
NIEZASPOKOJONA PASJA ŚMIERCI
A
A
A
Wakacyjna data polskiej premiery najnowszego filmu Woody’ego Allena nie pozostała bez wpływu na fakt, iż widzowie niemal automatycznie zaklasyfikowali „Zakochanych w Rzymie” jako kolejną filmową kartkę pocztową z europejskiej stolicy. Dobrze znane plenery, na które składają się niemal wyłącznie turystyczne clichés z wycieczkowych tras Wiecznego Miasta, budują dla filmowej akcji przestrzeń rozpoznaną i oswojoną, wypełnioną popularnymi stereotypami dotyczącymi Rzymu, jego mieszkańców oraz przelotnych gości. „Fasadowość” scenerii, która pozbawia miejski pejzaż głębi, używając przestrzeni architektonicznej jedynie jako efektywnej dekoracji, jest skądinąd typowa dla strategii Allena. Choć twórca umieścił akcję wielu swoich filmów w Nowym Jorku, widz nigdy nie znajdzie w obrazach „Annie Hall” (1977), „Manhattanu” (1979) czy „Hannah i jej sióstr” (1986) przekonującego portretu miasta, który pozwalałby na wgląd w mechanizmy rządzące jego strukturami. Zatem i Rzym służy wiekowemu już reżyserowi jako sprawdzone narzędzie realizatorskie, dzięki któremu świat przedstawiony zyskuje nieco blichtru, a publiczność – zgodnie z konwencją teatralną czy też (w tym wypadku) operową – po raz kolejny akceptuje ten udawany splendor, nieodzowny składnik stylu Allena. Nawet jeśli w kadrze widzimy dostojne ruiny Koloseum, katakumb czy majestatyczne Schody Hiszpańskie, to jest to jedynie umowna scenografia dla dialogów, które stanowią jądro Allenowskich filmów.
Bardzo trafnie sposób organizacji fabuły „Zakochanych w Rzymie” podsumowała Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”: Allen, „prowadząc cztery różne i raczej farsowe w tonacji wątki, na szczęście nie ma pretensji do niczego więcej ponad to, co widzimy na ekranie. (…) to bodaj najbardziej ludyczny i plebejski spośród jego filmów”. Oglądamy zatem zupełnie przypadkowe cztery historie, które rozgrywają się w Rzymie w tym samym czasie. Ich wybór spośród tysięcy innych wydaje się nie mieć uzasadnienia – może poza punktem widzenia policjanta kierującego ruchem. Początek filmu można uznać bądź za nieudaną próbę powołania do życia wszechwi(e)dzącego obserwatora, bądź też za gest zaakcentowania umowności świata przedstawionego, w którym o wyborze miejsc zainteresowania decyduje chaos.
I tak w ślad za półrealnym, doświadczonym architektem konformistą (Alec Baldwin) śledzimy uczuciowe zawirowania w trójkącie młodych ludzi o artystycznych aspiracjach: mimo stabilnego i szczęśliwego związku z Sally (Gerda Gerwig), student architektury (Jesse Eisenberg) daje się uwieść jej egzaltowanej przyjaciółce, aktorce Monice (Ellen Page). Baldwin jako autorytet Jacka (przynajmniej jeśli chodzi o architekturę) chodzi za młodzieńcem krok w krok, wygłaszając raczej oczywiste tyrady o destrukcyjnej sile pożądania, jakie wywołują kobiety tak niezrównoważone emocjonalnie jak ponętna Monica. Również wokół miłości i pragnienia rozwija się wątek nowożeńców z prowincji, którzy do Rzymu przyjeżdżają za pracą. W krótkim czasie mąż przekonuje się, czego pragną kobiety – uczy go tego zarówno luksusowa prostytutka (Penelopé Cruz), jak i jego własna żona (Alessandra Mastronardi), dotychczas uważana przez niego za wcielenie Madonny. Urzędnik Leopoldo (Roberto Begnini) staje się niespodziewanie „znany z tego, że jest znany”, co przewraca jego życie do góry nogami, a jednak przeminięcie chwilowej sławy pozostawia dotkliwą pustkę. I wreszcie amerykański reżyser operowy (w tej roli sam z Woody Allen), krytykowany za to, że „wyprzedzał swoją epokę” (bądź po prostu tworzył kiepskie widowiska), przyjeżdża do Rzymu z żoną psychoterapeutką (Judy Davis) na spotkanie z narzeczonym córki. Ojciec przyszłego zięcia, choć wykonuje budzącą w Jerrym strach profesję grabarza, okazuje się obdarzony wokalnym talentem. Problem w tym, iż siła jego głosu ujawnia się jedynie pod prysznicem. Jerry, mimo iż jest już na emeryturze, postanawia raz jeszcze zrealizować operę, z Antonio w roli głównej… Nietrudno się domyślić, że również to widowisko zbiera fatalne recenzje, a wierny swym scenicznym wizjom Jerry po raz kolejny pozostaje niezrozumiany przez publiczność.
Historia Jerry’ego do złudzenia przypomina artystyczną drogę samego Allena. Nieustannie inspirowany kilkoma obsesjami, neurotyczny twórca wciąż powraca w swych filmach do tych samych tematów. Tyle że „prawdziwy Allen” za pierwsze swoje filmy był wychwalany, a dopiero od kilku lat jest nieustannie krytykowany – za powtarzalność, przewidywalność, upraszczanie psychologicznej problematyki i coraz mniejsze wyzwania intelektualne, jakie stawia publiczności.
„Zakochani w Rzymie” to film nierówny, w którym wybrzmiewają zarówno znane (ale dobre) frazy dotychczasowej twórczości reżysera, jak i fałszywe nuty taniej rozrywki. Zdecydowanie najsłabszy jest wątek Millie i Antonia, poprowadzony schematycznie i nazbyt (nawet jak na Allena) nierealnie. Cukierkowy i naiwny romans Millie z filmowym gwiazdorem jako motor wyzwolenia jej z prostolinijności i sztywnej moralności zupełnie nie przekonuje, tak samo jak irytuje płytka satyra na konwenanse, którym hołduje mieszczańska rodzina Antonia. W dialogach Jacka i Moniki słychać natomiast echa wspaniałych słownych utarczek Woody’ego i Diane Keaton z „Annie Hall”, choć w „Zakochanych…” to kobieta jest postacią afektywną, (auto)destrukcyjną i bardzo niestabilną psychicznie. John jako bezradny anioł stróż Jacka też przypomina półfantomowe postaci z wcześniejszych filmów, jak choćby Bogarta z „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, tu jednak ma rysy wyjątkowe. W jego wypowiedziach nonszalancja i doświadczenie kobieciarza są podszyte sączącą się delikatnie, ale gorzką melancholią, pesymistyczną pewnością, iż żadne ostrzeżenie nie uchroni Jacka przed hormonalnym huraganem, jaki wywołuje niezbyt piękna, lecz fascynująca aktorka. Widmową postacią jest również szofer Leopolda (Sergio Solli), który z łagodnym uśmiechem, z równie gorzką melancholią wygłasza smutne prawdy o sławie. Kiedy Leopoldo przestaje być celebrytą, gdyż dziennikarze zauważają na ulicy kogoś, kto „wygląda jeszcze bardziej interesująco”, to właśnie szofer (już bez uniformu, jako zwykły bywalec kawiarni) zaświadczy o jego niedawnej sławie. I przypomni, iż jej brak jest bardziej dotkliwy niż jej obecność.
Śmiejemy się z napuszonych wypowiedzi Moniki, cytującej po jednym zdaniu z najsławniejszych literatów, bawi nas też nieokiełznany temperament Leopolda, który broni się przed mediami. Groteskowość operowej inscenizacji Jerry’ego rozśmiesza do łez, a absurd historii Leopolda podkreśla farsowy charakter Allenowskiego szydzenia z kultury celebrytów. Jednak czy tylko śmiech? Starzejący się reżyser nie boi się zbliżeń swojej zmienionej wiekiem twarzy, a odgrywaną przez siebie postać wyposaża w psychotyczny lęk przed śmiercią. A śmierci jest w „Zakochanych w Rzymie” zaskakująco wiele: cmentarna profesja ojca Michelangela, nocne włamanie trójki Sally-Jack-Monica do katakumb, próby samobójcze Moniki, napad z bronią w hotelu, działania autodesktrukcyjne… Na tym subtelnym, ciemnym tle miłosne perypetie bohaterów nie wydają się już tak niewinne, zabawne, lecz podszyte lękiem przed śmiercią, którą to obsesję wprost ujawnia Jerry. Przyglądanie się bohaterom „Zakochanych w Rzymie” przypomina powiedzenie Federica Felliniego: „Nie ma końca. Nie ma początku. Jest tylko niezaspokojona pasja życia”. Prowadzone w filmie wątki nie mają końca ani początku, historia każdej z postaci toczyć się będzie dalej, a jej początków nie znamy. Pytanie tylko, czy postaci Allena prowadzi przez meandry emocji niezaspokojona pasja życia?
Bardzo trafnie sposób organizacji fabuły „Zakochanych w Rzymie” podsumowała Anita Piotrowska w „Tygodniku Powszechnym”: Allen, „prowadząc cztery różne i raczej farsowe w tonacji wątki, na szczęście nie ma pretensji do niczego więcej ponad to, co widzimy na ekranie. (…) to bodaj najbardziej ludyczny i plebejski spośród jego filmów”. Oglądamy zatem zupełnie przypadkowe cztery historie, które rozgrywają się w Rzymie w tym samym czasie. Ich wybór spośród tysięcy innych wydaje się nie mieć uzasadnienia – może poza punktem widzenia policjanta kierującego ruchem. Początek filmu można uznać bądź za nieudaną próbę powołania do życia wszechwi(e)dzącego obserwatora, bądź też za gest zaakcentowania umowności świata przedstawionego, w którym o wyborze miejsc zainteresowania decyduje chaos.
I tak w ślad za półrealnym, doświadczonym architektem konformistą (Alec Baldwin) śledzimy uczuciowe zawirowania w trójkącie młodych ludzi o artystycznych aspiracjach: mimo stabilnego i szczęśliwego związku z Sally (Gerda Gerwig), student architektury (Jesse Eisenberg) daje się uwieść jej egzaltowanej przyjaciółce, aktorce Monice (Ellen Page). Baldwin jako autorytet Jacka (przynajmniej jeśli chodzi o architekturę) chodzi za młodzieńcem krok w krok, wygłaszając raczej oczywiste tyrady o destrukcyjnej sile pożądania, jakie wywołują kobiety tak niezrównoważone emocjonalnie jak ponętna Monica. Również wokół miłości i pragnienia rozwija się wątek nowożeńców z prowincji, którzy do Rzymu przyjeżdżają za pracą. W krótkim czasie mąż przekonuje się, czego pragną kobiety – uczy go tego zarówno luksusowa prostytutka (Penelopé Cruz), jak i jego własna żona (Alessandra Mastronardi), dotychczas uważana przez niego za wcielenie Madonny. Urzędnik Leopoldo (Roberto Begnini) staje się niespodziewanie „znany z tego, że jest znany”, co przewraca jego życie do góry nogami, a jednak przeminięcie chwilowej sławy pozostawia dotkliwą pustkę. I wreszcie amerykański reżyser operowy (w tej roli sam z Woody Allen), krytykowany za to, że „wyprzedzał swoją epokę” (bądź po prostu tworzył kiepskie widowiska), przyjeżdża do Rzymu z żoną psychoterapeutką (Judy Davis) na spotkanie z narzeczonym córki. Ojciec przyszłego zięcia, choć wykonuje budzącą w Jerrym strach profesję grabarza, okazuje się obdarzony wokalnym talentem. Problem w tym, iż siła jego głosu ujawnia się jedynie pod prysznicem. Jerry, mimo iż jest już na emeryturze, postanawia raz jeszcze zrealizować operę, z Antonio w roli głównej… Nietrudno się domyślić, że również to widowisko zbiera fatalne recenzje, a wierny swym scenicznym wizjom Jerry po raz kolejny pozostaje niezrozumiany przez publiczność.
Historia Jerry’ego do złudzenia przypomina artystyczną drogę samego Allena. Nieustannie inspirowany kilkoma obsesjami, neurotyczny twórca wciąż powraca w swych filmach do tych samych tematów. Tyle że „prawdziwy Allen” za pierwsze swoje filmy był wychwalany, a dopiero od kilku lat jest nieustannie krytykowany – za powtarzalność, przewidywalność, upraszczanie psychologicznej problematyki i coraz mniejsze wyzwania intelektualne, jakie stawia publiczności.
„Zakochani w Rzymie” to film nierówny, w którym wybrzmiewają zarówno znane (ale dobre) frazy dotychczasowej twórczości reżysera, jak i fałszywe nuty taniej rozrywki. Zdecydowanie najsłabszy jest wątek Millie i Antonia, poprowadzony schematycznie i nazbyt (nawet jak na Allena) nierealnie. Cukierkowy i naiwny romans Millie z filmowym gwiazdorem jako motor wyzwolenia jej z prostolinijności i sztywnej moralności zupełnie nie przekonuje, tak samo jak irytuje płytka satyra na konwenanse, którym hołduje mieszczańska rodzina Antonia. W dialogach Jacka i Moniki słychać natomiast echa wspaniałych słownych utarczek Woody’ego i Diane Keaton z „Annie Hall”, choć w „Zakochanych…” to kobieta jest postacią afektywną, (auto)destrukcyjną i bardzo niestabilną psychicznie. John jako bezradny anioł stróż Jacka też przypomina półfantomowe postaci z wcześniejszych filmów, jak choćby Bogarta z „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, tu jednak ma rysy wyjątkowe. W jego wypowiedziach nonszalancja i doświadczenie kobieciarza są podszyte sączącą się delikatnie, ale gorzką melancholią, pesymistyczną pewnością, iż żadne ostrzeżenie nie uchroni Jacka przed hormonalnym huraganem, jaki wywołuje niezbyt piękna, lecz fascynująca aktorka. Widmową postacią jest również szofer Leopolda (Sergio Solli), który z łagodnym uśmiechem, z równie gorzką melancholią wygłasza smutne prawdy o sławie. Kiedy Leopoldo przestaje być celebrytą, gdyż dziennikarze zauważają na ulicy kogoś, kto „wygląda jeszcze bardziej interesująco”, to właśnie szofer (już bez uniformu, jako zwykły bywalec kawiarni) zaświadczy o jego niedawnej sławie. I przypomni, iż jej brak jest bardziej dotkliwy niż jej obecność.
Śmiejemy się z napuszonych wypowiedzi Moniki, cytującej po jednym zdaniu z najsławniejszych literatów, bawi nas też nieokiełznany temperament Leopolda, który broni się przed mediami. Groteskowość operowej inscenizacji Jerry’ego rozśmiesza do łez, a absurd historii Leopolda podkreśla farsowy charakter Allenowskiego szydzenia z kultury celebrytów. Jednak czy tylko śmiech? Starzejący się reżyser nie boi się zbliżeń swojej zmienionej wiekiem twarzy, a odgrywaną przez siebie postać wyposaża w psychotyczny lęk przed śmiercią. A śmierci jest w „Zakochanych w Rzymie” zaskakująco wiele: cmentarna profesja ojca Michelangela, nocne włamanie trójki Sally-Jack-Monica do katakumb, próby samobójcze Moniki, napad z bronią w hotelu, działania autodesktrukcyjne… Na tym subtelnym, ciemnym tle miłosne perypetie bohaterów nie wydają się już tak niewinne, zabawne, lecz podszyte lękiem przed śmiercią, którą to obsesję wprost ujawnia Jerry. Przyglądanie się bohaterom „Zakochanych w Rzymie” przypomina powiedzenie Federica Felliniego: „Nie ma końca. Nie ma początku. Jest tylko niezaspokojona pasja życia”. Prowadzone w filmie wątki nie mają końca ani początku, historia każdej z postaci toczyć się będzie dalej, a jej początków nie znamy. Pytanie tylko, czy postaci Allena prowadzi przez meandry emocji niezaspokojona pasja życia?
„Zakochani w Rzymie” („To Rome with Love”). Reżyseria: Woody Allen. Scenariusz: Woody Allen. Obsada: Woody Allen, Alec Baldwin, Ellen Page, Jesse Eisenberg. Gatunek: komedia. Produkcja: USA / Włochy / Hiszpania 2012, 112 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |