RAJ, KTÓREGO NIE MA
A
A
A
Sally Mann to niepokorna twórczyni fotografii, które przyprawiają o gęsią skórkę. Tematyka jej prac jest niesłychanie różnorodna – od dzieci, poprzez mroczne, mgliste krajobrazy, na martwych zwierzętach i ludziach skończywszy. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co wywołuje strach patrzącego na jej niezwykłe kadry – niesamowite piękno, które wyziera z każdej realizacji, forma narzucająca gorszącą wizualność czy oba te czynniki. Jedno jest pewne – fotografie Mann nikomu nie pozostają obojętne. Co najdziwniejsze, 61-letnia już dzisiaj artystka, stojąca za tymi niepokojącymi kadrami, to osoba niezwykle radosna, której w ogóle nie dotyczy mroczna tematyka zdjęć. Wydaje się też, że nie ma granicy pomiędzy prezentowaną sztuką a jej codziennym, sielskim życiem w domu na farmie, któremu oddaje się z nieskrywaną przyjemnością. Realizacje Mann za każdym razem wywołują wiele kontrowersji, ale artystka przywykła już do tego, że jej prace bywają po prostu nierozumiane i ciężkostrawne. Gdy zastanowić się nad próbą odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że tak się dzieje, okazuje się, że winna jest temu niezwykła lekkość i umiejętność łączenia przeciwieństw, które stają się wizualnie kłopotliwe oraz trudne do przyjęcia. Najprawdopodobniej to właśnie w tym tkwi dwuznaczny urok jej realizacji.
Sally Mann urodziła się w 1951 roku w Lexington w stanie Virginia. W jej rodzinie trudno jest znaleźć artystyczne osobowości – matka prowadziła księgarnię na lokalnym uniwersytecie, a ojciec był najbardziej znanym w okolicy lekarzem. Mann zaczęła robić zdjęcia już na studiach, a gdy skończyła naukę, została etatowym fotografem na uniwersytecie w swoim rodzinnym mieście. Na początku artystycznej drogi eksperymentowała z pejzażem, fotografując rodzinną Virginię i pobliskie góry Blue Ridge, co przyniosło jej wiele prestiżowych nagród. Oczywiście, nie są to łagodne i sielskie krajobrazy, a raczej wędrówka do dusznego i strasznego lasu, w którym rządzą diabelskie moce, rodem z horroru. Ta niezwykła sugestywność obrazu związana była z techniką robienia i wywoływania zdjęć, co przy całej pracochłonności i długotrwałości przypominało prawdziwie magiczny rytuał. Mann najczęściej używała nieporęcznych, wielkoformatowych aparatów miechowych z XIX-wiecznymi, oprawionymi w mosiądz obiektywami (Jones 2003), które były tak toporne w obsłudze, że jej dłoń służyła jako migawka. Jednakże dla artystki było to niewystarczające, stąd też w jej pracy wzięły się pokryte kolodium płyty wraz z tajemnym procesem powlekania szkła chemikaliami i utrzymywania jego wilgotności podczas robienia zdjęcia i wywoływania go, a wszystko to nie mogło trwać dłużej niż kilka minut. W efekcie estetyka jej zdjęć posiada coś z upiorności i wizualnej szczegółowości XIX-wiecznych fotografii, które wykorzystywały taką samą technikę. „Wszystko, co robię, jest żmudne (…) Dlaczego to robię? Nie wiem. Na pewno nie dlatego, że jestem lepsza niż ktokolwiek inny…” (Jones 2003) – odpowiada artystka na dociekliwe pytania związane z jej niezwykłą technologią robienia zdjęć.
Z czasem artystka przeniosła swoje fotograficzne zainteresowania na sztukę portretu. Bohaterami obrazów stały się jej dzieci – Jessie, Emmett i Virginia. Z pozoru wydawało się, że nie będzie to nic odkrywczego. Fotografia, od momentu swych narodzin w połowie dziewiętnastego wieku, używana była przede wszystkim do przedstawiania więzów rodzinnych, czy to na portretach, czy też na zdjęciach dokumentujących ważne wydarzenia, takie jak narodziny czy ślub. Na zdjęciach zatrzymywano ulotne momenty dzieciństwa, które miały stanowić pamiątkę i pewien rodzaj archiwum przeznaczonego dla przyszłych pokoleń, mogących w ten sposób pamiętać o swoich korzeniach i tożsamości. Można zauważyć, że wielu współczesnych artystów tworzy portrety dzieci – najczęściej swoich własnych – które oddziałują zarówno na obecną tradycję fotograficzną, jak i na wizerunek młodości w historii sztuki (Guggenheim). Można zaliczyć do nich Rineke Dijkstra, Anne Gaskell, Lorettę Lux czy Thomasa Strutha. Niektórzy z nich starają się ujarzmić siłę dziecięcych wspomnień w dorosłym życiu poprzez fikcyjne przedstawianie dramatycznych momentów z przeszłości, chcąc w ten sposób dotrzeć do psychologicznej prawdy (Guggenheim). To właśnie ci artyści pokazują najbardziej odkrywczy obraz dynamiki rodzinnych więzów i emocjonalny ton dzieciństwa.
Oczywiście do tej plejady artystów należy też zaliczyć Sally Mann, która w swoich rodzinnych portretach nie flirtuje z widzem. Pomimo zniewalającej estetyki zdjęć, fotografie jej własnych dzieci są niepokojące oraz szczere do bólu i nie mają nic wspólnego z bezpiecznym, szczęśliwym dzieciństwem. Dziecięca niewinność została umieszczona w kontekście dorosłych zachowań, w rajskiej scenerii zabawy i odpoczynku, co sprawia, że wizualny ton jej prac staje się tak wstrząsający. Dzieciaki na jej czarno-białych, ekstremalnie przybliżonych kadrach, „palą” papierosy, są przystrojone w biżuterię, uwodzą swoją rodzącą się seksualnością, mają poobijane twarze lub sprawiają wrażenie martwych. Ich ciała swobodnie zwisają na drzewie lub spokojnie spoczywają w łóżku, powoli przekraczając granicę śmierci. Na szczęście to tylko wizualny, ale oczywisty, szokujący pozór. Siniaki to rozdrapane ukąszenia komarów, a papierosy są trzymane w dłoniach. Jednakże to widz sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co się naprawdę dzieje w realizacjach artystki. Fotografie, wbrew pozorom, tego zadania nie ułatwiają, wręcz przeciwnie, pokazują niemożność poznania całej prawdy nie tylko o dzieciństwie, ale w ogóle całej prawdy o czymkolwiek („Newsweek” 2007).
Najtrudniejszym dla widza zadaniem jest również okiełzanie rodzącego się wstydu i poczucia winy, związanego z oglądaniem niełatwych do wizualnego przyjęcia fotografii, od których, chcąc nie chcąc, nie potrafi oderwać wzroku. „W tych dzieciach widać zarówno niewinność, jak i wiedzę, o tym, czego jeszcze wiedzieć nie mogą. Nie ma tam świata przed Upadkiem, jest świat, w którym Upadku nigdy nie było, bądź też był obecny od zawsze, co sprawia, że zdjęcia te przyprawiają o strach znacznie bardziej niż powinny” – trafnie podsumowuje cykl artystki, który złożył się na jej album „Immediate Family” (1992), Malcolm Jones. A co sama artystka opowiada o realizacjach, które składają się na jej publikację? „Sens tych fotografii jest następujący – i do tego bardzo w stylu lat 60. – kochajmy tych, którzy są blisko nas, bo życie jest bardzo ulotne. I inne takie oczywiste banały” (Jones 2003). Jak sama zauważa, jej realizacje w nieunikniony sposób nawiązują do fotografii zmarłych dzieci, popularnych w erze wiktoriańskiej, i niewiele brakowało, by sama Mann nie umieściła ich w swej książce właśnie z powodu bijącego z nich sentymentalizmu. „Jednym z powodów, dla których wybrałam te zdjęcia, było ich rozmycie się w niejednoznaczności – nie można na sto procent stwierdzić, czy dzieci na nich są żywe czy martwe” (Jones 2003) – konstatuje.
Artystka stawia tym samym pytania nie tyle o brutalność dzieciństwa, które wcale nie jest bezpiecznym rajem, ale raczej o to, co pozostanie z nas po śmierci. Według niej, dość naiwnie, pozostaje aż lub tylko miłość. Dlatego też, oprócz fascynacji mrocznym obliczem dorastania, zaczyna interesować się przemijaniem. Pretekstem do poruszenia tej tematyki stał się zgon jej ukochanego psa w 1999 roku. W ten sposób narodził się pomysł na cykl „To, co pozostanie”. Mann w jednym ze swoich wywiadów opowiada, jak patrzyła na zamarznięte ciało suki, myśląc o tym, jak coraz mniej zaczyna ona przypominać psa. „Chciałam zobaczyć, co dzieje się z ciałem po śmierci” – wspomina. „Zapytałam, czy można zdjąć z niej skórę. Nie chciałam tak po prostu jej stracić”. Po kilku miesiącach Mann wykopała szkielet i zaczęła fotografować psie kości. „Chciałam na własne oczy zobaczyć, jak ktoś, kogo tak bardzo kochałam, zamienił się w garstkę ziemi. W taki sposób próbowałam zrozumieć nieodwołalność śmierci” (Jones 2003) – podkreśla.
Rozwinięciem tanatologicznych wątków w jej twórczości stało się zlecenie dla New York Timesa, które zaprowadziło Mann do Zakładu Medycyny Sądowej. „Można tam na własne oczy zobaczyć wszystkie sposoby, w jakie ciało ludzkie może się rozkładać” – wyjaśnia. „Niektóre zwłoki wiszą, inne włożone są do samochodów, jeszcze inne schowane do plastikowych worków czy, wręcz przeciwnie, w całej okazałości wystawione na widok” (Jones 2003) – zauważa Mann. W swoich brutalnych fotografiach starała się pogodzić piękno i brzydotę śmierci, która zniekształca wizerunek ciała. Pokazuje mętność oczu, upiorną bladość skóry, zsiniałe wargi i powolny rozpad tkanek, opanowanych przez robactwo, poddających się powoli zachłanności natury. W 2000 roku Mann również miała okazję sfotografować ludzkie zwłoki – zbiegły więzień zastrzelił się na jej farmie, a ona obeszła z aparatem całe miejsce zdarzenia. „Wtedy właśnie pytanie – co robi ziemia ze zwłokami, zmieniło się w pytanie – jak zwłoki oddziałują na ziemię?” (Jones 2003) – zamyśla się Mann. Spoglądając na jej kadry, nie można oprzeć się wrażeniu uczestnictwa w fotograficznej sekcji zwłok, której dokonuje artystka. Bez lęku czy skrępowania trąca martwe ciało aparatem, próbując postawić anatomopatologiczną diagnozę i zaobserwować przechodni proces pomiędzy rozkładem a powrotem do naturalnego źródła, jakim jest ziemia.
Niezwykłość prac Mann tkwi w natarczywej próbie oswajania nieuchronnej ostateczności życia, która zaczyna się w momencie narodzin. Bo tylko ujarzmiony lęk przed przemijaniem pozwala cieszyć się każdą chwilą, na co pozwala sobie artystka, kontemplując codzienność na urokliwej farmie. Karol Irzykowski stwierdził, że śmierć jest jedyną przyjemnością, której nie można odczuć. Zdjęcia Mann tymczasem pozwalają choć na chwilę oddać się wizualnemu i dziwnemu uczuciu zadowolenia, które przypomina, że najważniejsze w życiu jest po prostu życie, nawet wtedy, kiedy nie przypomina ono upragnionego raju.
Składam serdeczne podziękowania Karolinie Pośpiech.
LITERATURA:
Cymer A.: „Sally Mann – matka, fotografka, gorszycielka?”, http://www.swiatobrazu.pl/sally-mann-matka-fotografka-gorszycielka-11624.html.
Jones M.: „Love, Death, Light”, http://www.thedailybeast.com/newsweek/2003/09/07/love-death-light.html.
Famili Pictures, http://pastexhibitions.guggenheim.org/familypictures/index.html.
„Newsweek”, http://www.thedailybeast.com/newsweek/2007/03/29/.
Sally Mann urodziła się w 1951 roku w Lexington w stanie Virginia. W jej rodzinie trudno jest znaleźć artystyczne osobowości – matka prowadziła księgarnię na lokalnym uniwersytecie, a ojciec był najbardziej znanym w okolicy lekarzem. Mann zaczęła robić zdjęcia już na studiach, a gdy skończyła naukę, została etatowym fotografem na uniwersytecie w swoim rodzinnym mieście. Na początku artystycznej drogi eksperymentowała z pejzażem, fotografując rodzinną Virginię i pobliskie góry Blue Ridge, co przyniosło jej wiele prestiżowych nagród. Oczywiście, nie są to łagodne i sielskie krajobrazy, a raczej wędrówka do dusznego i strasznego lasu, w którym rządzą diabelskie moce, rodem z horroru. Ta niezwykła sugestywność obrazu związana była z techniką robienia i wywoływania zdjęć, co przy całej pracochłonności i długotrwałości przypominało prawdziwie magiczny rytuał. Mann najczęściej używała nieporęcznych, wielkoformatowych aparatów miechowych z XIX-wiecznymi, oprawionymi w mosiądz obiektywami (Jones 2003), które były tak toporne w obsłudze, że jej dłoń służyła jako migawka. Jednakże dla artystki było to niewystarczające, stąd też w jej pracy wzięły się pokryte kolodium płyty wraz z tajemnym procesem powlekania szkła chemikaliami i utrzymywania jego wilgotności podczas robienia zdjęcia i wywoływania go, a wszystko to nie mogło trwać dłużej niż kilka minut. W efekcie estetyka jej zdjęć posiada coś z upiorności i wizualnej szczegółowości XIX-wiecznych fotografii, które wykorzystywały taką samą technikę. „Wszystko, co robię, jest żmudne (…) Dlaczego to robię? Nie wiem. Na pewno nie dlatego, że jestem lepsza niż ktokolwiek inny…” (Jones 2003) – odpowiada artystka na dociekliwe pytania związane z jej niezwykłą technologią robienia zdjęć.
Z czasem artystka przeniosła swoje fotograficzne zainteresowania na sztukę portretu. Bohaterami obrazów stały się jej dzieci – Jessie, Emmett i Virginia. Z pozoru wydawało się, że nie będzie to nic odkrywczego. Fotografia, od momentu swych narodzin w połowie dziewiętnastego wieku, używana była przede wszystkim do przedstawiania więzów rodzinnych, czy to na portretach, czy też na zdjęciach dokumentujących ważne wydarzenia, takie jak narodziny czy ślub. Na zdjęciach zatrzymywano ulotne momenty dzieciństwa, które miały stanowić pamiątkę i pewien rodzaj archiwum przeznaczonego dla przyszłych pokoleń, mogących w ten sposób pamiętać o swoich korzeniach i tożsamości. Można zauważyć, że wielu współczesnych artystów tworzy portrety dzieci – najczęściej swoich własnych – które oddziałują zarówno na obecną tradycję fotograficzną, jak i na wizerunek młodości w historii sztuki (Guggenheim). Można zaliczyć do nich Rineke Dijkstra, Anne Gaskell, Lorettę Lux czy Thomasa Strutha. Niektórzy z nich starają się ujarzmić siłę dziecięcych wspomnień w dorosłym życiu poprzez fikcyjne przedstawianie dramatycznych momentów z przeszłości, chcąc w ten sposób dotrzeć do psychologicznej prawdy (Guggenheim). To właśnie ci artyści pokazują najbardziej odkrywczy obraz dynamiki rodzinnych więzów i emocjonalny ton dzieciństwa.
Oczywiście do tej plejady artystów należy też zaliczyć Sally Mann, która w swoich rodzinnych portretach nie flirtuje z widzem. Pomimo zniewalającej estetyki zdjęć, fotografie jej własnych dzieci są niepokojące oraz szczere do bólu i nie mają nic wspólnego z bezpiecznym, szczęśliwym dzieciństwem. Dziecięca niewinność została umieszczona w kontekście dorosłych zachowań, w rajskiej scenerii zabawy i odpoczynku, co sprawia, że wizualny ton jej prac staje się tak wstrząsający. Dzieciaki na jej czarno-białych, ekstremalnie przybliżonych kadrach, „palą” papierosy, są przystrojone w biżuterię, uwodzą swoją rodzącą się seksualnością, mają poobijane twarze lub sprawiają wrażenie martwych. Ich ciała swobodnie zwisają na drzewie lub spokojnie spoczywają w łóżku, powoli przekraczając granicę śmierci. Na szczęście to tylko wizualny, ale oczywisty, szokujący pozór. Siniaki to rozdrapane ukąszenia komarów, a papierosy są trzymane w dłoniach. Jednakże to widz sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co się naprawdę dzieje w realizacjach artystki. Fotografie, wbrew pozorom, tego zadania nie ułatwiają, wręcz przeciwnie, pokazują niemożność poznania całej prawdy nie tylko o dzieciństwie, ale w ogóle całej prawdy o czymkolwiek („Newsweek” 2007).
Najtrudniejszym dla widza zadaniem jest również okiełzanie rodzącego się wstydu i poczucia winy, związanego z oglądaniem niełatwych do wizualnego przyjęcia fotografii, od których, chcąc nie chcąc, nie potrafi oderwać wzroku. „W tych dzieciach widać zarówno niewinność, jak i wiedzę, o tym, czego jeszcze wiedzieć nie mogą. Nie ma tam świata przed Upadkiem, jest świat, w którym Upadku nigdy nie było, bądź też był obecny od zawsze, co sprawia, że zdjęcia te przyprawiają o strach znacznie bardziej niż powinny” – trafnie podsumowuje cykl artystki, który złożył się na jej album „Immediate Family” (1992), Malcolm Jones. A co sama artystka opowiada o realizacjach, które składają się na jej publikację? „Sens tych fotografii jest następujący – i do tego bardzo w stylu lat 60. – kochajmy tych, którzy są blisko nas, bo życie jest bardzo ulotne. I inne takie oczywiste banały” (Jones 2003). Jak sama zauważa, jej realizacje w nieunikniony sposób nawiązują do fotografii zmarłych dzieci, popularnych w erze wiktoriańskiej, i niewiele brakowało, by sama Mann nie umieściła ich w swej książce właśnie z powodu bijącego z nich sentymentalizmu. „Jednym z powodów, dla których wybrałam te zdjęcia, było ich rozmycie się w niejednoznaczności – nie można na sto procent stwierdzić, czy dzieci na nich są żywe czy martwe” (Jones 2003) – konstatuje.
Artystka stawia tym samym pytania nie tyle o brutalność dzieciństwa, które wcale nie jest bezpiecznym rajem, ale raczej o to, co pozostanie z nas po śmierci. Według niej, dość naiwnie, pozostaje aż lub tylko miłość. Dlatego też, oprócz fascynacji mrocznym obliczem dorastania, zaczyna interesować się przemijaniem. Pretekstem do poruszenia tej tematyki stał się zgon jej ukochanego psa w 1999 roku. W ten sposób narodził się pomysł na cykl „To, co pozostanie”. Mann w jednym ze swoich wywiadów opowiada, jak patrzyła na zamarznięte ciało suki, myśląc o tym, jak coraz mniej zaczyna ona przypominać psa. „Chciałam zobaczyć, co dzieje się z ciałem po śmierci” – wspomina. „Zapytałam, czy można zdjąć z niej skórę. Nie chciałam tak po prostu jej stracić”. Po kilku miesiącach Mann wykopała szkielet i zaczęła fotografować psie kości. „Chciałam na własne oczy zobaczyć, jak ktoś, kogo tak bardzo kochałam, zamienił się w garstkę ziemi. W taki sposób próbowałam zrozumieć nieodwołalność śmierci” (Jones 2003) – podkreśla.
Rozwinięciem tanatologicznych wątków w jej twórczości stało się zlecenie dla New York Timesa, które zaprowadziło Mann do Zakładu Medycyny Sądowej. „Można tam na własne oczy zobaczyć wszystkie sposoby, w jakie ciało ludzkie może się rozkładać” – wyjaśnia. „Niektóre zwłoki wiszą, inne włożone są do samochodów, jeszcze inne schowane do plastikowych worków czy, wręcz przeciwnie, w całej okazałości wystawione na widok” (Jones 2003) – zauważa Mann. W swoich brutalnych fotografiach starała się pogodzić piękno i brzydotę śmierci, która zniekształca wizerunek ciała. Pokazuje mętność oczu, upiorną bladość skóry, zsiniałe wargi i powolny rozpad tkanek, opanowanych przez robactwo, poddających się powoli zachłanności natury. W 2000 roku Mann również miała okazję sfotografować ludzkie zwłoki – zbiegły więzień zastrzelił się na jej farmie, a ona obeszła z aparatem całe miejsce zdarzenia. „Wtedy właśnie pytanie – co robi ziemia ze zwłokami, zmieniło się w pytanie – jak zwłoki oddziałują na ziemię?” (Jones 2003) – zamyśla się Mann. Spoglądając na jej kadry, nie można oprzeć się wrażeniu uczestnictwa w fotograficznej sekcji zwłok, której dokonuje artystka. Bez lęku czy skrępowania trąca martwe ciało aparatem, próbując postawić anatomopatologiczną diagnozę i zaobserwować przechodni proces pomiędzy rozkładem a powrotem do naturalnego źródła, jakim jest ziemia.
Niezwykłość prac Mann tkwi w natarczywej próbie oswajania nieuchronnej ostateczności życia, która zaczyna się w momencie narodzin. Bo tylko ujarzmiony lęk przed przemijaniem pozwala cieszyć się każdą chwilą, na co pozwala sobie artystka, kontemplując codzienność na urokliwej farmie. Karol Irzykowski stwierdził, że śmierć jest jedyną przyjemnością, której nie można odczuć. Zdjęcia Mann tymczasem pozwalają choć na chwilę oddać się wizualnemu i dziwnemu uczuciu zadowolenia, które przypomina, że najważniejsze w życiu jest po prostu życie, nawet wtedy, kiedy nie przypomina ono upragnionego raju.
Składam serdeczne podziękowania Karolinie Pośpiech.
LITERATURA:
Cymer A.: „Sally Mann – matka, fotografka, gorszycielka?”, http://www.swiatobrazu.pl/sally-mann-matka-fotografka-gorszycielka-11624.html.
Jones M.: „Love, Death, Light”, http://www.thedailybeast.com/newsweek/2003/09/07/love-death-light.html.
Famili Pictures, http://pastexhibitions.guggenheim.org/familypictures/index.html.
„Newsweek”, http://www.thedailybeast.com/newsweek/2007/03/29/.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |