
RAJ BEZ MIŁOŚCI
A
A
A
Teresa (Margarete Tiesel) jest kobietą w średnim wieku, samotnie wychowującą nastoletnią córkę. Bohaterka to niezbyt atrakcyjna czy inteligentna, za to z pokaźną nadwagą. Życie upływa jej dosyć monotonnie i nic nie wskazuje na to, aby ta monotonia miała ulec zakłóceniu. Teresa postanawia jednak wziąć sprawy we własne ręce, zostawia córkę pod opieką rodziny, sama zaś udaje się na wakacyjny wypad do egzotycznej Kenii. Dla austriackiej turystki afrykański kurort to spełnienie marzeń o idealnym urlopie. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda jak w folderach turystycznych: przyjaźnie nastawieni tubylcy, spieszący z pomocą na każde skinienie przyjezdnej, czyste plaże, nieustannie świecące słońce, piękne morze – słowem: istny raj na ziemi. Bardzo szybko okazuje się, że na przybyszów z Europy czekają jeszcze inne atrakcje, o których nie ma ani słowa w przewodnikach.
Teresa i jej koleżanki na każdym kroku spotykają miejscowych mężczyzn gotowych zaspokoić seksualne potrzeby pań w średnim wieku w zamian za drobną finansową dotację. Scenariusz romansu jest powtarzalny i bardzo tandetny. Turystka poznaje miejscowego, „bezinteresownie” oferującego udział w przygodach nieprzewidzianych w programie wyjazdu. Bardzo szybko „szlachetny dzikus” uruchamia swój uwodzicielski wdzięk, któremu spragniona miłości (także fizycznej) biała pani nie potrafi i/lub nie chce się oprzeć. Z czasem sytuacja nieco się komplikuje, bo amant nieśmiało prosi o wsparcie finansowe dla siostry samotnie wychowującej dziecko, a potem – już śmielej – dla krewnej prowadzącej szkołę dla dzieci z ubogich rodzin, później zaś, już zupełnie bez ogródek, dla brata leżącego w szpitalu. Romans kończy się w momencie, gdy kochanek uzna źródło za wyczerpane i zniknie w celu poszukiwania następnej sponsorki. Sfrustrowana bohaterka wydaje się mocno zaskoczona takim obrotem sprawy, tym bardziej, że bez cienia wątpliwości przyjmowała miłosne zapewnienia młodszego kochanka. Szybko jednak „odrabia zadanie domowe” i zaczyna rozumieć, że na doznania miłosne może liczyć tylko wówczas, gdy pogodzi się z koniecznością ponoszenia kosztów utrzymania amanta. Teresa szybko z ofiary przeistacza się w świadomą konsumentkę – wybiera, płaci i wymaga, a kiedy jej wymagania nie zostają spełnione, nie ma żadnych oporów przed wyrzuceniem za drzwi „wadliwego towaru”.
Schemat zarysowany w filmie Seidla to współczesna wersja kolonializmu. Sytuacja rodzimych mieszkańców Afryki niewiele różni się od losów ich przodków. Wprawdzie nikt nie zakuwa ich w łańcuchy, ale epoka kolonialna pozostawiła po sobie spadek w postaci całkowitego uzależnienia kontynentu od przedstawicieli cywilizacji Zachodu. Wszyscy mieszkańcy Kenii pokazani w filmie żyją albo z usługiwania europejskim turystom, albo z bezczelnego wyłudzania od nich pieniędzy. Dominacja Europejczyków znajduje swoje odbicie także w sferze języka – jeśli już Kenijczycy coś mówią, to brzmi to albo jak zanglicyzowany turystyczny bełkot, albo jak tandetne uwodzenie zdesperowanych, samotnych kobiet.
W filmie nie pada ani jedno słowo na temat źródeł tego zjawiska. Seidl nie sięga do historii, nie próbuje też tworzyć portretu kenijskiego społeczeństwa. O samej Kenii niczego się nie dowiemy albo – ujmując rzecz inaczej – dowiemy się tyle samo, co Teresa, która bardziej niż zwiedzaniem muzeów zainteresowana jest realizacją swoich wstydliwych potrzeb. Niedaleko stąd do konkluzji o Afryce traktowanej przez ludzi Zachodu jak „burdel”, gdzie poważni obywatele mogą sobie pozwolić na zachowania niedopuszczalne w ich „cywilizowanym” życiu.
Autor nadaje swym obserwacjom walor autentyczności przez paradokumentalny styl, przypominający amatorskie filmy wakacyjne. Kamera nieustannie towarzyszy Teresie i jej koleżankom nawet w najbardziej intymnych momentach, co czasem może budzić zażenowanie widza, przy czym jednocześnie daje mu nieodparte poczucie autentyczności. To poczucie obejmuje zarówno przedstawiane zdarzenia, jak i psychologiczny obraz bohaterki – na przemian irytującej i budzącej współczucie, spragnionej uczucia do tego stopnia, że gotowa jest zawiesić zdroworozsądkowe myślenie, aby chociaż na chwilę znaleźć zapomnienie w seksie z przypadkowo poznanymi Kenijczykami.
Historię o białej turystce z Austrii, która wybrała się na „sekssafari”, Ulrich Seidl osadza w bliskich sobie tematach, dobrze znanych widzom jego poprzednich filmów. Instytucja rodziny albo ulega w nich rozkładowi, albo w ogóle nie istnieje. Kobiety nie mają mężów – Teresa samotnie wychowuje córkę. Ekran zaludniają postacie usilnie szukające kontaktu z drugim człowiekiem, jednocześnie kompletnie niepotrafiące tego kontaktu nawiązać. Austriackie turystki pragną miłości prawdziwej, jednak szybko przekonują się, że jedyne, na co mogą liczyć, to miłość płatna. Ciało jako towar podlegający wycenie i handlowi to także jeden z głównych motywów twórczości Seidla. Jego bohaterowie żyją w świecie obcym i pozbawionym pozytywnych relacji międzyludzkich. Reżyser chłodnym okiem podgląda ich w najbardziej wstydliwych i intymnych sytuacjach. Paradokumentalny sposób obrazowania również znany jest doskonale widzom jego poprzednich filmów.
Filmy Ulricha Seidla nie są strawą łatwą i przyjemną. Wymagają cierpliwości, często dosłownie, gdyż reżyser lubi celebrować codzienność. Wymagają także odporności na obraz tego, co w człowieku wstydliwe i skrzętnie skrywane, gdyż Seidl nie ma litości dla widzów. Fabuła składa się z pozornie luźnych obserwacji, ale nie ma tu miejsca na przypadkowość. Reżyser poddaje strumień obrazów rygorowi, zmierzając do zaserwowania odbiorcom gorzkiej wizji współczesnego edenu, urządzonego według zasady „każdy ma taki raj, na jaki go stać”. Jest to wizja spójna i wiarygodna, dzięki temu ma szansę spotkać się ze zrozumieniem ze strony widza.
Jedyna nasuwająca się wątpliwość wiąże się z całym projektem – trylogią poświęconą chrześcijańskim cnotom (miłość, wiara, nadzieja), a której „Raj: Miłość” jest pierwszą częścią. Reżyser podąża tropem Krzysztofa Kieślowskiego i jego „Trzech kolorów” zogniskowanych wokół haseł francuskiej rewolucji. Polski twórca strącił wzniosłe hasła z piedestału, wyjął je z rodzimego kontekstu i zadał pytanie o to, co mogą one oznaczać dla współczesnych. Wolność, równość i braterstwo nabierały nowego znaczenia, przy czym Kieślowski nie dążył do ich zdeprecjonowania. Różnica między „Trzema kolorami” a twórczością Seidla polega na tym, że tam, gdzie Kieślowski stawiał pytanie i problem, tam austriacki reżyser, mówiąc kolokwialnie, „wali po bebechach”. Być może lepiej potraktować jego film „tylko” jako paradokument poświęcony seksturystyce – wtedy zostaniemy ze świetnym filmem; w przeciwnym razie może nas spotkać rozczarowanie.
Teresa i jej koleżanki na każdym kroku spotykają miejscowych mężczyzn gotowych zaspokoić seksualne potrzeby pań w średnim wieku w zamian za drobną finansową dotację. Scenariusz romansu jest powtarzalny i bardzo tandetny. Turystka poznaje miejscowego, „bezinteresownie” oferującego udział w przygodach nieprzewidzianych w programie wyjazdu. Bardzo szybko „szlachetny dzikus” uruchamia swój uwodzicielski wdzięk, któremu spragniona miłości (także fizycznej) biała pani nie potrafi i/lub nie chce się oprzeć. Z czasem sytuacja nieco się komplikuje, bo amant nieśmiało prosi o wsparcie finansowe dla siostry samotnie wychowującej dziecko, a potem – już śmielej – dla krewnej prowadzącej szkołę dla dzieci z ubogich rodzin, później zaś, już zupełnie bez ogródek, dla brata leżącego w szpitalu. Romans kończy się w momencie, gdy kochanek uzna źródło za wyczerpane i zniknie w celu poszukiwania następnej sponsorki. Sfrustrowana bohaterka wydaje się mocno zaskoczona takim obrotem sprawy, tym bardziej, że bez cienia wątpliwości przyjmowała miłosne zapewnienia młodszego kochanka. Szybko jednak „odrabia zadanie domowe” i zaczyna rozumieć, że na doznania miłosne może liczyć tylko wówczas, gdy pogodzi się z koniecznością ponoszenia kosztów utrzymania amanta. Teresa szybko z ofiary przeistacza się w świadomą konsumentkę – wybiera, płaci i wymaga, a kiedy jej wymagania nie zostają spełnione, nie ma żadnych oporów przed wyrzuceniem za drzwi „wadliwego towaru”.
Schemat zarysowany w filmie Seidla to współczesna wersja kolonializmu. Sytuacja rodzimych mieszkańców Afryki niewiele różni się od losów ich przodków. Wprawdzie nikt nie zakuwa ich w łańcuchy, ale epoka kolonialna pozostawiła po sobie spadek w postaci całkowitego uzależnienia kontynentu od przedstawicieli cywilizacji Zachodu. Wszyscy mieszkańcy Kenii pokazani w filmie żyją albo z usługiwania europejskim turystom, albo z bezczelnego wyłudzania od nich pieniędzy. Dominacja Europejczyków znajduje swoje odbicie także w sferze języka – jeśli już Kenijczycy coś mówią, to brzmi to albo jak zanglicyzowany turystyczny bełkot, albo jak tandetne uwodzenie zdesperowanych, samotnych kobiet.
W filmie nie pada ani jedno słowo na temat źródeł tego zjawiska. Seidl nie sięga do historii, nie próbuje też tworzyć portretu kenijskiego społeczeństwa. O samej Kenii niczego się nie dowiemy albo – ujmując rzecz inaczej – dowiemy się tyle samo, co Teresa, która bardziej niż zwiedzaniem muzeów zainteresowana jest realizacją swoich wstydliwych potrzeb. Niedaleko stąd do konkluzji o Afryce traktowanej przez ludzi Zachodu jak „burdel”, gdzie poważni obywatele mogą sobie pozwolić na zachowania niedopuszczalne w ich „cywilizowanym” życiu.
Autor nadaje swym obserwacjom walor autentyczności przez paradokumentalny styl, przypominający amatorskie filmy wakacyjne. Kamera nieustannie towarzyszy Teresie i jej koleżankom nawet w najbardziej intymnych momentach, co czasem może budzić zażenowanie widza, przy czym jednocześnie daje mu nieodparte poczucie autentyczności. To poczucie obejmuje zarówno przedstawiane zdarzenia, jak i psychologiczny obraz bohaterki – na przemian irytującej i budzącej współczucie, spragnionej uczucia do tego stopnia, że gotowa jest zawiesić zdroworozsądkowe myślenie, aby chociaż na chwilę znaleźć zapomnienie w seksie z przypadkowo poznanymi Kenijczykami.
Historię o białej turystce z Austrii, która wybrała się na „sekssafari”, Ulrich Seidl osadza w bliskich sobie tematach, dobrze znanych widzom jego poprzednich filmów. Instytucja rodziny albo ulega w nich rozkładowi, albo w ogóle nie istnieje. Kobiety nie mają mężów – Teresa samotnie wychowuje córkę. Ekran zaludniają postacie usilnie szukające kontaktu z drugim człowiekiem, jednocześnie kompletnie niepotrafiące tego kontaktu nawiązać. Austriackie turystki pragną miłości prawdziwej, jednak szybko przekonują się, że jedyne, na co mogą liczyć, to miłość płatna. Ciało jako towar podlegający wycenie i handlowi to także jeden z głównych motywów twórczości Seidla. Jego bohaterowie żyją w świecie obcym i pozbawionym pozytywnych relacji międzyludzkich. Reżyser chłodnym okiem podgląda ich w najbardziej wstydliwych i intymnych sytuacjach. Paradokumentalny sposób obrazowania również znany jest doskonale widzom jego poprzednich filmów.
Filmy Ulricha Seidla nie są strawą łatwą i przyjemną. Wymagają cierpliwości, często dosłownie, gdyż reżyser lubi celebrować codzienność. Wymagają także odporności na obraz tego, co w człowieku wstydliwe i skrzętnie skrywane, gdyż Seidl nie ma litości dla widzów. Fabuła składa się z pozornie luźnych obserwacji, ale nie ma tu miejsca na przypadkowość. Reżyser poddaje strumień obrazów rygorowi, zmierzając do zaserwowania odbiorcom gorzkiej wizji współczesnego edenu, urządzonego według zasady „każdy ma taki raj, na jaki go stać”. Jest to wizja spójna i wiarygodna, dzięki temu ma szansę spotkać się ze zrozumieniem ze strony widza.
Jedyna nasuwająca się wątpliwość wiąże się z całym projektem – trylogią poświęconą chrześcijańskim cnotom (miłość, wiara, nadzieja), a której „Raj: Miłość” jest pierwszą częścią. Reżyser podąża tropem Krzysztofa Kieślowskiego i jego „Trzech kolorów” zogniskowanych wokół haseł francuskiej rewolucji. Polski twórca strącił wzniosłe hasła z piedestału, wyjął je z rodzimego kontekstu i zadał pytanie o to, co mogą one oznaczać dla współczesnych. Wolność, równość i braterstwo nabierały nowego znaczenia, przy czym Kieślowski nie dążył do ich zdeprecjonowania. Różnica między „Trzema kolorami” a twórczością Seidla polega na tym, że tam, gdzie Kieślowski stawiał pytanie i problem, tam austriacki reżyser, mówiąc kolokwialnie, „wali po bebechach”. Być może lepiej potraktować jego film „tylko” jako paradokument poświęcony seksturystyce – wtedy zostaniemy ze świetnym filmem; w przeciwnym razie może nas spotkać rozczarowanie.
„Raj: Miłość” („Paradies: Liebe”). Reżyseria: Ulrich Seidl. Scenariusz: Ulrich Seidl, Veronika Franz. Obsada: Margarete Tiesel, Peter Kazungu, Inge Maux i in. Gatunek: dramat. Produkcja: Austria / Francja / Niemcy 2012, 130 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |