoglądu – na deficyt takich autorów narzekać nie możemy. Natomiast wyśmienitych opowiadaczy jak na lekarstwo.
Można jednak bez żadnych wątpliwości powiedzieć, że Marcin Świetlicki zalicza się do ścisłej czołówki w tej niewielkiej grupie.
Jedni pisali, że oczywiście kryminał. Bez wątpienia. W końcu mamy intrygę (ktoś morduje byłych członków zespołu rockowego), mamy zagadkę (kto ich morduje?), mamy odpowiednią, rosnącą w miarę postępu akcji ilość trupów (czyli wspomnianych ex-rockmanów), mamy też na końcu rozwiązanie – w postaci jasnego wskazania, kto zabił, dlaczego zabił i dlaczego tak długo nie było wiadomo, że to właśnie on, a nie ktoś inny, jest mordercą.
Drudzy pisali, że wcale nie. Że te wszystkie trupy, zagadki, rozwiązania zagadek itd., słowem cały ten fabularny sztafaż, to tylko sprytnie i z przymrużeniem oka ustawione rusztowanie. Na tym rusztowaniu natomiast wzniósł Świetlicki konstrukcję, która daleko poza ograniczenia swojego gatunkowego szkieletu wykracza. Która nie tylko z kryminałem (poza tą mimikrą, wytworzoną dla niepoznaki) nic wspólnego nie ma, ale jest wręcz czymś kryminałowi wprost przeciwnym: ambitną, poetycką prozą, powieścią egzystencjalną, albo też – były i takie głosy – po prostu jedną wielką kpiną i jajami z kryminalnej konwencji. Że pod jakościowym ciężarem całej konstrukcji ów wątły szkielet się załamuje – i że jest to załamanie przeprowadzone z pełną premedytacją. Że właśnie po to na takim, a nie innym szkielecie osadził autor swoją książkę, ażeby się ten przed oczami czytelnika rozleciał w drobny mak. Ta sprowokowana entropia ma zaś w sposób nie budzący wątpliwości udowodnić tezę, że dziś już tak naprawdę nic poza pastiszem napisać nie da. Że dziś już szkielety nie mają przyszłości. Że dziś można pisać wyłącznie literackie „bezkręgowce”.
Otóż te wszystkie deliberacje, wszystkie dyskusje, rozważania, namysły nad kryminalnością bądź nie-kryminalnością „Dwanaście”, całkowicie – w moim przekonaniu – rozminęły się z zasadniczym walorem tej książki. Powieść Świetlickiego to po prostu wyśmienicie opowiedziana historia. Historia pełna smaków, zarówno smaków językowych (wszyscy doskonale wiemy, jaką frazą dysponuje Świetlicki), jak i smaków sytuacyjnych (są momenty i wątki genialne, jak choćby opisy „ludzi z TVN-u”, albo zaginięcie i odnalezienie suki – a oprócz tego jeszcze wiele, wiele innych) oraz – last but not least – smaków osobowościowych. Przewijają się przez książkę naprawdę nietuzinkowe postacie: począwszy od głównego bohatera, niejakiego Mistrza, podstarzałego już, „posiwiałego i opuchniętego” niegdysiejszego gwiazdora dziecięcego kina, przez nowoczesną artystkę organizującą performensy na bazie osobistych traum, skończywszy zaś na żądnej sukcesu dziennikarce oraz niespełnionej poetce, autorce jednego tylko zbioru wierszy o efektownym tytule „Danke-Ananke” – żeby wymienić zaledwie czworo.
Skąd więc w ogóle pomysł: dyskutować, czy to kryminał, czy proza poetycka, czy też może egzystencjalna, czy raczej pastisz? Oczywiście, że kryminał, oczywiście, że proza poetycka i egzystencjalna, i oczywiście, że pastisz – wszystkie te kategorie mają w odniesieniu „Dwanaście” zastosowanie, a zarazem, jak to zwykle bywa z takimi kategoriami, bynajmniej nie wyczerpują całego bogactwa przedmiotu, który próbują scharakteryzować. Ale abstrahując od istotowej toporności, cechującej wszystkie krytycznoliterackie instrumenty, i wracając do meritum sprawy: dlaczego bycie kryminałem miałoby zarazem wykluczać bycie prozą poetycką, pastiszem, albo jeszcze czymś innym? Dobra literatura nie mieści się w szufladkach, opatrzonych elegancko wykaligrafowanymi etykietami, tym bardziej, że najczęściej obsesja definiowania staje się celem samym dla siebie. Zamiast koncentrować się na dziele, krytycy koncentrują się na pojęciach. I to właśnie rodzi niepotrzebną mnogość diagnoz, które w praktyce mało mają wspólnego z rzeczywistością. Bo weźmy na przykład Raymonda Chandlera – znajdziemy u niego pod dostatkiem poetyckich metafor („Wyglądał równie dyskretnie jak tarantulla na porcji biszkopta” – toż to czysta poezja!), znajdziemy świetnie zbudowane intrygi, znajdziemy pełnowymiarowych bohaterów uwikłanych w rozmaite rozterki i kłopoty (i takich, którzy w kłopotach się specjalizują). Weźmy Jamesa Ellroya – współczesnego spadkobiercę Chandlera, jak lubią o nim pisać amerykańscy recenzenci – jego powieści to, by użyć sformułowania Lawrence’a Durrella, „wielowymiarowe struktury”, odsłaniające rozmaite meandry ludzkich losów i charakterów, najczęściej te ciemne i złe, ale nie tylko.
Świetlicki ze swoim „Dwanaście” wpisuje się właśnie w tę tradycję. Wcale nie przesadzam. Bez wahania postawiłbym go w jednym szeregu z wymienionymi autorami, jakkolwiek – przyznaję – jeśli chodzi o wirtuozerię fabularną, póki co nie osiągnął jeszcze poziomu dwóch pozostałych. Ale to dopiero jego pierwsza książka.
Powtórzę: „Dwanaście” to przede wszystkim znakomita opowieść. Nawet jeśli nie do końca wszystko się tutaj trzyma kupy, i nawet jeśli intrygę można było jeszcze nieco podszlifować, to przecież w opowieści tak naprawdę mniej liczy się „co”, ważniejsze jest „jak”. Świetlicki zaś potrafi opowiadać wybornie. A tego we współczesnej polskiej literaturze raczej brakuje – dobrych, ciekawych i zajmujących opowieści. Bo na deficyt autorów obdarzonych wysoką świadomością i erudycją literacką, albo autorów piszących prozę będącą wyrazem i ekspozycją jakiegoś światopoglądu – na deficyt takich autorów narzekać nie możemy. Natomiast wyśmienitych opowiadaczy jak na lekarstwo.
Można jednak bez żadnych wątpliwości powiedzieć, że Marcin Świetlicki zalicza się do ścisłej czołówki w tej niewielkiej grupie.
Marcin Świetlicki: „Dwanaście”. Wydawnictwo EMG, Kraków 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |