SZKODA LATA… JAKBY MNIEJ
A
A
A
“Something Swingin’ More latino”. Warner Music Polska, 2006.
Owszem, taka płyta dla słuchacza to pójście na łatwiznę! Zgoda, lecz za to – jakie przyjemne! Nie ma nic sensowniejszego niż próba zatrzymania lata, gdy pojawiają się pierwsze żółte liście i pierwsze zimne deszcze. I zanim spadną na nas drugie, a potem i trzecie – można sięgnąć po kompilację „Something Swingin More Latino” wydawnictwa Warner Music Poland, na rozgrzewkę.
Zapowiada się bezbolesne przeniesienie w czasie (i w przestrzeni), więc wszyscy stęsknieni za latem albo za blichtrem balowych sal lub za atmosferą czarno-białych filmów o szczęśliwej miłości „kokosowych kobiet” (8 kawałek – Harry Belafonte „Coconut Woman”) – powinni być zadowoleni. Jak też i ci, którzy sięgnęli po pięć poprzednich części z serii „Something Swingin” i zostali zauroczeni. Stylistycznie.
Gorące rytmy (może nieco przaśne określenie, ale niezastąpione!) na tym krążku – zgrabnie podtrzymują wysoką temperaturę. Do tego podane są w wersji oryginalnej, zdecydowanie i bezwstydnie przeszłościowej i nie tracą nic a nic ze swojego oddziaływania (są, rzecz jasna, podczyszczone, by na wskroś współczesny odbiorca nie kręcił nosem na walory techniczne produkcji).
Powracając do wspomnianego oddziaływania – jest ono ewidentnie swingujące, tzw. ciało słuchającego/słuchającej potrafi samo się rozbujać, rozkręcić, niekiedy podryguje, a nawet podskakuje. W dobie wielkiej oglądalności programów w tv o tanecznych podskokach, a co za tym idzie – modzie na szkoły tańca – taka płyta to prawdziwy skarb.
Najprawdopodobniej adepci użyją „More Latino” fachowo, czyli do sensownych szlusów po parkiecie, oraz innych rzeczowych pląsów. Nie-adepci – też sobie poradzą, bo łatwo wyłapywalne (choć nie takie znowu łatwe) rytmy, mogą rozkręcić nie jedno przyjęcie, a na pewno każde „u cioci na imieninach”. Tym bardziej, że starsze pokolenie pamiętać może składankowe utwory z czasów nieco zamierzchłych – i na fali wzbierającego sentymentu – z pewnością podda się melodiom. Bez pokoleniowych uprzedzeń.
Uprzedzeń nie powinni mieć też młodzi, zorientowani na współczesność, bowiem 56 minut i 56 sekund muzyki nie jest harmonicznym wyzwaniem, lecz dawką nieco egzotycznego optymizmu. Zawsze przydatnego. Pean sam się układa, naprawdę, choć dla równowagi dodam, że czasami robi się nudno, a ktoś nieczuły na latynoskie klimaty – raczej nie przebrnie przez swingową kompilację.
Jednak prawda o najnowszym „Something Swingin” jest taka, że słuchając płyty, nie można się nie rozchmurzać. Na przykład utwór siódmy... (1 minuta 47 sekund – czas już rzadko spotykany na CD) – Perez Prado „Tico, Tico No Fuba” – motyw przewodni tego kawałka zanucić może każdy. Dosłownie! W każdej sytuacji i nie za względu na jego prostotę, ale na odwieczną wręcz popularność.
Dancingowe wyrafinowanie przeciwstawione jest też urokliwym i nie mniej znanym balladom (11 – Nat King Cole „Perfidia”) oraz sentymentalnym wokalizom w stylu Bebel Gilbero (17) i Marcosa Valle „So nice” (18). Składankę kończy 19 piosenka, Jazzinho „Yambou”, mocniej podłączona do prądu (bogatsza instrumentalnie), to już prawdziwa zapowiedź lat 70.. Odnotować należy bardzo przyjemne brzmienie klawiszy, warte zapamiętania, bo takie dźwięki są aktualnie na topie i fachowcy od klawiszy z pewnością ten drobiazg docenią.
Składanka ma też inną, niebagatelną wartość użytkową, otóż niesłychanie sprzyja robieniu porządków. Sprawdziłam na własnej, nieporządnej materii, więc z ręką na sercu polecam tym, którzy sprzątają opieszale i bez należytego entuzjazmu. Płyta być może sprzyja też innym domowym, powakacyjnym działaniom. I chociaż wciąż „jest mi szkoda lata”, to z perspektywą rumb, samb i swingów jakby szkoda trochę mniej.
Zapowiada się bezbolesne przeniesienie w czasie (i w przestrzeni), więc wszyscy stęsknieni za latem albo za blichtrem balowych sal lub za atmosferą czarno-białych filmów o szczęśliwej miłości „kokosowych kobiet” (8 kawałek – Harry Belafonte „Coconut Woman”) – powinni być zadowoleni. Jak też i ci, którzy sięgnęli po pięć poprzednich części z serii „Something Swingin” i zostali zauroczeni. Stylistycznie.
Gorące rytmy (może nieco przaśne określenie, ale niezastąpione!) na tym krążku – zgrabnie podtrzymują wysoką temperaturę. Do tego podane są w wersji oryginalnej, zdecydowanie i bezwstydnie przeszłościowej i nie tracą nic a nic ze swojego oddziaływania (są, rzecz jasna, podczyszczone, by na wskroś współczesny odbiorca nie kręcił nosem na walory techniczne produkcji).
Powracając do wspomnianego oddziaływania – jest ono ewidentnie swingujące, tzw. ciało słuchającego/słuchającej potrafi samo się rozbujać, rozkręcić, niekiedy podryguje, a nawet podskakuje. W dobie wielkiej oglądalności programów w tv o tanecznych podskokach, a co za tym idzie – modzie na szkoły tańca – taka płyta to prawdziwy skarb.
Najprawdopodobniej adepci użyją „More Latino” fachowo, czyli do sensownych szlusów po parkiecie, oraz innych rzeczowych pląsów. Nie-adepci – też sobie poradzą, bo łatwo wyłapywalne (choć nie takie znowu łatwe) rytmy, mogą rozkręcić nie jedno przyjęcie, a na pewno każde „u cioci na imieninach”. Tym bardziej, że starsze pokolenie pamiętać może składankowe utwory z czasów nieco zamierzchłych – i na fali wzbierającego sentymentu – z pewnością podda się melodiom. Bez pokoleniowych uprzedzeń.
Uprzedzeń nie powinni mieć też młodzi, zorientowani na współczesność, bowiem 56 minut i 56 sekund muzyki nie jest harmonicznym wyzwaniem, lecz dawką nieco egzotycznego optymizmu. Zawsze przydatnego. Pean sam się układa, naprawdę, choć dla równowagi dodam, że czasami robi się nudno, a ktoś nieczuły na latynoskie klimaty – raczej nie przebrnie przez swingową kompilację.
Jednak prawda o najnowszym „Something Swingin” jest taka, że słuchając płyty, nie można się nie rozchmurzać. Na przykład utwór siódmy... (1 minuta 47 sekund – czas już rzadko spotykany na CD) – Perez Prado „Tico, Tico No Fuba” – motyw przewodni tego kawałka zanucić może każdy. Dosłownie! W każdej sytuacji i nie za względu na jego prostotę, ale na odwieczną wręcz popularność.
Dancingowe wyrafinowanie przeciwstawione jest też urokliwym i nie mniej znanym balladom (11 – Nat King Cole „Perfidia”) oraz sentymentalnym wokalizom w stylu Bebel Gilbero (17) i Marcosa Valle „So nice” (18). Składankę kończy 19 piosenka, Jazzinho „Yambou”, mocniej podłączona do prądu (bogatsza instrumentalnie), to już prawdziwa zapowiedź lat 70.. Odnotować należy bardzo przyjemne brzmienie klawiszy, warte zapamiętania, bo takie dźwięki są aktualnie na topie i fachowcy od klawiszy z pewnością ten drobiazg docenią.
Składanka ma też inną, niebagatelną wartość użytkową, otóż niesłychanie sprzyja robieniu porządków. Sprawdziłam na własnej, nieporządnej materii, więc z ręką na sercu polecam tym, którzy sprzątają opieszale i bez należytego entuzjazmu. Płyta być może sprzyja też innym domowym, powakacyjnym działaniom. I chociaż wciąż „jest mi szkoda lata”, to z perspektywą rumb, samb i swingów jakby szkoda trochę mniej.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |