
NIERÓWNE SZANSE WIELKIEGO GATSBY'EGO
A
A
A
Drugie spojrzenie
Historia ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego” rozpoczyna się w rok po opublikowaniu tej niezwykłej powieści. Jej autor, Francis Scott Fitzgerald, dziś nieco zapomniany, był jednym z najbardziej utalentowanych, a zarazem naznaczonych piętnem największej tragedii pisarzy XX wieku. To jego uważał za mistrza sam Ernest Hemingway, który szczegółowo opisał barwne spotkania z nim w czasach, gdy bogata i młoda Ameryka rezydowała w Paryżu i na Lazurowym Wybrzeżu. Autor „Komu bije dzwon” dał wyraz swojej fascynacji w poświęconej stolicy Francji książce zatytułowanej „Ruchome święto”, która stała się inspiracją między innymi dla filmu Woody’ego Allena „O północy w Paryżu”. Jak wspomina sam Hemingway, jej rękopis oddał mu podczas pierwszej powojennej wizyty w Paryżu stary portier z hotelu Ritz przy Place Vendome wraz z całą skrzynią rozmaitych szpargałów i dokumentów, o których pisarz zdążył już zapomnieć w trakcie wojennej zawieruchy. Na odnalezionych pożółkłych kartkach odżył przedwojenny Paryż ze swoimi bóstwami: Gertrudą Stein, Salvadorem Dali i Francisem Scottem Fitzgeraldem właśnie – postacią równie tragiczną, co bohater jego powieści. Pisarza dotknęły bowiem wszystkie nieszczęścia tego świata: destrukcyjna miłość, alkoholizm i brak pieniędzy, który odróżniał go od znacznie mniej zdolnych, całkowicie zapomnianych dzisiaj kolegów po piórze. W swoich powieściach Fitzgerald kreślił uporczywie jeden portret – młodego, pochodzącego ze zubożałej rodziny chłopaka, który za wszelką cenę chce się wybić ponad swoje środowisko. Taki jest Anthony z „Pięknych i przeklętych”, taki jest Amory Blaine z „Po tej stronie raju”, taki jest wreszcie Jay Gatsby.
Autor nowego przekładu słynnej powieści, Jacek Dehnel, podczas niedawnego spotkania z czytelnikami w Katowicach zauważył, że Gatsby nie jest figurą dandysa. Jest nią raczej Daisy, a z pewnością Tom. Dehnel stwierdził także, że tytułowy bohater powieści wpisuje się bardziej w model eposów o niezłomnych rycerzach, żywiących do księżniczek czystą miłość, która staje się przyczyną ich tragedii. Przyjmując taką perspektywę, życiorys Fitzgeralda można uznać za kliszę fabuły jego najsłynniejszego dzieła. Daisy na kartach powieści stała się widmem miłości jego życia – Zeldy, określonej przez Hemingwaya we wspomnianej książce o Paryżu mianem chorej psychicznie. Gatsby, niczym swój stwórca dla Zeldy, robi wszystko i żyje wyłącznie dla Daisy. Czytanie powieści kluczem biografii autora oczywiście często okazuje się zabiegiem nazbyt wulgarnym, faktem jest jednak, że zarówno powieściowa, jak i rzeczywista „księżniczka” doprowadziły swojego „rycerza” do ruiny. Szczególnie podkreślone zostało to w najlepszej, moim zdaniem, utrzymanej w stylistyce noir ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego”, zrealizowanej w 1949 roku przez Elliota Nugenta.
Tragedia Fitzgeralda, której był zresztą w pełni świadomy, polegała między innymi na tym, że aby spełniać coraz bardziej egzotyczne zachcianki swojej niezrównoważonej psychicznie żony oraz zaspokajać swój monstrualny alkoholizm, rozmieniał talent na drobne, pisząc opowiadania do gazet, a później poprawiając cudze i próbując tworzyć własne scenariusze dla Hollywoodu. Świadczy o tym poświęcony filmowemu środowisku zbiór zatytułowany „Przygody Pata Hoobe’ego”, po którego lekturze nie zapada niestety w pamięć żadne opowiadanie. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest opublikowana po śmierci autora powieść „Ostatni z wielkich”, opisująca życie szefa wielkiej wytwórni filmowej, inspirowana postacią Irvinga Thalberga.
Wśród opowiadań, które przetrwały próbę czasu, znalazły się, niekiedy pewnie i niekojarzone przez czytelników z autorem, takie perełki, jak: „Niezwykły przypadek Benjamina Buttona” (pozdrowienia dla Mircei Eliadego), „Czerwona Czarodziejka” czy „Cudowne życie”. Wytrwały czytelnik, które przebrnie przez całość dorobku Fitzgeralda, będzie jednak zawsze zadawał sobie pytanie, jakież to dzieła mogłyby powstać, gdyby ich autor nie musiał dorabiać opowiadaniami dla prasy i nie popadał w coraz poważniejszą chorobę alkoholową.
Powróćmy jednak do celuloidowych wersji historii Jaya Gatza znanego w pewnych kręgach jako Wielki Gatsby. Jak wyglądała pierwsza ekranizacja z 1926 roku, możemy się jedynie domyślać. Do naszych czasów nie przetrwała żadna kopia tego filmu, a jeśli taka gdzieś istnieje i pewnego dnia zostanie cudem odnaleziona, będzie to wielkie wydarzenie w historii kina. Póki co obejrzeć możemy jedynie trwający niewiele ponad minutę zwiastun. Pięć scen z filmu przedstawia najbardziej dramatyczne momenty tej historii. Na początku widzimy Wilsona i Myrtle, następnie w pełnej dramaturgii scenie umierającego Gatsby’ego podtrzymywanego przez Nicka. Kolejny fragment przedstawia epizod z młodości Jaya i Daisy – ów prolog historii rozegrany w Louisville, kiedy młody żołnierz w nieskazitelnym mundurze trzymał w ramionach zakochaną w nim blond piękność Południa. Przedostatnia scena prezentuje przyjęcie u Gatsby’ego, basen i wspaniały dom z wyszukanymi dekoracjami. Na koniec twórcy zwiastuna proponują kulminacyjną w powieści scenę kłótni bohaterów, podczas której Daisy miała wyznać mężowi, że go nie kocha i nigdy nie kochała. Jak Herbert Brenon, reżyser filmu, przedstawił wypadek Myrtle, scenę z koszulami w domu Gatsby’ego czy tragiczną śmierć bohatera w basenie, możemy tylko sobie wyobrazić.
Najbardziej jednak interesuje mnie to, jak reżyser jedynej nakręconej za życia Fitzgeralda adaptacji poradził sobie z otwarciem narracji. Oczywiście był to film niemy, czy jednak na ekranie pojawił się dosłowny cytat, czy też jakaś jego niefortunna przeróbka? „Wielki Gatsby” rozpoczyna się bowiem najważniejszym dla całej historii zdaniem. Nick wita się z czytelnikami pamiętnymi słowami: „Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział [mój ojciec] – przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty”. Zdanie to jest kluczem do zrozumienia powieści, a być może nawet i całej twórczości Fitzgeralda. Wszak pisarz w swoich utworach nieustannie dawał wyraz poczuciu krzywdy wynikającej z urodzenia w niezbyt majętnej rodzinie. Nie mogę w pełni zgodzić się z Dehnelem, sądzę bowiem, że „Wielki Gatsby” jest powieścią o dandyzmie, ale o dandyzmie upragnionym, niezrealizowanym, wyobrażonym, pożądanym. Taki też jest sens historii człowieka, któremu urodzenie odebrało w życiu możliwość powodzenia. Gatsby, wbrew słowom Nicka, nigdy nie będzie dżentelmenem, ponieważ warstwa społeczna, do której aspiruje, nie zaakceptuje go, gdyż właśnie na swojej hermetyczności i ekskluzywności buduje swoją tożsamość; owe przymioty są zarazem gwarancją jej trwania.
Wierny wizji pisarza pozostał jedynie Jack Clayton, który pozostawił oryginalne brzmienie pierwszego zdania powieści w swojej adaptacji z 1974 roku. Zmienił je Nugent (pod wpływem konwencji kina noir?) w 1949 roku, zmienił je Baz Luhrmann (aby zachować polityczną poprawność?) w 2013 roku. Obie ekranizacje otwierają również niezrozumiałe dla mnie ramy narracyjne. Nugent wprowadza widzów w meandry życia Gatsby’ego, przyprowadzając nad jego grób Daisy i Toma, zaczynających na cmentarzu snuć wspomnienia o zmarłym, którego nagrobek, według Toma, jest zupełnie niedopasowany do stylu Jaya. Daisy w nagłym przypływie trwogi przypomina sobie inny, dziwny, odległy świat swojej młodości, naznaczonej obecnością Gatsby’ego. Tak rozpoczęta narracja zamienia się w kolejnej scenie w wirujący obraz Nowego Jorku lat dwudziestych, „epoki jazzu, przemytników, alkoholu”, w której „wszystkie światła były zielone”.
Otwarcie najnowszej ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego” łudząco przypomina tę scenę z 1949 roku. Zanim Buz Luhrmann nam ją jednak przedstawia, czyni jeszcze większą krzywdę prozie pochowanego w stanie Maryland pisarza, umieszczając jednego z bohaterów powieści, Nicka Carrawaya, w klinice dla alkoholików. Nick nie mówi już nic o szansach, w swojej wypowiedzi kładzie za to główny akcent na alkohol, którego – jak twierdzi – pito tym więcej, im bardziej chciano się „przystroić do epoki”. Tragiczna historia Gatsby’ego została więc pozbawiona społecznego tła (dobitnie zakreślonego przez Fitzgeralda poprzez wspomniane zdanie o szansach), w zamian za to ulokowano ją w oparach etanolu i przedstawiono jako wynik pijackiego szaleństwa. Reżyser przedstawia Nicka jako pisarza, dla którego tworzenie jest formą terapii po stracie bohatera oraz metodą wyjścia z problemu alkoholowego. Ciekawe, czy taka geneza dzieła sztuki przypadłaby twórcy do gustu, gdyby w przyszłości powstał film biograficzny o Buzie Luhrmannie, w którym „Moulin Rouge” przedstawiono by na przykład jako sposób wyjścia z nałogu narkotykowego.
Przez media przetacza się obecnie fala krytyki dotyczącej nowoczesnej estetyki filmu Luhrmanna, krzykliwego połączenia obrazu świata dwudziestolecia międzywojennego z muzyką Jaya Z. To jednak wyłącznie kwestia gustu, o którym trudno przecież dyskutować. Bardziej rażące jest, jak sądzę, fundamentalne sprzeniewierzenie się duchowi literackiego oryginału i przekłamanie jego filozofii. Nie uniknął tego w świetnej skądinąd pierwszej powojennej wersji Nugent, nie uniknął tego i Luhrmann. Pozwolę sobie przy tym zaznaczyć, że nie jestem wyznawcą purystycznej koncepcji adaptacji – uważam, że twórca ma prawo ingerować w dzieło, które przenosi na ekran, oraz zmieniać jego strukturę dramatyczną. Nugent zrobił to doskonale, modyfikując nieco zakończenie i ofiarowując zarazem kinu jedną z najbardziej trzymających w napięciu sekwencji. Scena z Wilsonem zmierzającym do willi nieświadomego niczego Jaya pogrążonego w rozmowie z Nickiem przeszywa dreszczem niczym najlepsze filmy Alfreda Hitchcocka.
Oczywiście teledyskowa estetyka może się podobać lub nie, nie jest ona jednak esencją filmu, którego wizualną stronę należy raczej pochwalić. Dobre wrażenie zdecydowanie robi rola Leonarda DiCaprio, który przedstawił naprawdę udaną kreację granej przez siebie postaci. Przez wspomniane wyżej „nierówne szanse” Gatsby był parweniuszem, doskonale naśladującym maniery dżentelmena, których nauczył go kapitan Dan Coody. DiCaprio odegrał to wspaniale, czego próbkami są: scena, w której tytułowy bohater mówi Nickowi o swoim oxfordzkim wykształceniu oraz kluczowa sekwencja kłótni z Tomem, kiedy to Jay traci nad sobą panowanie, za co od razu przeprasza.
Puenta spostrzeżeń na temat ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego” może być tylko jedna: warto zwrócić uwagę na daty ich powstania. Każde pokolenie odczytuje tę historię na nowo, co świadczy o jej uniwersalności. Problemy tożsamości, uczuć i wartości poruszone przez Fitzgeralda wchodzą w skład kanonu naszej kultury. Ubrane w mistrzowsko skonstruowaną i udramatyzowaną fabułę są od razu dla każdego rozpoznawalne. Jay jest symbolem ambicji, niespełnionej, ale zawsze optymistycznej, co potwierdza Nick w zakończeniu swojej opowieści: „Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po roku ucieka przed nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to nie ma znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej”. Ów pogodny nastrój, którego zabrakło u Nugenta i Luhrmanna, stanowi o sile tej historii. Nick mówi Gatsby’emu, że jest więcej wart niż cała socjeta, do której aspiruje. Mentalnie Jay wygrywa, tak samo jak wygrywa jego tragiczny autor – doświadczony przez życie, ale unieśmiertelniony swoją wielką literaturą.
Autor nowego przekładu słynnej powieści, Jacek Dehnel, podczas niedawnego spotkania z czytelnikami w Katowicach zauważył, że Gatsby nie jest figurą dandysa. Jest nią raczej Daisy, a z pewnością Tom. Dehnel stwierdził także, że tytułowy bohater powieści wpisuje się bardziej w model eposów o niezłomnych rycerzach, żywiących do księżniczek czystą miłość, która staje się przyczyną ich tragedii. Przyjmując taką perspektywę, życiorys Fitzgeralda można uznać za kliszę fabuły jego najsłynniejszego dzieła. Daisy na kartach powieści stała się widmem miłości jego życia – Zeldy, określonej przez Hemingwaya we wspomnianej książce o Paryżu mianem chorej psychicznie. Gatsby, niczym swój stwórca dla Zeldy, robi wszystko i żyje wyłącznie dla Daisy. Czytanie powieści kluczem biografii autora oczywiście często okazuje się zabiegiem nazbyt wulgarnym, faktem jest jednak, że zarówno powieściowa, jak i rzeczywista „księżniczka” doprowadziły swojego „rycerza” do ruiny. Szczególnie podkreślone zostało to w najlepszej, moim zdaniem, utrzymanej w stylistyce noir ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego”, zrealizowanej w 1949 roku przez Elliota Nugenta.
Tragedia Fitzgeralda, której był zresztą w pełni świadomy, polegała między innymi na tym, że aby spełniać coraz bardziej egzotyczne zachcianki swojej niezrównoważonej psychicznie żony oraz zaspokajać swój monstrualny alkoholizm, rozmieniał talent na drobne, pisząc opowiadania do gazet, a później poprawiając cudze i próbując tworzyć własne scenariusze dla Hollywoodu. Świadczy o tym poświęcony filmowemu środowisku zbiór zatytułowany „Przygody Pata Hoobe’ego”, po którego lekturze nie zapada niestety w pamięć żadne opowiadanie. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest opublikowana po śmierci autora powieść „Ostatni z wielkich”, opisująca życie szefa wielkiej wytwórni filmowej, inspirowana postacią Irvinga Thalberga.
Wśród opowiadań, które przetrwały próbę czasu, znalazły się, niekiedy pewnie i niekojarzone przez czytelników z autorem, takie perełki, jak: „Niezwykły przypadek Benjamina Buttona” (pozdrowienia dla Mircei Eliadego), „Czerwona Czarodziejka” czy „Cudowne życie”. Wytrwały czytelnik, które przebrnie przez całość dorobku Fitzgeralda, będzie jednak zawsze zadawał sobie pytanie, jakież to dzieła mogłyby powstać, gdyby ich autor nie musiał dorabiać opowiadaniami dla prasy i nie popadał w coraz poważniejszą chorobę alkoholową.
Powróćmy jednak do celuloidowych wersji historii Jaya Gatza znanego w pewnych kręgach jako Wielki Gatsby. Jak wyglądała pierwsza ekranizacja z 1926 roku, możemy się jedynie domyślać. Do naszych czasów nie przetrwała żadna kopia tego filmu, a jeśli taka gdzieś istnieje i pewnego dnia zostanie cudem odnaleziona, będzie to wielkie wydarzenie w historii kina. Póki co obejrzeć możemy jedynie trwający niewiele ponad minutę zwiastun. Pięć scen z filmu przedstawia najbardziej dramatyczne momenty tej historii. Na początku widzimy Wilsona i Myrtle, następnie w pełnej dramaturgii scenie umierającego Gatsby’ego podtrzymywanego przez Nicka. Kolejny fragment przedstawia epizod z młodości Jaya i Daisy – ów prolog historii rozegrany w Louisville, kiedy młody żołnierz w nieskazitelnym mundurze trzymał w ramionach zakochaną w nim blond piękność Południa. Przedostatnia scena prezentuje przyjęcie u Gatsby’ego, basen i wspaniały dom z wyszukanymi dekoracjami. Na koniec twórcy zwiastuna proponują kulminacyjną w powieści scenę kłótni bohaterów, podczas której Daisy miała wyznać mężowi, że go nie kocha i nigdy nie kochała. Jak Herbert Brenon, reżyser filmu, przedstawił wypadek Myrtle, scenę z koszulami w domu Gatsby’ego czy tragiczną śmierć bohatera w basenie, możemy tylko sobie wyobrazić.
Najbardziej jednak interesuje mnie to, jak reżyser jedynej nakręconej za życia Fitzgeralda adaptacji poradził sobie z otwarciem narracji. Oczywiście był to film niemy, czy jednak na ekranie pojawił się dosłowny cytat, czy też jakaś jego niefortunna przeróbka? „Wielki Gatsby” rozpoczyna się bowiem najważniejszym dla całej historii zdaniem. Nick wita się z czytelnikami pamiętnymi słowami: „Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział [mój ojciec] – przypomnij sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty”. Zdanie to jest kluczem do zrozumienia powieści, a być może nawet i całej twórczości Fitzgeralda. Wszak pisarz w swoich utworach nieustannie dawał wyraz poczuciu krzywdy wynikającej z urodzenia w niezbyt majętnej rodzinie. Nie mogę w pełni zgodzić się z Dehnelem, sądzę bowiem, że „Wielki Gatsby” jest powieścią o dandyzmie, ale o dandyzmie upragnionym, niezrealizowanym, wyobrażonym, pożądanym. Taki też jest sens historii człowieka, któremu urodzenie odebrało w życiu możliwość powodzenia. Gatsby, wbrew słowom Nicka, nigdy nie będzie dżentelmenem, ponieważ warstwa społeczna, do której aspiruje, nie zaakceptuje go, gdyż właśnie na swojej hermetyczności i ekskluzywności buduje swoją tożsamość; owe przymioty są zarazem gwarancją jej trwania.
Wierny wizji pisarza pozostał jedynie Jack Clayton, który pozostawił oryginalne brzmienie pierwszego zdania powieści w swojej adaptacji z 1974 roku. Zmienił je Nugent (pod wpływem konwencji kina noir?) w 1949 roku, zmienił je Baz Luhrmann (aby zachować polityczną poprawność?) w 2013 roku. Obie ekranizacje otwierają również niezrozumiałe dla mnie ramy narracyjne. Nugent wprowadza widzów w meandry życia Gatsby’ego, przyprowadzając nad jego grób Daisy i Toma, zaczynających na cmentarzu snuć wspomnienia o zmarłym, którego nagrobek, według Toma, jest zupełnie niedopasowany do stylu Jaya. Daisy w nagłym przypływie trwogi przypomina sobie inny, dziwny, odległy świat swojej młodości, naznaczonej obecnością Gatsby’ego. Tak rozpoczęta narracja zamienia się w kolejnej scenie w wirujący obraz Nowego Jorku lat dwudziestych, „epoki jazzu, przemytników, alkoholu”, w której „wszystkie światła były zielone”.
Otwarcie najnowszej ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego” łudząco przypomina tę scenę z 1949 roku. Zanim Buz Luhrmann nam ją jednak przedstawia, czyni jeszcze większą krzywdę prozie pochowanego w stanie Maryland pisarza, umieszczając jednego z bohaterów powieści, Nicka Carrawaya, w klinice dla alkoholików. Nick nie mówi już nic o szansach, w swojej wypowiedzi kładzie za to główny akcent na alkohol, którego – jak twierdzi – pito tym więcej, im bardziej chciano się „przystroić do epoki”. Tragiczna historia Gatsby’ego została więc pozbawiona społecznego tła (dobitnie zakreślonego przez Fitzgeralda poprzez wspomniane zdanie o szansach), w zamian za to ulokowano ją w oparach etanolu i przedstawiono jako wynik pijackiego szaleństwa. Reżyser przedstawia Nicka jako pisarza, dla którego tworzenie jest formą terapii po stracie bohatera oraz metodą wyjścia z problemu alkoholowego. Ciekawe, czy taka geneza dzieła sztuki przypadłaby twórcy do gustu, gdyby w przyszłości powstał film biograficzny o Buzie Luhrmannie, w którym „Moulin Rouge” przedstawiono by na przykład jako sposób wyjścia z nałogu narkotykowego.
Przez media przetacza się obecnie fala krytyki dotyczącej nowoczesnej estetyki filmu Luhrmanna, krzykliwego połączenia obrazu świata dwudziestolecia międzywojennego z muzyką Jaya Z. To jednak wyłącznie kwestia gustu, o którym trudno przecież dyskutować. Bardziej rażące jest, jak sądzę, fundamentalne sprzeniewierzenie się duchowi literackiego oryginału i przekłamanie jego filozofii. Nie uniknął tego w świetnej skądinąd pierwszej powojennej wersji Nugent, nie uniknął tego i Luhrmann. Pozwolę sobie przy tym zaznaczyć, że nie jestem wyznawcą purystycznej koncepcji adaptacji – uważam, że twórca ma prawo ingerować w dzieło, które przenosi na ekran, oraz zmieniać jego strukturę dramatyczną. Nugent zrobił to doskonale, modyfikując nieco zakończenie i ofiarowując zarazem kinu jedną z najbardziej trzymających w napięciu sekwencji. Scena z Wilsonem zmierzającym do willi nieświadomego niczego Jaya pogrążonego w rozmowie z Nickiem przeszywa dreszczem niczym najlepsze filmy Alfreda Hitchcocka.
Oczywiście teledyskowa estetyka może się podobać lub nie, nie jest ona jednak esencją filmu, którego wizualną stronę należy raczej pochwalić. Dobre wrażenie zdecydowanie robi rola Leonarda DiCaprio, który przedstawił naprawdę udaną kreację granej przez siebie postaci. Przez wspomniane wyżej „nierówne szanse” Gatsby był parweniuszem, doskonale naśladującym maniery dżentelmena, których nauczył go kapitan Dan Coody. DiCaprio odegrał to wspaniale, czego próbkami są: scena, w której tytułowy bohater mówi Nickowi o swoim oxfordzkim wykształceniu oraz kluczowa sekwencja kłótni z Tomem, kiedy to Jay traci nad sobą panowanie, za co od razu przeprasza.
Puenta spostrzeżeń na temat ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego” może być tylko jedna: warto zwrócić uwagę na daty ich powstania. Każde pokolenie odczytuje tę historię na nowo, co świadczy o jej uniwersalności. Problemy tożsamości, uczuć i wartości poruszone przez Fitzgeralda wchodzą w skład kanonu naszej kultury. Ubrane w mistrzowsko skonstruowaną i udramatyzowaną fabułę są od razu dla każdego rozpoznawalne. Jay jest symbolem ambicji, niespełnionej, ale zawsze optymistycznej, co potwierdza Nick w zakończeniu swojej opowieści: „Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po roku ucieka przed nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to nie ma znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej”. Ów pogodny nastrój, którego zabrakło u Nugenta i Luhrmanna, stanowi o sile tej historii. Nick mówi Gatsby’emu, że jest więcej wart niż cała socjeta, do której aspiruje. Mentalnie Jay wygrywa, tak samo jak wygrywa jego tragiczny autor – doświadczony przez życie, ale unieśmiertelniony swoją wielką literaturą.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |