ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (62) / 2006

Robert Ostaszewski,

METODA NA GŁODA

A A A
Miałem nie pisać...
Oczywiście, miałem nie pisać o „Warszawskich wersetach” Michała Sufina, bo ta powieść od pierwszych stron sprowadziła na mnie ataki dokuczliwego śmiechu. Nie żeby była specjalnie zabawna, nazwałbym ją raczej irytującą w stopniu przekraczającym polską normę literacką, co tu kryć – niezbyt wyśrubowaną. Śmiałem się z siebie samego, raz po raz trzęsły mną ataki dokuczliwego śmiechu, a gdy uspokajałem się nieco, mówiłem (gadam już do siebie, ot starość):
– Stary jesteś a głupi, powinieneś rzucić książką Sufina po kilku stronach i zająć się czymś pożytecznym, iść na spacer, zrobić zakupy, albo zafundować sobie krótką wycieczkę w góry. Szkoda życia na „Warszawskie wersety”!
Tradycyjnie nie posłuchałem swoich dobrych rad, dręczony atakami dokuczliwego śmiechu doczytałem powieść do końca, odłożyłem na półkę i powiedziałem:
– Ale pisać o tym nie będę.

Jakiś czas potem wpadła mi w ręce „Gazeta Wyborcza” (nr z 8-9 lipca 2006) z zapisem przeprowadzonej w Klubie „Goście Gazety” rozmowy Kazimiery Szczuki z Martą Dzido, Mikołajem Łozińskim i właśnie Sufinem. Na chwilę odebrało mi mowę, więc jedynie pomyślałem, że nic to, że z tej trójki papiery na pisanie ma jedynie Łoziński, nic to, że Sufin dzięki tego rodzaju spotkaniom awansuje automatycznie do kategorii „młodu, zdolny”, mimo iż jego głównym atutem jest młodość (rocznik 1983) i może jeszcze znajomość z Masłowską. Ale gdy dotarłem do końca rozmowy, kiedy to Szczuka rzuca hasło „młodzi do piór”, mówiąc: „Jeżeli młodzież zabierze się do pisania, to będzie coraz więcej książek, które mogłyby wzbogacić naszą bardzo słabą kulturę”, nie zdzierżyłem. Musiałem napisać o Sufinie, bo jestem przekonany, że młodzież należy raczej zniechęcać, może nie tyle do samego pisania, co do zabiegania o szybki debiut, tłumaczyć im, że z pisaniem prozy nie należy się śpieszyć, bo zazwyczaj nic dobrego z tego nie wynika.

Właściwie przypadek Sufina jest nawet interesujący, zważywszy na to, jak dziwaczna jest recepcja jego debiutu. Większość recenzentów stwierdza, że nie za bardzo wiadomo, o co w „Warszawskich wersetach” chodzi, że powieść jest chaotyczna i niezbyt odkrywcza, że to niby ciekawa groteska, ale jakaś niewydarzona. Nawet Szczuka stwierdziła, że „to jest bluzg, którego w zasadzie nie da się czytać”. Gdzie tkwi diabeł? W niewinnym na pozór stwierdzeniu „w zasadzie”. Sufin „w zasadzie” napisał kiepską powieść, ale jest „młody, zdolny”, poza tym od czasu do czasu umie nieźle zakręcić frazą, więc „w zasadzie” powinniśmy dać mu kredyt zaufania, bo na „młodych, zdolnych” debiutantów trzeba chuchać i dmuchać. Ciekawy przykład myślenia wedle schematu: koń jest wprawdzie ochwacony, ale jednak kuśtyka do przodu.

Dobrze, czas zajrzeć do „Warszawskich wersetów”. „W zasadzie” akcja powieści rozgrywa się w stolicy, chociaż gdyby zmienić kilka szczegółów, to mogłaby się dziać w dowolnym większym mieście w Polsce. „W zasadzie” nie powinienem w odniesieniu do książki Sufina używać słowa akcja, bo nie dzieje się w niej za wiele. „W zasadzie” głównym bohaterem jest młody facet, który generalnie ma problemy z matką, która go olewa, kobietą, która nieustannie mu umyka, woląc towarzystwo gejów, kumplami, którzy raz po raz zawodzą, właściwie ma problemy z całym światem, który jego zdaniem jest nie ok. „W zasadzie” nie powinienem w odniesieniu do niego używać słowa „bohater”, bo jest to konstrukcja tak głęboka i przemyślana, jak ludzik wycięty z kolorowego papieru pewną ręką siedmiolatka… (Dobra – zostawmy to „w zasadzie”.) Nieustannie jest „wkurwiony” na wszystko i wszystkich, raz po raz rzyga z obrzydzenia, dosłownie lub w przenośni. Szlaja się po mieście, imprezuje, pije, wdaje się w rozliczne bójki. Do tego cały świat „Warszawskich wersetów” znajduje się na granicy – albo już poza nią - szaleństwa, jest groteskowo wykrzywiony, schizofreniczny, rozedrgany i absurdalny. No, ale to przecież – jak przekonuje wydawca – „szaleńcza groteska nawiązująca do najlepszych tradycji Witkacego i Gombrowicza”.

O co biega w „Warszawskich wersetach”? Tego nie jest pewien chyba nawet sam autor, sądząc po wypowiedziach w rozmowie ze Szczuką. Historia bohatera, który „staje sztorcem w stosunku do wszystkiego, co go otacza” (Sufin)? Kolejny raport z imprezowego światka napędzanego wódą i narkotykami? Obliczone na skandal igranie z zasadami politycznej poprawności (w powieści dostaje się nieco gejom)? Główny problem z prozą Sufina jest chyba taki sam, jak problem z tekstami wielu innych młodych pisarzy. Nieźle operują językiem, najczęściej mieszając rozmaite jego odmiany, potrafią tworzyć błyskotliwe zdania czy akapity, ale absolutnie nie mają pojęcia o w miarę poprawnym konstruowaniu tekstu literackiego (nie przekonuje mnie argument, że gdyby tylko chcieli to ho, ho!) – stąd bierze się uwiąd fabuły, bełkotliwość tej prozy, narracyjny chaos, w którym giną pojedyncze świetne pomysły. Metoda pisania Sufina – jak i innych młodych autorów – przypomina mi zapping: jak przy szybkim przerzucaniu kanałów telewizyjnych w tej prozie migają obrazy i frazy, bez ładu i składu, i bez z góry określonego celu. Chociaż nie – jest w tym celu: młodzi pisarze zaspokajają w ten sposób głód tekstu. Własnego. Bo czytelnik raczej się tym nie pożywi.