
TRAMWAJ DONIKĄD
A
A
A
O „Tramwaju zwanym pożądaniem”, przygotowanym w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, było głośno już na długo przed premierą. Zainteresowanie wzrosło najpierw, kiedy spektakl „Mojo Mickybo”, zrealizowany przez Wiktora Rubina w Teatrze Krypta, zdobył Grand Prix na tegorocznym „Kontrapunkcie” w Szczecinie. Następnie wzmocniło się, kiedy reżyser i autor opracowania dramaturgicznego, Bartosz Frąckowiak, postanowili komentować kolejne etapy pracy nad sztuką Tennessee Williamsa w blogu, założonym specjalnie na stronie internetowej bydgoskiego teatru. Już na pokazie przedpremierowym pojawili się pierwsi recenzenci opiniotwórczych gazet, którzy zgodnie okrzyknęli nowe przedstawienie Rubina wydarzeniem sezonu. Joanna Derkaczew w „Gazecie Wyborczej” napisała: „Posklejany z cytatów spektakl Wiktora Rubina to fascynujący sceniczny esej o przenikaniu popkultury do naszego życia”. Jeszcze dalej w pochlebstwach posunął się Paweł Sztarbowski w „Newsweeku”, odnajdując w bydgoskiej realizacji powinowactwa z teatrem Pollescha, Percevala, Hermanisa i Castorfa. Dla niego bydgoski „Tramwaj zwany pożądaniem” to teatr polityczny z mocną podbudową intelektualną”.
Rzeczywiście, spektakl młodych teatralnych twórców zaczyna się obiecująco. Rozsunięcie półprzezroczystej ściany pozwala na tajemnicze i szalenie intrygujące pojawienie się pierwszej postaci. Wynurzająca się niczym z otchłani Eunice (Dagmara Mrowiec) kroczy ku widowni... o kulach, by powitać Blanche, która przyjechała odwiedzić swoją siostrę. Pierwszego dialogu słucha się z ogromnym zainteresowaniem. Nie przeszkadzają nawet artykulacyjne kłopoty Barbary Kałużnej, która wyraźnie walczy z nierozgrzanym gardłem. Ale ta chwila teatralnego zauroczenia trwa bardzo krótko. Rubin nie stara się tworzyć jednolitej i spójnej rzeczywistości. Wykreowany świat rozszczepia się u niego na wiele nieprzystających elementów. W ten sposób rozpoczyna się mało przejrzysta, w dodatku pozbawiona rytmu, galopada konwencji, środków przekazu i popkulturowych cytatów, nie pozwalająca na skupienie i próbę odnalezienia myśli spektaklu. I nie chodzi tu wcale o totalne przenicowanie dramatu Williamsa. Bezceremonialne krojenie sztuk i składanie ich na nowo to dziś zabieg stosowany nader często, i to nie tylko w teatrze niemieckim. Przenoszenie akcji do współczesności nikogo już nie dziwi. Tyle że w bydgoskim spektaklu stopień manipulacji tekstem momentami przekracza granice dobrego smaku. Odchodzenie od klasycznej, linearnej wersji ku notatnikowemu szkicowi, w którym nic do siebie nie pasuje, jest pozbawione jakiegokolwiek porządku. Sprowadza się do poetyki migającego teledysku, do zabawy formą, do kalejdoskopu obrazów – niekiedy zdystansowanych, to znów koszmarnie długich – nie scementowanych myślą i refleksją nad kondycją współczesnego człowieka. Można odnieść wrażenie, że to tylko zgrywa i tania prowokacja.
Owszem, wiele w przedstawieniu Rubina odniesień do naszej polskiej rzeczywistości, tyle że ledwie sygnalizowanych. I przez to jakby unieważnianych. A przecież takich zjawisk jak choćby homofobia, czy wszelkiej maści nacjonalizmów, nie można lekceważyć. Próbę satyrycznego spojrzenia zabija sam reżyser brakiem spójności, słabą czytelnością intencji, natłokiem pomysłów, migawkowych aluzji, odnośników, dygresji i etiud. Do tego aktorzy chcą pokazać, że potrafią grać wszystko. Elementy komediowe sąsiadują z pantomimą, pastisz z teatrem rapsodycznym, groteska z kabaretem, parodia z estradowym popisem, a błazenada z teatrem alternatywnym. Jak scena seksualnej orgii – to bańki mydlane, jak gitara – to „Opadły mgły i miasto ze snu się budzi”, jak akustyk nawali – to mopem go po głowie, jak czegoś potrzeba, np. papierosa – to bezpośredni zwrot do publiczności, jak utrata dziecka – to pantomima, jak pantomima – to bita śmietana, do tego karaoke, wyznania miłosne za pomocą didaskaliów i niezliczona ilość niby zabawnych nowoczesnych gadżetów.
Ten swoisty śmietnik uzupełnia cały arsenał cytatów muzycznych z „Emmanuelle”, „Hair”, z repertuaru Kory i Kazika. Jest jeszcze Stachura, a nawet fragment z „Samuela Zborowskiego” Juliusza Słowackiego. Zupełne nieporozumienie. Gdzie w tym chaosie oderwanych myśli, zasłyszanych opinii, medialnych sloganów, w świecie zaprogramowanej prowizoryczności miejsce na refleksję, na uniwersalizację problemów, na komentarz do wirtualnego świata, w którym żyjemy?... Doprawdy, trudna to do zaakceptowania gra w skojarzenia. Taka mieszanka wszystkiego ze wszystkim Mnożenie przeciwieństw za wszelką cenę po prostu nie bawi. Styl tej zabawy może budzić raczej zażenowanie. Momentami nawet wściekłość i irytację. Ot – można by skwitować – estetyczny wygłup.
Ciekawie pomyślana została w bydgoskiej realizacji postać Blanche. Od początku jej pojawienia się na scenie wiemy, że stoi w opozycji do świata Stelli (Dorota Androsz) i Stanleya (Grzegorz Falkowski), wypełnionego pustką, nudą, zapożyczonymi mądrościami, bezmyślną popkulturową sieczką i najbardziej prymitywnymi instynktami. Barbara Kałużna, wyraźnie wystylizowana na Marylin Monroe, przynosi ze sobą rzeczywistość pełną autentyczności, naiwności, niepokoju, samotności, wyższych aspiracji. Aktorka w przekonujący sposób, bardziej jednak filmowy niż teatralny, buduje tematy i nastroje, jest jednak w dramaturgii spektaklu zbyt słabym barometrem dla psychologicznych przewartościowań pozostałych bohaterów. To oni dominują, nawet wtedy, gdy na chwilę (dobra scena z Krystianem Wieczorkiem jako Mitchem) przestają wierzyć w prawdę pokawałkowanej i fragmentarycznej rzeczywistości, atakującej lawiną głębszych i płytszych myśli. Zresztą trudno aktorom zagrać wyraźnie określone charaktery u reżysera zafascynowanego fragmentarycznością, niszczeniem i rozbijaniem. Nie pomaga w tym również zbagatelizowanie sentymentalno-nostalgicznej wymowy dramatu. Dlatego nie udało się bydgoskim aktorom wyjść poza błazeństwo i zgrywę do upadłego. Spod banału egzystencji kreowanych postaci ani na moment nie przedarła się tragedia. Pozostali wydrążeni i pozbawieni tożsamości wśród wciąż nowych bogów i herosów współczesnego Olimpu.
Rzeczywiście, spektakl młodych teatralnych twórców zaczyna się obiecująco. Rozsunięcie półprzezroczystej ściany pozwala na tajemnicze i szalenie intrygujące pojawienie się pierwszej postaci. Wynurzająca się niczym z otchłani Eunice (Dagmara Mrowiec) kroczy ku widowni... o kulach, by powitać Blanche, która przyjechała odwiedzić swoją siostrę. Pierwszego dialogu słucha się z ogromnym zainteresowaniem. Nie przeszkadzają nawet artykulacyjne kłopoty Barbary Kałużnej, która wyraźnie walczy z nierozgrzanym gardłem. Ale ta chwila teatralnego zauroczenia trwa bardzo krótko. Rubin nie stara się tworzyć jednolitej i spójnej rzeczywistości. Wykreowany świat rozszczepia się u niego na wiele nieprzystających elementów. W ten sposób rozpoczyna się mało przejrzysta, w dodatku pozbawiona rytmu, galopada konwencji, środków przekazu i popkulturowych cytatów, nie pozwalająca na skupienie i próbę odnalezienia myśli spektaklu. I nie chodzi tu wcale o totalne przenicowanie dramatu Williamsa. Bezceremonialne krojenie sztuk i składanie ich na nowo to dziś zabieg stosowany nader często, i to nie tylko w teatrze niemieckim. Przenoszenie akcji do współczesności nikogo już nie dziwi. Tyle że w bydgoskim spektaklu stopień manipulacji tekstem momentami przekracza granice dobrego smaku. Odchodzenie od klasycznej, linearnej wersji ku notatnikowemu szkicowi, w którym nic do siebie nie pasuje, jest pozbawione jakiegokolwiek porządku. Sprowadza się do poetyki migającego teledysku, do zabawy formą, do kalejdoskopu obrazów – niekiedy zdystansowanych, to znów koszmarnie długich – nie scementowanych myślą i refleksją nad kondycją współczesnego człowieka. Można odnieść wrażenie, że to tylko zgrywa i tania prowokacja.
Owszem, wiele w przedstawieniu Rubina odniesień do naszej polskiej rzeczywistości, tyle że ledwie sygnalizowanych. I przez to jakby unieważnianych. A przecież takich zjawisk jak choćby homofobia, czy wszelkiej maści nacjonalizmów, nie można lekceważyć. Próbę satyrycznego spojrzenia zabija sam reżyser brakiem spójności, słabą czytelnością intencji, natłokiem pomysłów, migawkowych aluzji, odnośników, dygresji i etiud. Do tego aktorzy chcą pokazać, że potrafią grać wszystko. Elementy komediowe sąsiadują z pantomimą, pastisz z teatrem rapsodycznym, groteska z kabaretem, parodia z estradowym popisem, a błazenada z teatrem alternatywnym. Jak scena seksualnej orgii – to bańki mydlane, jak gitara – to „Opadły mgły i miasto ze snu się budzi”, jak akustyk nawali – to mopem go po głowie, jak czegoś potrzeba, np. papierosa – to bezpośredni zwrot do publiczności, jak utrata dziecka – to pantomima, jak pantomima – to bita śmietana, do tego karaoke, wyznania miłosne za pomocą didaskaliów i niezliczona ilość niby zabawnych nowoczesnych gadżetów.
Ten swoisty śmietnik uzupełnia cały arsenał cytatów muzycznych z „Emmanuelle”, „Hair”, z repertuaru Kory i Kazika. Jest jeszcze Stachura, a nawet fragment z „Samuela Zborowskiego” Juliusza Słowackiego. Zupełne nieporozumienie. Gdzie w tym chaosie oderwanych myśli, zasłyszanych opinii, medialnych sloganów, w świecie zaprogramowanej prowizoryczności miejsce na refleksję, na uniwersalizację problemów, na komentarz do wirtualnego świata, w którym żyjemy?... Doprawdy, trudna to do zaakceptowania gra w skojarzenia. Taka mieszanka wszystkiego ze wszystkim Mnożenie przeciwieństw za wszelką cenę po prostu nie bawi. Styl tej zabawy może budzić raczej zażenowanie. Momentami nawet wściekłość i irytację. Ot – można by skwitować – estetyczny wygłup.
Ciekawie pomyślana została w bydgoskiej realizacji postać Blanche. Od początku jej pojawienia się na scenie wiemy, że stoi w opozycji do świata Stelli (Dorota Androsz) i Stanleya (Grzegorz Falkowski), wypełnionego pustką, nudą, zapożyczonymi mądrościami, bezmyślną popkulturową sieczką i najbardziej prymitywnymi instynktami. Barbara Kałużna, wyraźnie wystylizowana na Marylin Monroe, przynosi ze sobą rzeczywistość pełną autentyczności, naiwności, niepokoju, samotności, wyższych aspiracji. Aktorka w przekonujący sposób, bardziej jednak filmowy niż teatralny, buduje tematy i nastroje, jest jednak w dramaturgii spektaklu zbyt słabym barometrem dla psychologicznych przewartościowań pozostałych bohaterów. To oni dominują, nawet wtedy, gdy na chwilę (dobra scena z Krystianem Wieczorkiem jako Mitchem) przestają wierzyć w prawdę pokawałkowanej i fragmentarycznej rzeczywistości, atakującej lawiną głębszych i płytszych myśli. Zresztą trudno aktorom zagrać wyraźnie określone charaktery u reżysera zafascynowanego fragmentarycznością, niszczeniem i rozbijaniem. Nie pomaga w tym również zbagatelizowanie sentymentalno-nostalgicznej wymowy dramatu. Dlatego nie udało się bydgoskim aktorom wyjść poza błazeństwo i zgrywę do upadłego. Spod banału egzystencji kreowanych postaci ani na moment nie przedarła się tragedia. Pozostali wydrążeni i pozbawieni tożsamości wśród wciąż nowych bogów i herosów współczesnego Olimpu.
Tennessee Williams „Tramwaj zwany pożądaniem”. Reż.: Wiktor Rubin. Dramaturgia: Bartosz Frąckowiak. Scenografia i kostiumy: Katarzyna Paciorek. Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy. Premiera: 17 czerwca 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |