
Magdalena Boczkowska, Przemysław Kania,
BĘDĘ BRAŁ TO, CO ZEŚLE MI LOS
A
A
A
Magdalena Boczkowska: Powieść „Korzeniec” Zbigniewa Białasa, nagrodzona ostatnio Śląskim Wawrzynem Literackim, jest już bez wątpienia publikacją kultową, przynajmniej dla mieszkańców Sosnowca. Ale przyznaj, czy znałeś wcześniej tę książkę?
Przemysław Kania: Wiedziałem, że powieść jest bardzo popularna i dużo się o niej mówi, ale nie czytałem. Osobiście sięgnąłem po „Korzeńca” dopiero wtedy, kiedy spotkaliśmy się z Remigiuszem Brzykiem, Tomkiem Śpiewakiem i autorem na pierwszych próbach. Wtedy też większą grupą pojechaliśmy do księgarni po egzemplarze.
M.B.: Podobało ci się?
P.K.: Tak. Powiem szczerze, że miałem może dwa momenty, w których, czytając, trochę odpływałem, ale muszę przyznać, że powieść wciągnęła mnie absolutnie.
M.B.: Co w takim razie, oczywiście poza sztukami, powinien czytać dobry aktor? Gustaw Holoubek powiedział kiedyś, że jedyną pożywką dla teatru jest poezja.
P.K.: Ależ oczywiście! Ja poezję uwielbiam! Czytać i słuchać – jak tylko mam możliwość, robię to. Może wynika to z tego, że jestem członkiem komisji egzaminacyjnych w Szkole Teatralnej i mogę słuchać, jak wspaniale studenci mówią wierszem, jak pięknie opanowują frazy, jak prowadzi ich melodia tekstu – od klasyki do współczesnych monologów. Uwielbiam to, uwielbiam słuchać. Co natomiast aktor powinien czytać? Wszystko! Bo im więcej czyta, im większą ma wiedzę, tym będzie lepiej przygotowany do pracy. Poszerza sobie w ten sposób obszary wyobraźni. To podstawa. Poza tym, jeśli jestem aktorem i mam wyjść do ludzi i coś im zaproponować, skoro ja zajmuję ich czas, a oni zapłacili za to, by mnie oglądać i słuchać, muszę mieć odniesienie do tego, co ja na dany temat myślę, muszę przedstawić im mój obraz. Często buduję go na podstawie tego, co przeczytałem albo obejrzałem. Im więcej, tym lepiej.
M.B.: Macie już za sobą występ w ramach 14. Letniego Ogrodu Teatralnego w Katowicach. Jak reaguje na spektakl tak mocno osadzony w realiach Sosnowca publiczność spoza niego? Chodzi mi głównie o Ślązaków.
P.K.: Genialnie! To, o ile dobrze pamiętam, był szósty spektakl, a takiej reakcji widzów jeszcze nie mieliśmy. Może wynikało to też z tego, że rozbudowana maksymalnie, do granic możliwości, scena w Katowicach spowodowała, że widzowie nie mieli czasu na oddech. Cała akcja została rozciągnięta na kilka płaszczyzn. Odniosłem wrażenie, że dla ludzi było to coś niespotykanego. Spektakl rozgrywa się na kilku planach równocześnie i jest to tak ułożone, że widz spokojnie wszystko rozumie. Ważne też jest to, że tekst pisany był na bieżąco. Na próbach cały czas dostawaliśmy nowe kwestie; było np. tak, że o 15:00 zadzwonił Tomek z informacją, że na 17:00 będę miał nowy tekst. To wywołało u nas, aktorów, dbałość o każdy szczegół. Mamy do przekazania publiczności mnóstwo informacji, a na scenie cały czas coś się dzieje i pojawia się ponad 30 osób! W Katowicach widzowie reagowali genialnie, wyłapali właściwie wszystko, co było do wyłapania. Każdy smaczek dopracowany, a przecież sztukę budują właśnie drobiazgi – diabeł tkwi w szczególe – wychwycili je. I myślę, że to ich uwiodło.
M.B.: Inaczej też chyba ogląda się spektakl, znając wcześniej powieść. Ja do teatru szłam bardzo sceptycznie nastawiona, wydawało mi się, że po prostu nie da się tego pokazać na scenie. A wyszłam zachwycona, absolutnie powaliliście mnie na kolana. Na tym też pewnie polega geniusz reżysera. Jak pracuje się z takim artystą, jak Remigiusz Brzyk? Mówi się, że jak mało kto potrafi dobrać i prowadzić aktorów.
P.K.: Muszę powiedzieć, że osobiście jestem zauroczony pracą z Remikiem. Na pierwszych próbach stolikowych nie wiedzieliśmy, kogo będziemy grać. Czytaliśmy po kilka postaci, a reżyser siedział w kącie i słuchał albo chodził w kółko i słuchał. Ma naprawdę ogromną intuicję i ucho do aktora. Potrafi tak niesamowicie wyczuć energię aktorów, że trzeba mu tylko zaufać i iść za jego sposobem myślenia. Kiedy już podał obsadę i weszliśmy na scenę, to wszystko zaczęło się od banalnych sytuacji, takich z życia wziętych. A Remigiusz powtarzał: „a weźmy to tak, a spróbujmy tak”. Szukał różnych sposobów, pytał na przykład, dlaczego mamy tylko wchodzić z kulis, skoro możemy wejść na scenę drzwiami. Odwracał, kombinował, szukał kontrapunktu do tekstu danej sceny. On pracuje na energii, potrzebuje odpowiedniej energii sceny i odpowiedniej energii ludzi. To jest takie „remikowe” – kombinowanie, by jak najwięcej osiągnąć najprostszymi metodami. Pamiętam taką sytuację, na którejś z ostatnich prób, kiedy wszedł na scenę – a to przecież ta sama scena, te same ściany, ten sam Teatr Zimowy – i mówi do nas, że jesteśmy tymi duszkami, które tutaj chodzą, że mamy nie grać, tylko coś ludziom uświadomić i uciekać. Zobaczyć, czy oni nas rozumieją, uśmiechać się i dalej, i następna scena. Wchodzę na scenę czysty, nie wiem, co się będzie działo, jak zagrają koledzy. To cudowne. Na przykład my, Celnicy – łapiemy ten szlaban, patrzymy na siebie, „I co, duszki? Duszki”, i wchodzimy na scenę jak trzech oszołomów, nie wiedząc, co się wydarzy [śmiech]. Na tym polega geniusz tego zawodu.
M.B.: Na tym polega geniusz tego zawodu i tego spektaklu.
P.K.: Po prostu zaufaliśmy reżyserowi. To wielka zasługa Remika i Tomka Śpiewaka. Robota fantastyczna! Ciężka i długa, ale genialna.
M.B.: Dająca dużo satysfakcji.
P.K.: Bardzo dużo.
M.B.: W „Korzeńcu” grasz i celnika Franza i artystę Izaaka Meyerholda z Jaworzna, wcześniej w sztuce „Cymes! Cymes!” grałeś aż trzy role, galancika Josł Bera, właściciela gazety Leo Cajtszrifta i studenta Jesziboru Herszla. Trudno odtwarzać jednocześnie kilka postaci w tym samym spektaklu?
P.K.: Bardzo trudno. Pytałem na początku pracy, dlaczego gramy po kilka postaci, skoro jest wystarczająca ilość aktorów w teatrze, ale tu znowu wychodzi to „remikowe ucho”. Początkowo to wszystko miało się inaczej ułożyć, ale w tym spektaklu zmiany zachodzą zaskakująco szybko [śmiech]. I to, co było na przykład na trzeciej próbie generalnej, absolutnie nie jest tym, co widownia oglądała na premierze. W Katowicach znowu wyszło nam coś innego, przez miejsce, energię, klimat, jaki się tam wytworzył, a to wszystko ma dla „Korzeńca” ogromne znaczenie. Izaak, tak jak i cała grupa artystów, miała na końcu trafić do wojska – każdy innego – miała być pokazana wojna. Z czasem jednak okazało się, że wcale wątku artystów nie trzeba kończyć, żeby oni dalej istnieli. Okazało się, że mamy tak mocno zbudowane postaci, że ciekawsze jest to, co się z nimi mogłoby dziać. Meyerhold był w aptece, miał konflikt z dziennikarzem i co? Ważne, że został po nim jakiś ślad. Nie było potrzeby ciągnięcia tego wątku i łączenia zdarzeń.
M.B.: Zastanawia mnie też inna sprawa. Grasz teraz Gustawa w „Ślubach panieńskich” w Teatrze Zagłębia, ale kilka lat temu debiutowałeś w tej samej roli w Teatrze Małym we Wrocławiu. Da się dwa razy zagrać inaczej tę samą postać?
P.K.: Oj, da się inaczej, da. Ten zawód ma to do siebie, że im jesteś starszy, im więcej pracujesz, im więcej ludzi spotykasz, tym inaczej się zachowujesz, inne wartości są dla ciebie ważne, inaczej podchodzisz do pewnych tematów. Ten Gustaw z Wrocławia był jeszcze niedojrzały, to był taki chłopak wyrwidąb, który nie miał za dobrze poukładane w głowie. Teraz walczę o to, by Gustaw był młodym mężczyzną, który jak trzeba, pójdzie potańczyć, ale jak trzeba, to i pójdzie z różańcem do kościoła. Chcę, żeby to był młody mężczyzna, którego ludzie będą kochać za jego wartości, za szaleństwo, za to, jak postępuje z wujkiem, jak kombinuje, jak uwodzi, za jego cwaniactwo i mądrość. Różnica w graniu jest ogromna.
M.B.: W tym roku obroniłeś doktorat, wykładasz w PWST we Wrocławiu. Jak ci się uczy innych? Czy szkoła aktorska dobrze przygotowuje do zawodu aktora?
P.K.: Nie jest to łatwe pytanie. Jak mi się uczy? Genialnie. Nigdy nie marzyłem o tym, by zostać wykładowcą w Szkole Teatralnej. To zdarzyło się przypadkiem, chciałem pisać pracę magisterską na jakiś konkretny temat, o czymś, co ludzi nurtuje, a we Wrocławiu zawsze nurtowała ludzi dykcja, dlaczego ci studenci tak faflunią? Przejrzałem więc program nauczania, pochodziłem na zajęcia kolegów, porównywałem to z programem nauczania innych szkół teatralnych, jeździłem, pytałem. W końcu zaproponowano mi asystenturę i okazało się, że to cudowna praca. Prowadzę zajęcia z wymowy, na której wszyscy „wieszają psy”, mówiąc, że dykcja to fikcja; dla mnie to fantastyczna nauka i staram się tym zarażać ludzi. Oprócz całego pionu logopedycznego, muszę młodszym kolegom uświadomić, jak mówić w emocjach. Uczą się wierszy, fragmentów prozy, konkretnych scen i na ich podstawie robimy – abstrahując od tematu – etiudy i scenki, rozkładamy teksty na różne sposoby. Ja nigdy nie będę się uważał za mistrza mowy polskiej, tak naprawdę nie uczę, tylko uczulam i udowadniam, jak język polski się zmienia, a razem z nim i mowa. Na razie moja praca przynosi efekty, mówiąc nieskromnie. Wracając do pytania o szkołę…, ja byłem tym szczęściarzem, który dostał się za pierwszym razem. Później do mnie dotarło, jak bardzo inni chcą tam studiować, podchodząc do egzaminu po cztery, pięć razy. Na moje miejsce było 45 innych osób. Ta szkoła uczy świadomości scenicznej i pokory. To warto podkreślić, pokora i szacunek do kolegów, tekstu, sceny są najważniejsze w tym zawodzie. Pod tym względem szkoła jest potrzebna. W dzisiejszych czasach, w których rynek zalewają aktorzy amatorzy, wydaje mi się, że wartość szkół wzrasta. My, wykładowcy, musimy młodym adeptom pewne sprawy wyjaśnić, omówić i nauczyć mówić pełnymi zdaniami, z podmiotem, orzeczeniem i odpowiednią odmianą, bo inaczej nie będzie komunikacji, tylko jeden wielki bełkot.
M.B.: Z własnego doświadczenia wiem, że to się przekłada i na pisanie. Młodzi ludzie w ogóle nie potrafią pisać, piszą gorzej, niż mówią.
P.K.: Byłem raz jurorem na konkursie w Towarzystwie Kultury Teatralnej w Olkuszu. Miałem ocenić wartość merytoryczną kilku odpowiedzi na proste pytania do wystawianej etiudy i nie potrafiłem. Nie dało się. My mamy jeszcze stare podejście, bo nasze pokolenie uczyło się pisać, np. maturę z polskiego pisałem pięć godzin, a teraz piszą wypracowania na sto słów. Absurd. Ale nas to uratowało.
M.B.: Wróćmy do aktorstwa. Czy można wiarygodnie pokazać coś, czego samemu się nie przeżyło? Z jednej strony wydaje mi się, że ważne byłoby takie sokratejskie podejście do każdej postaci. Brak jako najbardziej konstytutywna forma bycia, takie oscylowanie pomiędzy spełnieniem a niespełnieniem mogłoby być ciekawe, z drugiej jednak strony, jak chciał Stanisławski, mamy bazowanie na doświadczeniu, zderzenie doświadczeń życiowych z tymi ukrytymi w podświadomości. Może zapytam inaczej: kiedy aktor jest bardziej, twoim zdaniem, wiarygodny? Czy te dwie postawy się wykluczają?
P.K.: Nie, nie wykluczają się. To mój szósty sezon na scenie, wiele jeszcze przede mną, wielu rzeczy nie przeżyłem, a zdarza się, że muszę je zagrać. Co zatem? To, o czym mówiliśmy na początku – czytać, szukać, rozmawiać, konsultować, by zbudować sobie pewien obraz, a potem przełożyć go na siebie. Zastanowić się, jak ja bym się w takiej sytuacji zachował. Wiadomo, że gdybym wcześniej coś takiego przeżył, byłoby mi łatwiej, bo miałbym punkt odniesienia. Ja mam tak, że lubię obserwować, rozmawiać z ludźmi. Uwielbiam siedzieć na przystanku i patrzeć, jak ludzie chodzą, jak się zachowują. To jest niesamowite! Czasami reżyser opisuje typ bohatera, a ja sobie przypominam, że widziałem kogoś takiego na ulicy. Tam jest multum emocji, wrażeń, kontrastów, to jest prawdziwy teatr, w którym trzeba szukać punktów odniesienia.
M.B.: Czy cechy personalne aktora idą w parze z jego grą sceniczną – jak można to jakoś oddzielić? Przecież zdarzają się przypadki, że ktoś jest świetnym aktorem a nieciekawym człowiekiem.
P.K.: Tak, zdarza się [śmiech]. Niestety, znam takie przykłady, na szczęście nieliczne. Nie wiem. Wiadomo, że bliżej mi jest do postaci o podobnym charakterze jak mój, ale zdarzyło się, że dostałem rolę całkowicie odwrotną. Z Piotrkiem Kruszczyńskim na dyplomie w Szkole Teatralnej musiałem zagrać anorektyka. Siedziałem na forach, czytałem blogi, rozmawiałem z chorymi, starałem się jakoś zrozumieć i przybliżyć ten świat.
M.B.: Dla mnie bycie aktorem jest tym zawodem, w którym człowiek najbardziej się spala. Ciągle musi się przeistaczać, przekraczać własne granice, normy, obnażać się wewnętrznie, psychicznie, czasem także fizycznie. Można wrócić po tym do normalności, do tego, co było, do rutyny codzienności? Czy to zostawia ślad?
P.K.: W moim przypadku dużą rolę odgrywa żona. Dzięki Bogu, nie aktorka. Ona daje mi takie ciepło, taką odskocznię, normalność, nawet wtedy, gdy zostaje we mnie ten nerw po spektaklu. Zdarza się, że wychodzę z teatru i jestem jeszcze nabuzowany, rozdygotany, żołądek jest ściśnięty, ale dzięki rodzinie dochodzę do siebie.
M.B.: W jakim repertuarze lepiej się czujesz? Komedie? Klasyka? Może musical, bo przecież śpiewasz?
P.K.: Nie wiem. Naprawdę nie wiem. „Niech żyje bal” z piosenkami Agnieszki Osieckiej – uwielbiam, mogę grać to od rana do wieczora, mimo że czasami ledwo już schodzę ze sceny. Ruchowe spektakle – lubię. Musicale – lubię. Co dalej? Klasyka? Takiej typowej klasyki jeszcze nie zdarzyło mi się grać, wprawdzie mam „Śluby panieńskie”, ale to jest bardzo moje. Współczesny teatr też mnie nurtuje, na przykład to, co Masłowska napisała w „Między nami dobrze jest”, spowodowało, że ciągle tęsknię za tym spektaklem, cudownie się to gra. On jest naładowany emocjami, formą. Tysiące słów, z których niewiele wynika.
M.B.: Grałeś również m.in. Królewicza w „Królewnie Śnieżce”. Czy dla dzieci gra się inaczej? Czy są bardziej wymagającą publicznością?
P.K.: Dzieci są cudowne, bo niesamowicie reagują. Spróbuj je oszukać! Wytkną ci każdy błąd! W „Królewnie Śnieżce” zdarzyło się, że łapały mnie za pelerynkę dla kawału, ale już na przykład krasnoludkom się dostało, że mówią nie tak, jak powinno być. Trzeba grać szczerze i prawdziwie, i wtedy dziecko jest „kupione”.
M.B.: Reakcja publiczności jest miernikiem gry aktorskiej. Moim zdaniem, można obserwować dwa odrębne zjawiska dotyczące współczesnych widzów – z jednej strony, nastąpiła pauperyzacja publiczności – obniżenie jej wymagań intelektualnych i oczekiwań artystycznych, widać to w popularności prymitywnego humoru, kabaretów, skeczy. Z drugiej jednak strony, ciągle zastanawiam się, czy w „poważniejszym” repertuarze, trudniejszym teatrze, identyfikacja widza z postacią przebiega na poziomie słów, retoryki i wtedy ważny byłby aktor i jego zdolności, czy tego, co poza językiem, tego, co język dopiero rodzi, buduje i wtedy ważniejsza byłaby fabuła, psychologia postaci, nie wiem, wizja reżysera.
P.K.: Mnie się wydaje, że jedno i drugie jest ważne. Z tego względu, że pod tekstem zawsze coś się kryje. Nigdy nie mówimy wprost, bo byłoby to nudne, szukamy kontrapunktu. W sztuce Masłowskiej bardzo dużo mówimy, ale po tych monologach widzom zostaje tylko refleksja, że faktycznie coś jest na rzeczy, że tak się dzieje, gdy włączą telewizor. Są ukryte sensy, ukryte emocje. W „Korzeńcu” zaś mamy na przykład bardzo dużo typów, różnych charakterów i mimo iż akcja rozgrywa się przed I wojną światową, ja nadal widzę takie typy na ulicy, nic się nie zmieniło. To, co działo się wtedy, jest i widoczne teraz. Widz musi umieć dobierać spektakle pod siebie. Trzeba słuchać, czytać, rozmawiać, konsultować. Wiadomo, że czasami ludzie lubią się bawić w teatrze, tu w Sosnowcu jest podobnie, ale jak widać i na trudniejszych sztukach widownia jest pełna.
M.B.: Która relacja byłaby zatem najważniejsza, o ile w ogóle można powiedzieć, że któraś jest? Aktor – aktor? Aktor – widz? Aktor – postać? Aktor – reżyser? Postać – widz?
P.K.: Wszystkie te relacje są równie ważne i tworzą teatr. Z kolegą aktorem muszę się dogadać, musimy znaleźć wspólny język. Nazywam to grą w ping-pong, ja odbijam – partner oddaje, ale czy piłeczka poleci prosto na mnie czy na boki? To już jest jego sprawa. Ja muszę odpowiednio zareagować i odbić. Tak buduje się dialogi, które konfrontuje się z reżyserem. Do tego dochodzą kostiumy, światła i wszystkie inne elementy, które muszą do siebie pasować. W Teatrze Zagłębia zespół jest bardzo zgrany, potrafimy stworzyć spektakl, bo zdajemy sobie sprawę, że tworzymy go wspólnie, bez względu na to, czy jestem na pierwszym planie, czy na dziesiątym. Do tego dochodzi energia publiczności, zwłaszcza w farsach to widać. Na przykład w „Stosunkach na szczycie”, gdy „kupiliśmy” widza na początku, to był z nami do końca sztuki.
M.B.: Musiałeś kiedyś improwizować?
P.K.: Tak [śmiech]. Nie lubię improwizować, ale improwizacja jest niestety wpisana w ten zawód. Tylko że, jeśli trzeba, to zazwyczaj mam tysiąc pomysłów biegnących po głowie i muszę szybko się decydować, co wybrać.
M.B.: O czym się myśli przed wyjściem na scenę? Oczywiście poza sprawdzeniem wszystkich rekwizytów. A może w ogóle się nie myśli?
P.K.: Ja lubię mieć w głowie to, z czym mam wejść na scenę, ale nie powtarzam całego tekstu. Ważniejsza jest dla mnie energia sceny. Stanisławski znowu się kłania. Muszę postać kilka minut przy scenie i słuchać, łapać energię. W polskim teatrze jednak zdecydowanie zasady Stanisławskiego biorą górę.
M.B.: Masz 29 lat, mnóstwo znakomitych ról na koncie, doktorat, jesteś laureatem Olkuskiej Nagrody Artystycznej za rok 2010. Marzysz jeszcze o czymś, na przykład o jakiejś roli? Stereotypowo mówi się, że każdy chce zagrać Hamleta.
P.K.: Właśnie, stereotyp, ja nie lubię stereotypów. Hm… nie wiem, ja tak nie umiem. Mam swoje wartości, które pielęgnuję i które chcę, by były dalej pielęgnowane i szanowane. Wierzę w przeznaczenie, zdaję się na nie. Wierzę, że na górze jest ten palec, który nas przesuwa niczym pionki i dlatego cały czas coś się dzieje, cały czas wszystko się zmienia. Zresztą czegokolwiek bym sobie nie planował, to z moim szczęściem i tak zawsze jest odwrotnie. Będę brał to, co ześle mi los.
M.B.: Czy jest coś, czego byś nie zagrał? Mój kolega aktor zawsze powtarza, że najgorsza jest rola amanta, romantycznego kochanka, ale ty powiedziałeś, że to lubisz.
P.K.: Pewnie! Czemu miałbym tego nie lubić? Z drugiej zaś strony, na studiach raz robiliśmy Płatonowa, grałem alkoholika. Zapuściłem brodę, nawet mama mnie nie poznała. I to też było dla mnie fantastyczne. Trudne postaci, ciężkie charaktery bardzo mi się podobają. Nie chcę więc zamykać sobie drogi, mówiąc, że czegoś bym nie zagrał. Kocham pracować, nie chcę się ograniczać, nie chcę się nudzić, bo nudzą się tylko ludzie bez wyobraźni. Nie lubię siedzieć przy biurku i uczyć się tekstu. O, tak, tego nie lubię!
M.B.: Najlepszy aktor wszechczasów?
P.K.: Och, długo bym mógł wymieniać. Wielu lubię. Boże, [z rozmarzeniem] Hopkins – genialny, Nicholson – fantastyczny, Johnny Depp – wspaniały…
M.B.: Ciągnie cię w stronę filmu?
P.K.: Castingi, dziwne relacje, łażenie, proszenie – to wszystko jest mi obce, nie lubię tego. Mam wprawdzie małe doświadczenie, bo praca naukowa zajmuje mi dużo czasu, ale nie chcę chodzić na castingi, nie lubię tej atmosfery. Do teatru jakoś zdecydowanie mi bliżej. Nie wykluczam filmu, ale nie będę o niego zabiegać.
M.B.: Oglądałeś ostatnio jakiś spektakl z myślą: „Kurczę, czemu ja tu nie gram”?
P.K.: W czasach studenckich częściej chodziłem do teatrów i pewnie, że tak myślałem, szczególnie kiedy to była jakaś niezwykle mięsista rola, czarny charakter. A teraz cieszę się, gdy koledzy grają wielkie role. Nie dopuszczam do siebie zawiści, poczucia konkurencji, po co mi to?
M.B.: Przywoływany tu już wielokrotnie Stanisławki powtarzał, że „należy kochać Teatr w sobie, a nie siebie w Teatrze”. Wyobrażasz sobie życie bez sceny?
P.K.: Nie bardzo sobie wyobrażam. Jak mamy przerwę urlopową, zawsze pod koniec zaczyna mnie nosić. Już coś bym zrobił, coś zagrał. Kiedy pojechaliśmy do Katowic na „Korzeńca”, siedzieliśmy tam od 10:00 do północy i nikt, absolutnie nikt, nie był zmęczony. Każdy z utęsknieniem czekał, by w końcu wejść na scenę, w ten magiczny świat. To takie nasze aktorskie szaleństwo, za którym bardzo się tęskni.
M.B.: Zawsze chciałeś zostać aktorem?
P.K.: Nie. Przyszło mi to do głowy gdzieś w trzeciej klasie liceum. Zacząłem wówczas prowadzić w szkole różnego rodzaju imprezy i z czasem coraz częściej mnie do tego wykorzystywano. I tak się jakoś zaczęło. Okazało się, że to takie moje i chyba coś jest na rzeczy skoro do Szkoły Teatralnej dostałem się za pierwszym razem. W sumie teraz mógłbym zajrzeć w swoją kartę egzaminacyjną… [śmiech].
M.B.: Mnie by chyba jednak korciło.
P.K.: Obejrzę ją na swoim benefisie za 50 lat! [śmiech]
M.B.: Koniecznie! Serdecznie dziękuję za rozmowę.
P.K.: Dzięki!
Przemysław Kania: Wiedziałem, że powieść jest bardzo popularna i dużo się o niej mówi, ale nie czytałem. Osobiście sięgnąłem po „Korzeńca” dopiero wtedy, kiedy spotkaliśmy się z Remigiuszem Brzykiem, Tomkiem Śpiewakiem i autorem na pierwszych próbach. Wtedy też większą grupą pojechaliśmy do księgarni po egzemplarze.
M.B.: Podobało ci się?
P.K.: Tak. Powiem szczerze, że miałem może dwa momenty, w których, czytając, trochę odpływałem, ale muszę przyznać, że powieść wciągnęła mnie absolutnie.
M.B.: Co w takim razie, oczywiście poza sztukami, powinien czytać dobry aktor? Gustaw Holoubek powiedział kiedyś, że jedyną pożywką dla teatru jest poezja.
P.K.: Ależ oczywiście! Ja poezję uwielbiam! Czytać i słuchać – jak tylko mam możliwość, robię to. Może wynika to z tego, że jestem członkiem komisji egzaminacyjnych w Szkole Teatralnej i mogę słuchać, jak wspaniale studenci mówią wierszem, jak pięknie opanowują frazy, jak prowadzi ich melodia tekstu – od klasyki do współczesnych monologów. Uwielbiam to, uwielbiam słuchać. Co natomiast aktor powinien czytać? Wszystko! Bo im więcej czyta, im większą ma wiedzę, tym będzie lepiej przygotowany do pracy. Poszerza sobie w ten sposób obszary wyobraźni. To podstawa. Poza tym, jeśli jestem aktorem i mam wyjść do ludzi i coś im zaproponować, skoro ja zajmuję ich czas, a oni zapłacili za to, by mnie oglądać i słuchać, muszę mieć odniesienie do tego, co ja na dany temat myślę, muszę przedstawić im mój obraz. Często buduję go na podstawie tego, co przeczytałem albo obejrzałem. Im więcej, tym lepiej.
M.B.: Macie już za sobą występ w ramach 14. Letniego Ogrodu Teatralnego w Katowicach. Jak reaguje na spektakl tak mocno osadzony w realiach Sosnowca publiczność spoza niego? Chodzi mi głównie o Ślązaków.
P.K.: Genialnie! To, o ile dobrze pamiętam, był szósty spektakl, a takiej reakcji widzów jeszcze nie mieliśmy. Może wynikało to też z tego, że rozbudowana maksymalnie, do granic możliwości, scena w Katowicach spowodowała, że widzowie nie mieli czasu na oddech. Cała akcja została rozciągnięta na kilka płaszczyzn. Odniosłem wrażenie, że dla ludzi było to coś niespotykanego. Spektakl rozgrywa się na kilku planach równocześnie i jest to tak ułożone, że widz spokojnie wszystko rozumie. Ważne też jest to, że tekst pisany był na bieżąco. Na próbach cały czas dostawaliśmy nowe kwestie; było np. tak, że o 15:00 zadzwonił Tomek z informacją, że na 17:00 będę miał nowy tekst. To wywołało u nas, aktorów, dbałość o każdy szczegół. Mamy do przekazania publiczności mnóstwo informacji, a na scenie cały czas coś się dzieje i pojawia się ponad 30 osób! W Katowicach widzowie reagowali genialnie, wyłapali właściwie wszystko, co było do wyłapania. Każdy smaczek dopracowany, a przecież sztukę budują właśnie drobiazgi – diabeł tkwi w szczególe – wychwycili je. I myślę, że to ich uwiodło.
M.B.: Inaczej też chyba ogląda się spektakl, znając wcześniej powieść. Ja do teatru szłam bardzo sceptycznie nastawiona, wydawało mi się, że po prostu nie da się tego pokazać na scenie. A wyszłam zachwycona, absolutnie powaliliście mnie na kolana. Na tym też pewnie polega geniusz reżysera. Jak pracuje się z takim artystą, jak Remigiusz Brzyk? Mówi się, że jak mało kto potrafi dobrać i prowadzić aktorów.
P.K.: Muszę powiedzieć, że osobiście jestem zauroczony pracą z Remikiem. Na pierwszych próbach stolikowych nie wiedzieliśmy, kogo będziemy grać. Czytaliśmy po kilka postaci, a reżyser siedział w kącie i słuchał albo chodził w kółko i słuchał. Ma naprawdę ogromną intuicję i ucho do aktora. Potrafi tak niesamowicie wyczuć energię aktorów, że trzeba mu tylko zaufać i iść za jego sposobem myślenia. Kiedy już podał obsadę i weszliśmy na scenę, to wszystko zaczęło się od banalnych sytuacji, takich z życia wziętych. A Remigiusz powtarzał: „a weźmy to tak, a spróbujmy tak”. Szukał różnych sposobów, pytał na przykład, dlaczego mamy tylko wchodzić z kulis, skoro możemy wejść na scenę drzwiami. Odwracał, kombinował, szukał kontrapunktu do tekstu danej sceny. On pracuje na energii, potrzebuje odpowiedniej energii sceny i odpowiedniej energii ludzi. To jest takie „remikowe” – kombinowanie, by jak najwięcej osiągnąć najprostszymi metodami. Pamiętam taką sytuację, na którejś z ostatnich prób, kiedy wszedł na scenę – a to przecież ta sama scena, te same ściany, ten sam Teatr Zimowy – i mówi do nas, że jesteśmy tymi duszkami, które tutaj chodzą, że mamy nie grać, tylko coś ludziom uświadomić i uciekać. Zobaczyć, czy oni nas rozumieją, uśmiechać się i dalej, i następna scena. Wchodzę na scenę czysty, nie wiem, co się będzie działo, jak zagrają koledzy. To cudowne. Na przykład my, Celnicy – łapiemy ten szlaban, patrzymy na siebie, „I co, duszki? Duszki”, i wchodzimy na scenę jak trzech oszołomów, nie wiedząc, co się wydarzy [śmiech]. Na tym polega geniusz tego zawodu.
M.B.: Na tym polega geniusz tego zawodu i tego spektaklu.
P.K.: Po prostu zaufaliśmy reżyserowi. To wielka zasługa Remika i Tomka Śpiewaka. Robota fantastyczna! Ciężka i długa, ale genialna.
M.B.: Dająca dużo satysfakcji.
P.K.: Bardzo dużo.
M.B.: W „Korzeńcu” grasz i celnika Franza i artystę Izaaka Meyerholda z Jaworzna, wcześniej w sztuce „Cymes! Cymes!” grałeś aż trzy role, galancika Josł Bera, właściciela gazety Leo Cajtszrifta i studenta Jesziboru Herszla. Trudno odtwarzać jednocześnie kilka postaci w tym samym spektaklu?
P.K.: Bardzo trudno. Pytałem na początku pracy, dlaczego gramy po kilka postaci, skoro jest wystarczająca ilość aktorów w teatrze, ale tu znowu wychodzi to „remikowe ucho”. Początkowo to wszystko miało się inaczej ułożyć, ale w tym spektaklu zmiany zachodzą zaskakująco szybko [śmiech]. I to, co było na przykład na trzeciej próbie generalnej, absolutnie nie jest tym, co widownia oglądała na premierze. W Katowicach znowu wyszło nam coś innego, przez miejsce, energię, klimat, jaki się tam wytworzył, a to wszystko ma dla „Korzeńca” ogromne znaczenie. Izaak, tak jak i cała grupa artystów, miała na końcu trafić do wojska – każdy innego – miała być pokazana wojna. Z czasem jednak okazało się, że wcale wątku artystów nie trzeba kończyć, żeby oni dalej istnieli. Okazało się, że mamy tak mocno zbudowane postaci, że ciekawsze jest to, co się z nimi mogłoby dziać. Meyerhold był w aptece, miał konflikt z dziennikarzem i co? Ważne, że został po nim jakiś ślad. Nie było potrzeby ciągnięcia tego wątku i łączenia zdarzeń.
M.B.: Zastanawia mnie też inna sprawa. Grasz teraz Gustawa w „Ślubach panieńskich” w Teatrze Zagłębia, ale kilka lat temu debiutowałeś w tej samej roli w Teatrze Małym we Wrocławiu. Da się dwa razy zagrać inaczej tę samą postać?
P.K.: Oj, da się inaczej, da. Ten zawód ma to do siebie, że im jesteś starszy, im więcej pracujesz, im więcej ludzi spotykasz, tym inaczej się zachowujesz, inne wartości są dla ciebie ważne, inaczej podchodzisz do pewnych tematów. Ten Gustaw z Wrocławia był jeszcze niedojrzały, to był taki chłopak wyrwidąb, który nie miał za dobrze poukładane w głowie. Teraz walczę o to, by Gustaw był młodym mężczyzną, który jak trzeba, pójdzie potańczyć, ale jak trzeba, to i pójdzie z różańcem do kościoła. Chcę, żeby to był młody mężczyzna, którego ludzie będą kochać za jego wartości, za szaleństwo, za to, jak postępuje z wujkiem, jak kombinuje, jak uwodzi, za jego cwaniactwo i mądrość. Różnica w graniu jest ogromna.
M.B.: W tym roku obroniłeś doktorat, wykładasz w PWST we Wrocławiu. Jak ci się uczy innych? Czy szkoła aktorska dobrze przygotowuje do zawodu aktora?
P.K.: Nie jest to łatwe pytanie. Jak mi się uczy? Genialnie. Nigdy nie marzyłem o tym, by zostać wykładowcą w Szkole Teatralnej. To zdarzyło się przypadkiem, chciałem pisać pracę magisterską na jakiś konkretny temat, o czymś, co ludzi nurtuje, a we Wrocławiu zawsze nurtowała ludzi dykcja, dlaczego ci studenci tak faflunią? Przejrzałem więc program nauczania, pochodziłem na zajęcia kolegów, porównywałem to z programem nauczania innych szkół teatralnych, jeździłem, pytałem. W końcu zaproponowano mi asystenturę i okazało się, że to cudowna praca. Prowadzę zajęcia z wymowy, na której wszyscy „wieszają psy”, mówiąc, że dykcja to fikcja; dla mnie to fantastyczna nauka i staram się tym zarażać ludzi. Oprócz całego pionu logopedycznego, muszę młodszym kolegom uświadomić, jak mówić w emocjach. Uczą się wierszy, fragmentów prozy, konkretnych scen i na ich podstawie robimy – abstrahując od tematu – etiudy i scenki, rozkładamy teksty na różne sposoby. Ja nigdy nie będę się uważał za mistrza mowy polskiej, tak naprawdę nie uczę, tylko uczulam i udowadniam, jak język polski się zmienia, a razem z nim i mowa. Na razie moja praca przynosi efekty, mówiąc nieskromnie. Wracając do pytania o szkołę…, ja byłem tym szczęściarzem, który dostał się za pierwszym razem. Później do mnie dotarło, jak bardzo inni chcą tam studiować, podchodząc do egzaminu po cztery, pięć razy. Na moje miejsce było 45 innych osób. Ta szkoła uczy świadomości scenicznej i pokory. To warto podkreślić, pokora i szacunek do kolegów, tekstu, sceny są najważniejsze w tym zawodzie. Pod tym względem szkoła jest potrzebna. W dzisiejszych czasach, w których rynek zalewają aktorzy amatorzy, wydaje mi się, że wartość szkół wzrasta. My, wykładowcy, musimy młodym adeptom pewne sprawy wyjaśnić, omówić i nauczyć mówić pełnymi zdaniami, z podmiotem, orzeczeniem i odpowiednią odmianą, bo inaczej nie będzie komunikacji, tylko jeden wielki bełkot.
M.B.: Z własnego doświadczenia wiem, że to się przekłada i na pisanie. Młodzi ludzie w ogóle nie potrafią pisać, piszą gorzej, niż mówią.
P.K.: Byłem raz jurorem na konkursie w Towarzystwie Kultury Teatralnej w Olkuszu. Miałem ocenić wartość merytoryczną kilku odpowiedzi na proste pytania do wystawianej etiudy i nie potrafiłem. Nie dało się. My mamy jeszcze stare podejście, bo nasze pokolenie uczyło się pisać, np. maturę z polskiego pisałem pięć godzin, a teraz piszą wypracowania na sto słów. Absurd. Ale nas to uratowało.
M.B.: Wróćmy do aktorstwa. Czy można wiarygodnie pokazać coś, czego samemu się nie przeżyło? Z jednej strony wydaje mi się, że ważne byłoby takie sokratejskie podejście do każdej postaci. Brak jako najbardziej konstytutywna forma bycia, takie oscylowanie pomiędzy spełnieniem a niespełnieniem mogłoby być ciekawe, z drugiej jednak strony, jak chciał Stanisławski, mamy bazowanie na doświadczeniu, zderzenie doświadczeń życiowych z tymi ukrytymi w podświadomości. Może zapytam inaczej: kiedy aktor jest bardziej, twoim zdaniem, wiarygodny? Czy te dwie postawy się wykluczają?
P.K.: Nie, nie wykluczają się. To mój szósty sezon na scenie, wiele jeszcze przede mną, wielu rzeczy nie przeżyłem, a zdarza się, że muszę je zagrać. Co zatem? To, o czym mówiliśmy na początku – czytać, szukać, rozmawiać, konsultować, by zbudować sobie pewien obraz, a potem przełożyć go na siebie. Zastanowić się, jak ja bym się w takiej sytuacji zachował. Wiadomo, że gdybym wcześniej coś takiego przeżył, byłoby mi łatwiej, bo miałbym punkt odniesienia. Ja mam tak, że lubię obserwować, rozmawiać z ludźmi. Uwielbiam siedzieć na przystanku i patrzeć, jak ludzie chodzą, jak się zachowują. To jest niesamowite! Czasami reżyser opisuje typ bohatera, a ja sobie przypominam, że widziałem kogoś takiego na ulicy. Tam jest multum emocji, wrażeń, kontrastów, to jest prawdziwy teatr, w którym trzeba szukać punktów odniesienia.
M.B.: Czy cechy personalne aktora idą w parze z jego grą sceniczną – jak można to jakoś oddzielić? Przecież zdarzają się przypadki, że ktoś jest świetnym aktorem a nieciekawym człowiekiem.
P.K.: Tak, zdarza się [śmiech]. Niestety, znam takie przykłady, na szczęście nieliczne. Nie wiem. Wiadomo, że bliżej mi jest do postaci o podobnym charakterze jak mój, ale zdarzyło się, że dostałem rolę całkowicie odwrotną. Z Piotrkiem Kruszczyńskim na dyplomie w Szkole Teatralnej musiałem zagrać anorektyka. Siedziałem na forach, czytałem blogi, rozmawiałem z chorymi, starałem się jakoś zrozumieć i przybliżyć ten świat.
M.B.: Dla mnie bycie aktorem jest tym zawodem, w którym człowiek najbardziej się spala. Ciągle musi się przeistaczać, przekraczać własne granice, normy, obnażać się wewnętrznie, psychicznie, czasem także fizycznie. Można wrócić po tym do normalności, do tego, co było, do rutyny codzienności? Czy to zostawia ślad?
P.K.: W moim przypadku dużą rolę odgrywa żona. Dzięki Bogu, nie aktorka. Ona daje mi takie ciepło, taką odskocznię, normalność, nawet wtedy, gdy zostaje we mnie ten nerw po spektaklu. Zdarza się, że wychodzę z teatru i jestem jeszcze nabuzowany, rozdygotany, żołądek jest ściśnięty, ale dzięki rodzinie dochodzę do siebie.
M.B.: W jakim repertuarze lepiej się czujesz? Komedie? Klasyka? Może musical, bo przecież śpiewasz?
P.K.: Nie wiem. Naprawdę nie wiem. „Niech żyje bal” z piosenkami Agnieszki Osieckiej – uwielbiam, mogę grać to od rana do wieczora, mimo że czasami ledwo już schodzę ze sceny. Ruchowe spektakle – lubię. Musicale – lubię. Co dalej? Klasyka? Takiej typowej klasyki jeszcze nie zdarzyło mi się grać, wprawdzie mam „Śluby panieńskie”, ale to jest bardzo moje. Współczesny teatr też mnie nurtuje, na przykład to, co Masłowska napisała w „Między nami dobrze jest”, spowodowało, że ciągle tęsknię za tym spektaklem, cudownie się to gra. On jest naładowany emocjami, formą. Tysiące słów, z których niewiele wynika.
M.B.: Grałeś również m.in. Królewicza w „Królewnie Śnieżce”. Czy dla dzieci gra się inaczej? Czy są bardziej wymagającą publicznością?
P.K.: Dzieci są cudowne, bo niesamowicie reagują. Spróbuj je oszukać! Wytkną ci każdy błąd! W „Królewnie Śnieżce” zdarzyło się, że łapały mnie za pelerynkę dla kawału, ale już na przykład krasnoludkom się dostało, że mówią nie tak, jak powinno być. Trzeba grać szczerze i prawdziwie, i wtedy dziecko jest „kupione”.
M.B.: Reakcja publiczności jest miernikiem gry aktorskiej. Moim zdaniem, można obserwować dwa odrębne zjawiska dotyczące współczesnych widzów – z jednej strony, nastąpiła pauperyzacja publiczności – obniżenie jej wymagań intelektualnych i oczekiwań artystycznych, widać to w popularności prymitywnego humoru, kabaretów, skeczy. Z drugiej jednak strony, ciągle zastanawiam się, czy w „poważniejszym” repertuarze, trudniejszym teatrze, identyfikacja widza z postacią przebiega na poziomie słów, retoryki i wtedy ważny byłby aktor i jego zdolności, czy tego, co poza językiem, tego, co język dopiero rodzi, buduje i wtedy ważniejsza byłaby fabuła, psychologia postaci, nie wiem, wizja reżysera.
P.K.: Mnie się wydaje, że jedno i drugie jest ważne. Z tego względu, że pod tekstem zawsze coś się kryje. Nigdy nie mówimy wprost, bo byłoby to nudne, szukamy kontrapunktu. W sztuce Masłowskiej bardzo dużo mówimy, ale po tych monologach widzom zostaje tylko refleksja, że faktycznie coś jest na rzeczy, że tak się dzieje, gdy włączą telewizor. Są ukryte sensy, ukryte emocje. W „Korzeńcu” zaś mamy na przykład bardzo dużo typów, różnych charakterów i mimo iż akcja rozgrywa się przed I wojną światową, ja nadal widzę takie typy na ulicy, nic się nie zmieniło. To, co działo się wtedy, jest i widoczne teraz. Widz musi umieć dobierać spektakle pod siebie. Trzeba słuchać, czytać, rozmawiać, konsultować. Wiadomo, że czasami ludzie lubią się bawić w teatrze, tu w Sosnowcu jest podobnie, ale jak widać i na trudniejszych sztukach widownia jest pełna.
M.B.: Która relacja byłaby zatem najważniejsza, o ile w ogóle można powiedzieć, że któraś jest? Aktor – aktor? Aktor – widz? Aktor – postać? Aktor – reżyser? Postać – widz?
P.K.: Wszystkie te relacje są równie ważne i tworzą teatr. Z kolegą aktorem muszę się dogadać, musimy znaleźć wspólny język. Nazywam to grą w ping-pong, ja odbijam – partner oddaje, ale czy piłeczka poleci prosto na mnie czy na boki? To już jest jego sprawa. Ja muszę odpowiednio zareagować i odbić. Tak buduje się dialogi, które konfrontuje się z reżyserem. Do tego dochodzą kostiumy, światła i wszystkie inne elementy, które muszą do siebie pasować. W Teatrze Zagłębia zespół jest bardzo zgrany, potrafimy stworzyć spektakl, bo zdajemy sobie sprawę, że tworzymy go wspólnie, bez względu na to, czy jestem na pierwszym planie, czy na dziesiątym. Do tego dochodzi energia publiczności, zwłaszcza w farsach to widać. Na przykład w „Stosunkach na szczycie”, gdy „kupiliśmy” widza na początku, to był z nami do końca sztuki.
M.B.: Musiałeś kiedyś improwizować?
P.K.: Tak [śmiech]. Nie lubię improwizować, ale improwizacja jest niestety wpisana w ten zawód. Tylko że, jeśli trzeba, to zazwyczaj mam tysiąc pomysłów biegnących po głowie i muszę szybko się decydować, co wybrać.
M.B.: O czym się myśli przed wyjściem na scenę? Oczywiście poza sprawdzeniem wszystkich rekwizytów. A może w ogóle się nie myśli?
P.K.: Ja lubię mieć w głowie to, z czym mam wejść na scenę, ale nie powtarzam całego tekstu. Ważniejsza jest dla mnie energia sceny. Stanisławski znowu się kłania. Muszę postać kilka minut przy scenie i słuchać, łapać energię. W polskim teatrze jednak zdecydowanie zasady Stanisławskiego biorą górę.
M.B.: Masz 29 lat, mnóstwo znakomitych ról na koncie, doktorat, jesteś laureatem Olkuskiej Nagrody Artystycznej za rok 2010. Marzysz jeszcze o czymś, na przykład o jakiejś roli? Stereotypowo mówi się, że każdy chce zagrać Hamleta.
P.K.: Właśnie, stereotyp, ja nie lubię stereotypów. Hm… nie wiem, ja tak nie umiem. Mam swoje wartości, które pielęgnuję i które chcę, by były dalej pielęgnowane i szanowane. Wierzę w przeznaczenie, zdaję się na nie. Wierzę, że na górze jest ten palec, który nas przesuwa niczym pionki i dlatego cały czas coś się dzieje, cały czas wszystko się zmienia. Zresztą czegokolwiek bym sobie nie planował, to z moim szczęściem i tak zawsze jest odwrotnie. Będę brał to, co ześle mi los.
M.B.: Czy jest coś, czego byś nie zagrał? Mój kolega aktor zawsze powtarza, że najgorsza jest rola amanta, romantycznego kochanka, ale ty powiedziałeś, że to lubisz.
P.K.: Pewnie! Czemu miałbym tego nie lubić? Z drugiej zaś strony, na studiach raz robiliśmy Płatonowa, grałem alkoholika. Zapuściłem brodę, nawet mama mnie nie poznała. I to też było dla mnie fantastyczne. Trudne postaci, ciężkie charaktery bardzo mi się podobają. Nie chcę więc zamykać sobie drogi, mówiąc, że czegoś bym nie zagrał. Kocham pracować, nie chcę się ograniczać, nie chcę się nudzić, bo nudzą się tylko ludzie bez wyobraźni. Nie lubię siedzieć przy biurku i uczyć się tekstu. O, tak, tego nie lubię!
M.B.: Najlepszy aktor wszechczasów?
P.K.: Och, długo bym mógł wymieniać. Wielu lubię. Boże, [z rozmarzeniem] Hopkins – genialny, Nicholson – fantastyczny, Johnny Depp – wspaniały…
M.B.: Ciągnie cię w stronę filmu?
P.K.: Castingi, dziwne relacje, łażenie, proszenie – to wszystko jest mi obce, nie lubię tego. Mam wprawdzie małe doświadczenie, bo praca naukowa zajmuje mi dużo czasu, ale nie chcę chodzić na castingi, nie lubię tej atmosfery. Do teatru jakoś zdecydowanie mi bliżej. Nie wykluczam filmu, ale nie będę o niego zabiegać.
M.B.: Oglądałeś ostatnio jakiś spektakl z myślą: „Kurczę, czemu ja tu nie gram”?
P.K.: W czasach studenckich częściej chodziłem do teatrów i pewnie, że tak myślałem, szczególnie kiedy to była jakaś niezwykle mięsista rola, czarny charakter. A teraz cieszę się, gdy koledzy grają wielkie role. Nie dopuszczam do siebie zawiści, poczucia konkurencji, po co mi to?
M.B.: Przywoływany tu już wielokrotnie Stanisławki powtarzał, że „należy kochać Teatr w sobie, a nie siebie w Teatrze”. Wyobrażasz sobie życie bez sceny?
P.K.: Nie bardzo sobie wyobrażam. Jak mamy przerwę urlopową, zawsze pod koniec zaczyna mnie nosić. Już coś bym zrobił, coś zagrał. Kiedy pojechaliśmy do Katowic na „Korzeńca”, siedzieliśmy tam od 10:00 do północy i nikt, absolutnie nikt, nie był zmęczony. Każdy z utęsknieniem czekał, by w końcu wejść na scenę, w ten magiczny świat. To takie nasze aktorskie szaleństwo, za którym bardzo się tęskni.
M.B.: Zawsze chciałeś zostać aktorem?
P.K.: Nie. Przyszło mi to do głowy gdzieś w trzeciej klasie liceum. Zacząłem wówczas prowadzić w szkole różnego rodzaju imprezy i z czasem coraz częściej mnie do tego wykorzystywano. I tak się jakoś zaczęło. Okazało się, że to takie moje i chyba coś jest na rzeczy skoro do Szkoły Teatralnej dostałem się za pierwszym razem. W sumie teraz mógłbym zajrzeć w swoją kartę egzaminacyjną… [śmiech].
M.B.: Mnie by chyba jednak korciło.
P.K.: Obejrzę ją na swoim benefisie za 50 lat! [śmiech]
M.B.: Koniecznie! Serdecznie dziękuję za rozmowę.
P.K.: Dzięki!
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |