MIAŁEM NIE PISAĆ O...: CZYTADŁO Z PRETENSJAMI
A
A
A
Nie miałem w planach lektury nowej powieści Magdaleny Miecznickiej o enigmatycznym, choć niepokojącym tytule „Złość” (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012), więc, co za tym idzie, nie zamierzałem o niej pisać. Przynajmniej z dwóch powodów (pewnie znalazłoby się nawet więcej…). Wprawdzie moja wiara w literaturę jest spora (czasem może aż nazbyt wielka), ale jednak w pisanie autorki „Cudownej kariery Magdy M.” uwierzyć nie potrafię, trudno i darmo, pewnie ani kolejne książki Miecznickiej, ani moja czytelnicza cierpliwość tego nie zmienią. Poza tym w ostatnich tygodniach czytałem prawie wyłącznie prozę napisaną przez kobiety i trochę już mi się ckniło za czymś, co skreśliłby mężczyzna (wiem, wiem, zaraz wyjedzie na to, że stosuję jakieś seksistowskie kryteria, ale niech tam!). W omówieniach powieści wyczytałem jednak, że jest w niej zawarta opowieść o rodzinnych traumach (poniekąd), a że właśnie ten temat miałem ostatnio na tapecie, postanowiłem po „Złość” sięgnąć. Sięgnąłem, przeczytałem – to i piszę.
Powieść Miecznickiej to jedna z tych książek, których zamysł jest mglisty a wykonanie co najmniej wątpliwe. Zanim przetestuję na niej kilka hipotez interpretacyjnych, w krótkich żołnierskich słowach przedstawię, z jaką to opowieścią warszawska autorka przyszła do czytelnika. Główną bohaterką a zarazem narratorką powieści jest dwudziestoletnia Marta (mentalnie nieco młodsza). Wychowywała ją matka, po tym jak ojciec porzucił rodzinę dla innej kobiety i – przede wszystkim – kariery. Po latach tatuś marnotrawny nawiązuje kontakt z córką, zaprasza ją na bajeczne wakacje: rejs luksusowym jachtem po Morzu Śródziemnym. Nie jest to dla Marty sytuacja łatwa, musi na nowo poukładać relacje z rodzicielem, a także z jego drugą żoną, Karoliną. W rejs wyrusza również para młodych Amerykanów, siostrzenica Karoliny Maja i jej chłopak Brian. Karolina wikła się w romans z przystojnym synem amerykańskiej ziemi (w ramach odwiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej, he, he), co oczywiście wychodzi w końcu na jaw, prowadząc do „katastrofy”. I to właściwie tyle… No, dobrze, ale o czym właściwie jest „Złość”?
Czy to historia rodzinnych traum, córki skrzywdzonej przez bezwzględnego, cynicznego ojca (bo to zły mężczyzna był…)? Początkowe partie powieści właśnie to mogą sugerować. Marta latami przygotowuje się do kluczowej rozmowy z tatką, chce mu wygarnąć wszystko, co o nim myśli, ale gdy przychodzi co do czego, nie potrafi (a też chyba nie za bardzo chce) przebić się przez jego pancerz notorycznie zadowolonego z siebie narcyza-macho. Poza tym za kilka miłych słów, za łut akceptacji jest mu w stanie z miejsca wybaczyć wszystko. Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się przystojny Amerykanin, ojciec zupełnie znika z pola widzenia Marty, traumy przestają być dotkliwe, a problemy z ojcem dręczące. Takie to i rodzinne traumy…
Może więc jest to proza psychologiczna, ukazująca egoistów, żyjących ze sobą, ale jednak całkowicie obok siebie? Jeśli nawet, to w powieści Miecznickiej pojawia się jedynie psychologia dla ubogich. W „Złości” wszyscy bohaterowie są płascy, zbudowani z minimalnej ilości określających ich cech. Marta – wyjątkowo jak na swoje dwadzieścia lat niedojrzała kobieta, testująca rozmaite role życiowe (ze średnim powodzeniem i przyjemnością). Jej ojciec – zadufany w sobie człowiek sukcesu, który jest skupiony na zaspokajaniu własnych przyjemności i nie dba o to, co myślą i robią inni. Karolina – by tak rzec, dekoracyjny „pustak”, którego interesują tylko sklepy z drogimi, markowymi ubraniami, fryzjerzy i spa. I tak dalej, i tym podobne. Przy w ten sposób sprofilowanych postaciach naprawdę trudno jest o pogłębiony opis pokomplikowanych relacji międzyludzkich, co sprawia, że sugerowane przez autorkę „dramaty” i „katastrofy”, które jakoby miały wywracać do góry nogami życie bohaterów, wypadają blado i nieautentycznie.
W takim razie, może dałoby się obronić tezę, iż Miecznicka opowiada o zderzeniu „europejskości” z „amerykańskością”? „Europejska” jest Marta, co ogranicza się do tego, że zna kilka języków, czyta francuską prozę i jest rozwiązła. „Amerykańskość” reprezentują zaś Maja i Brian, trochę naiwni, niezbyt lotni, nieco purytańscy, zdający się realizować plan życia niczym z parapsychologicznego poradnika „Jak być pięknym, bogatym i wiecznie uśmiechniętym”. To, co dzieje się podczas wakacji w śródziemnomorskich okolicznościach przyrody: romans Marty z Brianem i awantura po tym, gdy ich związek przestaje być tajemnicą, wiadomość o ciąży Mai i jej decyzja, że nie chce urodzić dziecka, sprawia, że Marta przestaje być aż tak bardzo „europejska”, a Maja i Brian – „amerykańscy”. Miecznicka – jak mi się zdaje – chciała w ten sposób pokazać umowność tych konstrukcji, nie wytrzymujących zderzenia z prawdziwym życiem. Tyle tylko że przy tak powierzchownym, opartym na stereotypach definiowaniu kategorii „europejskości’ i „amerykańskości” diagnoza autorki zdecydowanie traci na odkrywczości i znaczeniu, by nie rzec – staje się wątpliwa.
Koniec końców, „Złość” jest czytadłem, mającym pretensje do bycia czymś więcej niźli tylko czytadłem. Miecznicka jedynie udaje, że chce pisać o rodzinnych traumach, psychologicznie powikłanych relacjach między ludźmi czy starciu „europejskości” z „amerykańskością”, otwiera temat, ale poprzestaje na ogólnikach i stereotypach. Dlaczego? Bo w gruncie rzeczy pisze harlequina o seksualnym zauroczeniu, z Riwierą w tle, nawet nie o „niebezpiecznym związku”, tylko o banalnym romansie napędzanym burzą hormonów. Jestem niesprawiedliwy, nazbyt ostry w ocenie? Nie sądzę. Intencje Miecznickiej zdradza styl, frazy takie chociażby, jak tego rodzaju: „I być może do dzisiaj ciągnąłby się ten koszmar, gdybym tamtego lata nie została zbawiona. Czy raczej gdybym nie zbawiła się sama, przy pomocy czyichś łez i czyichś pocałunków”.
Język prawdę ci powie, czytelniku.
Powieść Miecznickiej to jedna z tych książek, których zamysł jest mglisty a wykonanie co najmniej wątpliwe. Zanim przetestuję na niej kilka hipotez interpretacyjnych, w krótkich żołnierskich słowach przedstawię, z jaką to opowieścią warszawska autorka przyszła do czytelnika. Główną bohaterką a zarazem narratorką powieści jest dwudziestoletnia Marta (mentalnie nieco młodsza). Wychowywała ją matka, po tym jak ojciec porzucił rodzinę dla innej kobiety i – przede wszystkim – kariery. Po latach tatuś marnotrawny nawiązuje kontakt z córką, zaprasza ją na bajeczne wakacje: rejs luksusowym jachtem po Morzu Śródziemnym. Nie jest to dla Marty sytuacja łatwa, musi na nowo poukładać relacje z rodzicielem, a także z jego drugą żoną, Karoliną. W rejs wyrusza również para młodych Amerykanów, siostrzenica Karoliny Maja i jej chłopak Brian. Karolina wikła się w romans z przystojnym synem amerykańskiej ziemi (w ramach odwiecznej przyjaźni amerykańsko-polskiej, he, he), co oczywiście wychodzi w końcu na jaw, prowadząc do „katastrofy”. I to właściwie tyle… No, dobrze, ale o czym właściwie jest „Złość”?
Czy to historia rodzinnych traum, córki skrzywdzonej przez bezwzględnego, cynicznego ojca (bo to zły mężczyzna był…)? Początkowe partie powieści właśnie to mogą sugerować. Marta latami przygotowuje się do kluczowej rozmowy z tatką, chce mu wygarnąć wszystko, co o nim myśli, ale gdy przychodzi co do czego, nie potrafi (a też chyba nie za bardzo chce) przebić się przez jego pancerz notorycznie zadowolonego z siebie narcyza-macho. Poza tym za kilka miłych słów, za łut akceptacji jest mu w stanie z miejsca wybaczyć wszystko. Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się przystojny Amerykanin, ojciec zupełnie znika z pola widzenia Marty, traumy przestają być dotkliwe, a problemy z ojcem dręczące. Takie to i rodzinne traumy…
Może więc jest to proza psychologiczna, ukazująca egoistów, żyjących ze sobą, ale jednak całkowicie obok siebie? Jeśli nawet, to w powieści Miecznickiej pojawia się jedynie psychologia dla ubogich. W „Złości” wszyscy bohaterowie są płascy, zbudowani z minimalnej ilości określających ich cech. Marta – wyjątkowo jak na swoje dwadzieścia lat niedojrzała kobieta, testująca rozmaite role życiowe (ze średnim powodzeniem i przyjemnością). Jej ojciec – zadufany w sobie człowiek sukcesu, który jest skupiony na zaspokajaniu własnych przyjemności i nie dba o to, co myślą i robią inni. Karolina – by tak rzec, dekoracyjny „pustak”, którego interesują tylko sklepy z drogimi, markowymi ubraniami, fryzjerzy i spa. I tak dalej, i tym podobne. Przy w ten sposób sprofilowanych postaciach naprawdę trudno jest o pogłębiony opis pokomplikowanych relacji międzyludzkich, co sprawia, że sugerowane przez autorkę „dramaty” i „katastrofy”, które jakoby miały wywracać do góry nogami życie bohaterów, wypadają blado i nieautentycznie.
W takim razie, może dałoby się obronić tezę, iż Miecznicka opowiada o zderzeniu „europejskości” z „amerykańskością”? „Europejska” jest Marta, co ogranicza się do tego, że zna kilka języków, czyta francuską prozę i jest rozwiązła. „Amerykańskość” reprezentują zaś Maja i Brian, trochę naiwni, niezbyt lotni, nieco purytańscy, zdający się realizować plan życia niczym z parapsychologicznego poradnika „Jak być pięknym, bogatym i wiecznie uśmiechniętym”. To, co dzieje się podczas wakacji w śródziemnomorskich okolicznościach przyrody: romans Marty z Brianem i awantura po tym, gdy ich związek przestaje być tajemnicą, wiadomość o ciąży Mai i jej decyzja, że nie chce urodzić dziecka, sprawia, że Marta przestaje być aż tak bardzo „europejska”, a Maja i Brian – „amerykańscy”. Miecznicka – jak mi się zdaje – chciała w ten sposób pokazać umowność tych konstrukcji, nie wytrzymujących zderzenia z prawdziwym życiem. Tyle tylko że przy tak powierzchownym, opartym na stereotypach definiowaniu kategorii „europejskości’ i „amerykańskości” diagnoza autorki zdecydowanie traci na odkrywczości i znaczeniu, by nie rzec – staje się wątpliwa.
Koniec końców, „Złość” jest czytadłem, mającym pretensje do bycia czymś więcej niźli tylko czytadłem. Miecznicka jedynie udaje, że chce pisać o rodzinnych traumach, psychologicznie powikłanych relacjach między ludźmi czy starciu „europejskości” z „amerykańskością”, otwiera temat, ale poprzestaje na ogólnikach i stereotypach. Dlaczego? Bo w gruncie rzeczy pisze harlequina o seksualnym zauroczeniu, z Riwierą w tle, nawet nie o „niebezpiecznym związku”, tylko o banalnym romansie napędzanym burzą hormonów. Jestem niesprawiedliwy, nazbyt ostry w ocenie? Nie sądzę. Intencje Miecznickiej zdradza styl, frazy takie chociażby, jak tego rodzaju: „I być może do dzisiaj ciągnąłby się ten koszmar, gdybym tamtego lata nie została zbawiona. Czy raczej gdybym nie zbawiła się sama, przy pomocy czyichś łez i czyichś pocałunków”.
Język prawdę ci powie, czytelniku.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |