KNOPFLERA SŁUCHAMY Z BUTAMI NA STOLE
A
A
A
Statecznym rockmanom rozwijającym solowe kariery wolno wiele. Na przykład Roberta Planta można spokojnie nazwać muzycznym człowiekiem renesansu. Muzyk ima się tak wielu stylów i gatunków muzycznych, że nie sposób zaszufladkować go pod jedną banderą.
Podobnie pływa po bezbrzeżnych oceanach muzyki Mark Knopfler. Metafora tym trafniejsza, że czołowy gitarzysta Dire Straits nazwał swoją ostatnią płytę „Privateering”, czyli korsarstwo. A ileż tam się dzieje! Znajdziemy tam spokojne, nostalgiczne szanty oparte na analogii: korsarz – muzyk w trasie koncertowej. Pomysł ciekawy w swojej tematyce, a jego realizacje muzyczne Knopflerowi wychodzą nad wyraz dobrze. Ale na jednym muzyk nie poprzestaje. Wciąga nas w świat jednocześnie mocno eklektyczny stylowo i bardzo jednolity brzmieniowo – co rzadko się zdarza. Obok szant gitarzysta serwuje jeszcze sporą dawkę bluesowych brzmień, odrobinę country, dźwięki irlandzkie. Jak to się dzieje, że mimo tak dużej różnorodności wszystko brzmi dobrze?
Polska scena muzyczna nie zna takiego fenomenu. Podstarzałych rockmanów kojarzymy raczej z desperackim pozowaniem na młodzieniaszków w wykonaniu Grzegorza Markowskiego czy Krzysztofa Cugowskiego. Idea statecznego pana z gitarą, który profesjonalnie i dobrze bawi się konwencjami, jest nam daleka. Dlatego z tak dużą powściągliwością podchodzi się w Polsce do kolejnych solowych albumów takich gwiazd jak Knopfler. Stereotyp „jechania na Dire Straits” uruchamia się automatycznie. Mimo jednak korelacji z wielkim zespołem, nie oczekuje się od Knopflera błyskotliwości muzycznej, a spokojnej tendencyjności, która co rok gna „Brothers in Arms” na szczyt topu wszechczasów tej czy innej stacji radiowej. A jest przecież multum innych zespołów czy wykonawców, których jakość przewyższa Dire Straits. Skąd zatem ten fenomen? Najbardziej przekonująca jest teza o pewnej pociągającej przewidywalności. To ponoć muzyka dla niewymagających oparta na prostych sekwencjach, jasnym przekazie i magnetycznym wokalu. Bardzo łatwo w tej tendencyjności pominąć kwestię warsztatu niezbędnego dla uzyskania takiego efektu. Podobnie dzieje się z solowym albumem Knopflera – w swojej prostocie nie sprawia wrażenia mocno dopracowanego krążka, który epatowałby doświadczeniem leciwego już muzyka. Knopfler to też nie Bob Dylan, który może teraz wydać absolutnie wszystko, a i tak sprzeda się dobrze. Knopflera znają tylko wtajemniczeni bądź dociekliwi, którzy sprawdzają składy grup, tyły okładek, czy zwyczajnie – mają w domu stare koszulki z zespołem. Gdy więc naznaczony blaskiem Dire Straits Knopfler, oskarżony o banalność i stereotypowość wypuścił „Priveteering” okazało się, że album jest bardzo różnorodny, niekonwencjonalny, oparty na pewnym koncepcie. Do tego jeszcze niepodobny do dziarskich durowych tonacji Dire Straits. Wśród fanów zapadła konsternacja.
Dopiero zestawienie poczynań wielkiego gitarzysty z innymi, podobnymi mu muzykami (Plant) pokazuje, że eksperymentowanie muzyczne trzyma się tego typu grajków. Płyta Planta i Alison Krauss „Raising Sand” z 2007 roku również zadziwiała nagłym zwrotem w kierunku muzyki country. Dodatkowo duet Krauss-Plant postawił na ckliwe opowieści w stylu Nicka Cave’a, co dodatkowo oddaliło ich oboje od przynależnych im dyscyplin muzycznych. W efekcie płyta dostała nagrodę Grammy w 2009 roku, a jej popularność do dziś nie słabnie. Czy podobnie będzie z „Priveteering” Knopflera? Moda na bluesa objawia się choćby pod postacią nowej płyty serialowego House’a Hugh Lauriego. Koncert Knopfera w łódzkiej Arenie 8 maja 2013 roku również wskazywał na dużą popularność omawianej płyty. Publiczność, choć oczekiwała kilku klasycznych Straitsowskich kawałków, świetnie bawiła się przy najnowszych utworach, zagranych z niesamowitą energią. Muzyk wytoczył na scenę potężną armię przeróżnych instrumentów ze skrzypcami i fletem włącznie. Tworząc klimat irlandzko-szkockich brzmień, wprawił publiczność w radosne podrygiwanie – niestety tłumione przez służby porządkowe. Zasady BHP okazały się tam bardziej przestrzegane niż pilnowanie owacji i żywych reakcji publiczności. Cóż, nic dziwnego, że po wizycie Justina Biebera kilka tygodni wcześniej Atlas Arena obawiała się potęgi tłumu towarzyszącej wielkiej gwieździe estrady rocka. Przez to cała impreza przypominała tylko o słabnącej potędze gitary. Wielka legenda Knopflera i Dire Straits, etos tamtych lat i brzmień została zastąpiona uprzejmym wsłuchiwaniem się w stare kawałki. Magia jednego człowieka z gitarą, który kilka lat wcześniej porwał słuchaczy i widzów wrocławskiego koncertu, dołączyła się do starych legend o zespole ze szczytów list Trójki.
Być może błąd nastąpił w specyfikacji odbiorcy „Privateering”. To zdecydowanie nie muzyka halowa do słuchania na wielkim metrażu. Siódmy, solowy album Knopflera wymaga domowych pieleszy, dobrego piwa i butów na stole.
Podobnie pływa po bezbrzeżnych oceanach muzyki Mark Knopfler. Metafora tym trafniejsza, że czołowy gitarzysta Dire Straits nazwał swoją ostatnią płytę „Privateering”, czyli korsarstwo. A ileż tam się dzieje! Znajdziemy tam spokojne, nostalgiczne szanty oparte na analogii: korsarz – muzyk w trasie koncertowej. Pomysł ciekawy w swojej tematyce, a jego realizacje muzyczne Knopflerowi wychodzą nad wyraz dobrze. Ale na jednym muzyk nie poprzestaje. Wciąga nas w świat jednocześnie mocno eklektyczny stylowo i bardzo jednolity brzmieniowo – co rzadko się zdarza. Obok szant gitarzysta serwuje jeszcze sporą dawkę bluesowych brzmień, odrobinę country, dźwięki irlandzkie. Jak to się dzieje, że mimo tak dużej różnorodności wszystko brzmi dobrze?
Polska scena muzyczna nie zna takiego fenomenu. Podstarzałych rockmanów kojarzymy raczej z desperackim pozowaniem na młodzieniaszków w wykonaniu Grzegorza Markowskiego czy Krzysztofa Cugowskiego. Idea statecznego pana z gitarą, który profesjonalnie i dobrze bawi się konwencjami, jest nam daleka. Dlatego z tak dużą powściągliwością podchodzi się w Polsce do kolejnych solowych albumów takich gwiazd jak Knopfler. Stereotyp „jechania na Dire Straits” uruchamia się automatycznie. Mimo jednak korelacji z wielkim zespołem, nie oczekuje się od Knopflera błyskotliwości muzycznej, a spokojnej tendencyjności, która co rok gna „Brothers in Arms” na szczyt topu wszechczasów tej czy innej stacji radiowej. A jest przecież multum innych zespołów czy wykonawców, których jakość przewyższa Dire Straits. Skąd zatem ten fenomen? Najbardziej przekonująca jest teza o pewnej pociągającej przewidywalności. To ponoć muzyka dla niewymagających oparta na prostych sekwencjach, jasnym przekazie i magnetycznym wokalu. Bardzo łatwo w tej tendencyjności pominąć kwestię warsztatu niezbędnego dla uzyskania takiego efektu. Podobnie dzieje się z solowym albumem Knopflera – w swojej prostocie nie sprawia wrażenia mocno dopracowanego krążka, który epatowałby doświadczeniem leciwego już muzyka. Knopfler to też nie Bob Dylan, który może teraz wydać absolutnie wszystko, a i tak sprzeda się dobrze. Knopflera znają tylko wtajemniczeni bądź dociekliwi, którzy sprawdzają składy grup, tyły okładek, czy zwyczajnie – mają w domu stare koszulki z zespołem. Gdy więc naznaczony blaskiem Dire Straits Knopfler, oskarżony o banalność i stereotypowość wypuścił „Priveteering” okazało się, że album jest bardzo różnorodny, niekonwencjonalny, oparty na pewnym koncepcie. Do tego jeszcze niepodobny do dziarskich durowych tonacji Dire Straits. Wśród fanów zapadła konsternacja.
Dopiero zestawienie poczynań wielkiego gitarzysty z innymi, podobnymi mu muzykami (Plant) pokazuje, że eksperymentowanie muzyczne trzyma się tego typu grajków. Płyta Planta i Alison Krauss „Raising Sand” z 2007 roku również zadziwiała nagłym zwrotem w kierunku muzyki country. Dodatkowo duet Krauss-Plant postawił na ckliwe opowieści w stylu Nicka Cave’a, co dodatkowo oddaliło ich oboje od przynależnych im dyscyplin muzycznych. W efekcie płyta dostała nagrodę Grammy w 2009 roku, a jej popularność do dziś nie słabnie. Czy podobnie będzie z „Priveteering” Knopflera? Moda na bluesa objawia się choćby pod postacią nowej płyty serialowego House’a Hugh Lauriego. Koncert Knopfera w łódzkiej Arenie 8 maja 2013 roku również wskazywał na dużą popularność omawianej płyty. Publiczność, choć oczekiwała kilku klasycznych Straitsowskich kawałków, świetnie bawiła się przy najnowszych utworach, zagranych z niesamowitą energią. Muzyk wytoczył na scenę potężną armię przeróżnych instrumentów ze skrzypcami i fletem włącznie. Tworząc klimat irlandzko-szkockich brzmień, wprawił publiczność w radosne podrygiwanie – niestety tłumione przez służby porządkowe. Zasady BHP okazały się tam bardziej przestrzegane niż pilnowanie owacji i żywych reakcji publiczności. Cóż, nic dziwnego, że po wizycie Justina Biebera kilka tygodni wcześniej Atlas Arena obawiała się potęgi tłumu towarzyszącej wielkiej gwieździe estrady rocka. Przez to cała impreza przypominała tylko o słabnącej potędze gitary. Wielka legenda Knopflera i Dire Straits, etos tamtych lat i brzmień została zastąpiona uprzejmym wsłuchiwaniem się w stare kawałki. Magia jednego człowieka z gitarą, który kilka lat wcześniej porwał słuchaczy i widzów wrocławskiego koncertu, dołączyła się do starych legend o zespole ze szczytów list Trójki.
Być może błąd nastąpił w specyfikacji odbiorcy „Privateering”. To zdecydowanie nie muzyka halowa do słuchania na wielkim metrażu. Siódmy, solowy album Knopflera wymaga domowych pieleszy, dobrego piwa i butów na stole.
Mark Knopfler: “Privateering” [Universal Music Polska, 2012].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |