
AMERYKAŃSKIE SNY
A
A
A
Farah i Joanne poznały się na zajęciach z jogi. Farah (ale możecie mówić do niej Fah) jest szczupła, dość ładna, jest singielką i trochę za często używa żelu antybakteryjnego. Jo jest pulchniejsza, a przy tym bardziej ekstrawagancka – wybiera ubrania z koronki i skóry, a rozpadające się obcasy podmalowuje lakierem do paznokci. Na nogach maluje markerem linie, żeby pod rajstopami wyglądały jak szew. Przyjaciółki mieszkają w amerykańskiej metropolii i… to nie jest streszczenie najnowszego bestsellera z gatunku chick lit, lekkiej i przyjemnej literatury kobiecej. To najnowsza propozycja Doroty Masłowskiej pt. „Kochanie, zabiłam nasze koty”, bazująca na konwencjach gatunkowych literatury dla młodych kobiet.
Najnowsza powieść Masłowskiej nie jest tylko parodią chick literature, choć na tym schemacie opiera są główny wątek. Bohaterki żyją tym, co serwuje im popkultura. Chodzą na jogę i kierują się w życiu poradami z czasopisma „Yogalife” oraz z rozmaitych poradników typu „Życie pełne cudów. Zauważ magię istnienia w ciągu 14 dni” dr Manfred Peterson, 134 strony. Fah i Jo są postaciami płaskimi i papierowymi, a ich przyjaźń przypomina relację łączącą dwie postaci z amerykańskiego sitcomu. W świecie „Kochanie, zabiłam nasze koty” prawdziwe, głębokie związki międzyludzkie w ogóle nie są możliwe. Do spotkań dochodzi w oceanie, który jest światem snu, zamieszkałym przez syreny, dramatycznie próbujące upodobnić się do ludzi. W tym świecie wszystko jest kalką, gorszą kopią. Życie Farah i Joanne jest kopią tego prowadzonego przez bogatszych i „fajniejszych”, a świat syren – zdegradowanym światem ludzi. Miasto, w którym toczy się akcja, celowo pozostało nienazwane. Każde miasto chce być kopią Nowego Jorku, cały świat dąży do unifikacji na modłę amerykańską. Tożsamość jest kwestią mody – Jo jest buddystką i wegetarianką, ale to nie przeszkadza jej bać się śmierci i jeść kebaby. Z kolei Gosza, w rzeczywistości Margo Lee Lores, córka właściciela sieci hipermarketów, jest Polką z byłej Jugosławii, a z dzieciństwa pamięta borszcz, koplatki, pierogi i widok na mur berliński. Chwali się, że „zapoczątkowała trend na bycie z byłej Jugosławii”. Jednocześnie ma „totalnie religijną fazę” i jest zafascynowana Kościołem, swój patriotyzm manifestuje orłem wytatuowanym w pachwinie i nie radzi sobie z poliamorycznością swojego chłopaka, do którego właśnie wprowadził się jego chłopak. Bohaterowie Masłowskiej są przede wszystkim bardzo samotni i zagubieni. Prawdziwa relacja z drugim człowiekiem jest absolutnie niemożliwa, głównie dlatego, że bohaterki mają wykrzywiony obraz relacji międzyludzkich. Przyjaciel to ktoś, z kim urządza się wojny na poduszki i chlapie brudną wodą ze zlewozmywaka. Pod konwencją chick lit skrywa się zupełny rozpad tożsamości, która tworzy się ze zlepków rozmaitych wierzeń, wyznawanych zależnie od panującej mody oraz z popkulturowej, wszechobecnej pulpy medialnej. W świecie tym brakuje autentycznych wartości, wszystko jest powierzchowne, puste.
W obrębie języka, który był do tej pory najmocniejszą stroną powieści Masłowskiej, eksperymentu brak. Opiera się on głównie na parodii sloganów, reklam, poradników, sitcomów, kampanii społecznych itd. Bohaterowie wypowiadają się za pomocą konstrukcji żywcem wyjętych z Google Translatora, np. „jestem zakochana w tym pomyśle” czy „dwie whisky na skałach”. Zabiegi parodystyczne są, owszem, zabawne i często pomysłowe, ale daleko im do językowej inwencji i kunsztu „Wojny polsko-ruskiej…” czy „Pawia królowej”. „Kochanie, zabiłam nasze koty” jest napisane bardzo sprawnie i z pomysłem, ale brakuje mu eksperymentalności. Gdzie się podział „pazur” Doroty Masłowskiej? Czy pozostała jej tylko gorzka ironia i smutne konstatacje podrasowane kilkoma zgrabnymi parodiami? Być może mniej kontrowersyjna powieść jest efektem dojrzałości i przemiany pisarki. Trudno oczekiwać, że dojrzała autorka zachowa styl 19-letniej debiutantki.
Tradycyjna w formie powieść oraz akcja przeniesiona z Polski (która do tej pory służyła Masłowskiej za tło i temat) do Stanów Zjednoczonych są reakcją na polityczność polskiej literatury i łatwego przypisania autorki do konkretnej opcji ideowej. Dorota Masłowska rozpaczliwie ucieka przed szufladkowaniem i polityką – stąd uniwersalny temat, bo rozpad tożsamości i religijna papka są problemem w całym zachodnim świecie. Jednocześnie widać pewne podobieństwa między pisarstwem Doroty Masłowskiej a twórczością Michela Houellebecqa. Łączy ich gorzka ironia i pewna skłonność do moralistyki. A także, co znamienne, trudność w przypisaniu do jednej opcji politycznej. Chyba na tym właśnie Dorocie Masłowskiej zależy.
Najciekawszą częścią powieści są wplecione w nią odautorskie mini-eseje. Dotyczą m.in. szaleństwa piątkowej nocy, modnych dzielnic, różnorodności w społeczeństwie amerykańskim i organiczności podróży metrem w świecie coraz bardziej wirtualnym. Te miniatury, przynoszące również szkic miejsca i czasu akcji, stanowią małe studia socjologiczno-kulturowe. Przymus piątkowej imprezy, tętniące miasto, hektolitry alkoholu są sposobem odreagowania całotygodniowej, monotonnej pracy, dowodzą chęci „użycia życia” i nadrobienia braków, jakie powstają przez cały tydzień. Podróżując metrem, autorka czuje namacalność innych ludzi, których fizjologia napiera z każdej strony. W trakcie podróży stają się jednym organizmem, zlewają w masę, ciało w ciało, co na tle wirtualnego świata, w którym żyjemy, i obsesji Farah na punkcie higieny i żeli antybakteryjnych, sprawia wrażenie organicznej, ludzkiej potworności. Każdy z mini-esejów jest ciekawym, niezwykle plastycznym i literackim spojrzeniem na rozmaite aspekty życia codziennego.
Jak zwykle bywa w powieściach Doroty Masłowskiej, autorka umieściła samą siebie wewnątrz akcji. Tym razem nie uczyniła tego wprost, sugerując tożsamość narratorki – bohaterki ze sobą. W tekście pojawia się alter ego: pisarka męcząca się nad kolejną powieścią, która swoje artystyczne frustracje rozładowuje na przypadkowych osobach oraz na własnym partnerze. Prezentuje cały szereg „chorób pisarskich”: niemoc twórcza, wyżywanie się na bliskich, wymyślanie powodów, dla których nie można akurat dziś nic napisać, huśtawka nastrojów, mniejsze i większe podłości. Przestrzega przed wiązaniem się z pisarzami, którzy najpierw pastwią się nad kimś, żeby potem przerazić się własną nikczemnością.
„Kochanie, zabiłam nasze koty” jest zlepkiem rozmaitych tekstów i konwencji, poddanych parodystycznym zabiegom. Na pewno warte uwagi są spostrzeżenia na temat współczesnej tożsamości i religijności, choć trzeba przyznać, że nie są odkrywcze. Ciekawa jest jednak forma, w jakiej zostały podane – sparodiowany język popkultury, który taką tożsamość i religijność konstruuje. Dorota Masłowska potwierdza swoją klasę jako sprawna pisarka – jednocześnie wyzbywając się eksperymentów formalnych i językowych. Nie jest to chwilowy spadek talentu, a działanie zamierzone – w każdym kolejnym utworze pisarka próbuje „przekroczyć samą siebie” i napisać coś, czego się po niej najmniej spodziewano.
Najnowsza powieść Masłowskiej nie jest tylko parodią chick literature, choć na tym schemacie opiera są główny wątek. Bohaterki żyją tym, co serwuje im popkultura. Chodzą na jogę i kierują się w życiu poradami z czasopisma „Yogalife” oraz z rozmaitych poradników typu „Życie pełne cudów. Zauważ magię istnienia w ciągu 14 dni” dr Manfred Peterson, 134 strony. Fah i Jo są postaciami płaskimi i papierowymi, a ich przyjaźń przypomina relację łączącą dwie postaci z amerykańskiego sitcomu. W świecie „Kochanie, zabiłam nasze koty” prawdziwe, głębokie związki międzyludzkie w ogóle nie są możliwe. Do spotkań dochodzi w oceanie, który jest światem snu, zamieszkałym przez syreny, dramatycznie próbujące upodobnić się do ludzi. W tym świecie wszystko jest kalką, gorszą kopią. Życie Farah i Joanne jest kopią tego prowadzonego przez bogatszych i „fajniejszych”, a świat syren – zdegradowanym światem ludzi. Miasto, w którym toczy się akcja, celowo pozostało nienazwane. Każde miasto chce być kopią Nowego Jorku, cały świat dąży do unifikacji na modłę amerykańską. Tożsamość jest kwestią mody – Jo jest buddystką i wegetarianką, ale to nie przeszkadza jej bać się śmierci i jeść kebaby. Z kolei Gosza, w rzeczywistości Margo Lee Lores, córka właściciela sieci hipermarketów, jest Polką z byłej Jugosławii, a z dzieciństwa pamięta borszcz, koplatki, pierogi i widok na mur berliński. Chwali się, że „zapoczątkowała trend na bycie z byłej Jugosławii”. Jednocześnie ma „totalnie religijną fazę” i jest zafascynowana Kościołem, swój patriotyzm manifestuje orłem wytatuowanym w pachwinie i nie radzi sobie z poliamorycznością swojego chłopaka, do którego właśnie wprowadził się jego chłopak. Bohaterowie Masłowskiej są przede wszystkim bardzo samotni i zagubieni. Prawdziwa relacja z drugim człowiekiem jest absolutnie niemożliwa, głównie dlatego, że bohaterki mają wykrzywiony obraz relacji międzyludzkich. Przyjaciel to ktoś, z kim urządza się wojny na poduszki i chlapie brudną wodą ze zlewozmywaka. Pod konwencją chick lit skrywa się zupełny rozpad tożsamości, która tworzy się ze zlepków rozmaitych wierzeń, wyznawanych zależnie od panującej mody oraz z popkulturowej, wszechobecnej pulpy medialnej. W świecie tym brakuje autentycznych wartości, wszystko jest powierzchowne, puste.
W obrębie języka, który był do tej pory najmocniejszą stroną powieści Masłowskiej, eksperymentu brak. Opiera się on głównie na parodii sloganów, reklam, poradników, sitcomów, kampanii społecznych itd. Bohaterowie wypowiadają się za pomocą konstrukcji żywcem wyjętych z Google Translatora, np. „jestem zakochana w tym pomyśle” czy „dwie whisky na skałach”. Zabiegi parodystyczne są, owszem, zabawne i często pomysłowe, ale daleko im do językowej inwencji i kunsztu „Wojny polsko-ruskiej…” czy „Pawia królowej”. „Kochanie, zabiłam nasze koty” jest napisane bardzo sprawnie i z pomysłem, ale brakuje mu eksperymentalności. Gdzie się podział „pazur” Doroty Masłowskiej? Czy pozostała jej tylko gorzka ironia i smutne konstatacje podrasowane kilkoma zgrabnymi parodiami? Być może mniej kontrowersyjna powieść jest efektem dojrzałości i przemiany pisarki. Trudno oczekiwać, że dojrzała autorka zachowa styl 19-letniej debiutantki.
Tradycyjna w formie powieść oraz akcja przeniesiona z Polski (która do tej pory służyła Masłowskiej za tło i temat) do Stanów Zjednoczonych są reakcją na polityczność polskiej literatury i łatwego przypisania autorki do konkretnej opcji ideowej. Dorota Masłowska rozpaczliwie ucieka przed szufladkowaniem i polityką – stąd uniwersalny temat, bo rozpad tożsamości i religijna papka są problemem w całym zachodnim świecie. Jednocześnie widać pewne podobieństwa między pisarstwem Doroty Masłowskiej a twórczością Michela Houellebecqa. Łączy ich gorzka ironia i pewna skłonność do moralistyki. A także, co znamienne, trudność w przypisaniu do jednej opcji politycznej. Chyba na tym właśnie Dorocie Masłowskiej zależy.
Najciekawszą częścią powieści są wplecione w nią odautorskie mini-eseje. Dotyczą m.in. szaleństwa piątkowej nocy, modnych dzielnic, różnorodności w społeczeństwie amerykańskim i organiczności podróży metrem w świecie coraz bardziej wirtualnym. Te miniatury, przynoszące również szkic miejsca i czasu akcji, stanowią małe studia socjologiczno-kulturowe. Przymus piątkowej imprezy, tętniące miasto, hektolitry alkoholu są sposobem odreagowania całotygodniowej, monotonnej pracy, dowodzą chęci „użycia życia” i nadrobienia braków, jakie powstają przez cały tydzień. Podróżując metrem, autorka czuje namacalność innych ludzi, których fizjologia napiera z każdej strony. W trakcie podróży stają się jednym organizmem, zlewają w masę, ciało w ciało, co na tle wirtualnego świata, w którym żyjemy, i obsesji Farah na punkcie higieny i żeli antybakteryjnych, sprawia wrażenie organicznej, ludzkiej potworności. Każdy z mini-esejów jest ciekawym, niezwykle plastycznym i literackim spojrzeniem na rozmaite aspekty życia codziennego.
Jak zwykle bywa w powieściach Doroty Masłowskiej, autorka umieściła samą siebie wewnątrz akcji. Tym razem nie uczyniła tego wprost, sugerując tożsamość narratorki – bohaterki ze sobą. W tekście pojawia się alter ego: pisarka męcząca się nad kolejną powieścią, która swoje artystyczne frustracje rozładowuje na przypadkowych osobach oraz na własnym partnerze. Prezentuje cały szereg „chorób pisarskich”: niemoc twórcza, wyżywanie się na bliskich, wymyślanie powodów, dla których nie można akurat dziś nic napisać, huśtawka nastrojów, mniejsze i większe podłości. Przestrzega przed wiązaniem się z pisarzami, którzy najpierw pastwią się nad kimś, żeby potem przerazić się własną nikczemnością.
„Kochanie, zabiłam nasze koty” jest zlepkiem rozmaitych tekstów i konwencji, poddanych parodystycznym zabiegom. Na pewno warte uwagi są spostrzeżenia na temat współczesnej tożsamości i religijności, choć trzeba przyznać, że nie są odkrywcze. Ciekawa jest jednak forma, w jakiej zostały podane – sparodiowany język popkultury, który taką tożsamość i religijność konstruuje. Dorota Masłowska potwierdza swoją klasę jako sprawna pisarka – jednocześnie wyzbywając się eksperymentów formalnych i językowych. Nie jest to chwilowy spadek talentu, a działanie zamierzone – w każdym kolejnym utworze pisarka próbuje „przekroczyć samą siebie” i napisać coś, czego się po niej najmniej spodziewano.
Dorota Masłowska: „Kochanie, zabiłam nasze koty”. Noir Sur Blanc. Warszawa 2012.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |