ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (65) / 2006

Łukasz Folda,

ORANŻADA

A A A
„Drzewa w sadzie zdzikły”. Micro Fon Records, P & C 2006.
Rok temu promował ich redaktor Kaczkowski, „Kręci się” i „Ulice” były sezonowymi przebojami w kręgach wtajemniczonych, a na wydanej przez Ars Mundi płycie wokalista Robert Derlatka namawiał ukochaną, by wsiadła do helikoptera, wróciła ugotować pomidorową i kopytka z grzybami, a „tysiąc czterysta czterdzieści godzin zostało” do jego „ kolejnych narodzin. Minęło trzysta sześćdziesiąt kilka dni i inspirujące się m. in. wczesnymi Floydami i kraut-rockiem psycho-rockowe trio wydaje kolejną płytę pt. „Drzewa w sadzie zdzikły”. W niezmienionym składzie, z niezmienną skłonnością do nagrywania piosenek bez refrenu, dłuższych niż pięć minut i bez zmartwień o emisję głosu wokalisty.

Skomponowany trzy miesiące i nagrany w dwa dni album nie daje się opisać w kilku zdaniach, tym bardziej, że nie ma jednolitej koncepcji, a wszystkie piosenki zostały nagrane w technice low-fi. Jakby na przekór trendom, które wymuszają dopieszczone aranżacje i producencki pedantyzm Oranżada tworzy niechlujną muzykę z tekstami opisującymi codzienne, prozaiczne – wydawałoby się – wydarzenia. Często bywa tak, że drażniący wokal jest przeszkodą w dotarciu do wartościowej muzyki. W wypadku Oranżady maniera wokalna basisty i, jak mniemam, lidera Roberta Derlatki, której cechą charakterystyczną jest fałszowanie, jest tożsama z „niedokończoną” muzyką – nie sposób inaczej określić piosenek trzech przyjaciół, którzy nie są wykształconymi muzykami.

Fragment tekstu piosenki „Koszula wspomnień”, która rozpoczyna „Drzewa w sadzie zdzikły” może być wskazówką dla osób, które nie słyszały debiutu zespołu z Otwocka. „Dobrze, że gdy w zmęczeniu przysypiam / droga pojawia się sama / a ja na niej znikam / i pojawia się muzyka” – deklaruje wokalista na tle najbardziej rockowej kompozycji z „Drzew...”, charakteryzującej się zgraną sekcją rytmiczną, rozjechaną gitarą elektryczną i improwizacjami harmonijki ustnej. „Brzytwa świtu” z tekstem poety Bogdana Loebla to z kolei liryczne odstępstwo od psychodelicznej normy nowych piosenek Oranżady. Wręcz pop-rockowy kawałek z partią fortepianu i akordeonu oddaje nastrój porannego przebudzenia – muzyka w tym wypadku jest tożsama z tekstem.

By nie być gołosłownym w deklarowaniu inspiracji pod numerem trzecim Oranżada prezentuje nagranie zatytułowane „Piosenka przez Jacka”, w którym perkusja brzmi niczym na „Future Days” Can, choć jest znacznie przyspieszona w porównaniu z tym, jak grają przedstawiciele „szwabskiego rocka”. Bas grany na dwóch akordach i wtórujące Derlatce dźwięki instrumentu odpowiedzialnego tradycyjnie za linię melodyczną skutecznie wprowadzają w trans, by po zmianie koncepcji przejść do estetyki jazzowej. Równie zaskakujące jest lawirowanie pomiędzy stylistykami w kolejnej piosence: „Księżyc – pomarańczowy wielkolud”. Pierwsza połowa utworu jest leniwą, niezwykle nastrojową, elektryczną balladą o obserwowaniu sfer niebieskich, druga: poraża energią wytworzoną za pomocą prostoty, znowu, powtarzanych motywów. Gitarowo-perkusyjna pogoń eksploruje rejony nieco cięższej gatunkowo psychodelii, a w tle słyszymy odgłosy zapalających się lamp – o czym informuje Derlatka. Specyficzny, oniryczny nastrój zostaje podtrzymany czy wręcz dociążony w „Paskudzie myślowym”. Muzycy zainspirowani minimalistami nie chcą być ekspresjonistami na siłę, wolą przeczekać, rozwijać utwory niespiesznie, by emocje, które chcą przekazać eksplodowały, a raczej rozwijały się kumulując napięcie w ostatnich fragmentach kompozycji. W wypadku piątego utworu na „Drzewach...” efekt ten jest osiągany za pomocą improwizacji saksofonisty Pawła Jordana i specyficznej technice gry na gitarze elektrycznej, która tworzy zwarte tło, budulec „Paskuda myślowego”. Jazzowa końcówka „Piosenki przez Jacka” i niesamowicie silna, transowa gitara elektryczna „Księżyca – pomarańczowego wielkoluda” wyrażają charakterystyczna dla Oranżady dezynwolturę twórczą.

Pozostałe trzy utwory są poprawne, jednak po wysłuchaniu „Piosenki przez Jacka”, „Księżyca...” i „Paskuda myślowego” nie wzbudzają większych emocji. Gdyby nagrał je inny zespół byłyby zjawiskowe, jednak od Oranżady warto wymagać więcej, by muzycy nie spoczęli na laurach. „Szare eminencje zachwytu” – utwór, w którym wykorzystano wiersz Mirona Białoszewskiego ze zbioru „Obroty rzeczy”, potwierdzają inspirację codziennością, a „Electrical room” znowu ukazuje liryczną naturę muzyków, tym razem wspartą swingującym saksofonem tenorowym. Melancholia, liryka, wpatrzenie w przestrzeń i próba zatrzymania czasu i wspomnień, próba przeniknięcia niewygodnych emocji oraz domowa produkcja są słyszalne podczas ponad czterdziestu minut trwania płyty, której konstrukcję można porównać do piramidy: jej pierwszym stopniem jest „Koszula wspomnień”, szczytem niewiarygodnie świeże i zaskakujące pomysłem „Księżyc...” i „Paskud myślowy” (tych dwóch utworów warto słuchać bardzo głośno, najlepiej na słuchawkach lub na koncercie), a ostatnim schodem: „Kwadrat”.

Muzyka z Otwocka jest ulotna, kolorowa, poszukująca. Szuka, ale brakuje jej jeszcze (nie licząc środkowej części płyty „Drzewa w sadzie zdzikły”) na tyle wyrazistych wyznaczników, by uznać je za dzieło skończone. Jakby lekko oderwana od rzeczywistości pławiła się w swoich wadach. Oranżada nie sili się na artyzm, chce opowiadać o prozaicznych historiach w ciekawym, stworzonym przez siebie dźwiękowym otoczeniu, które jest ich własnym pomysłem. O „rodzinności” tej twórczości świadczy chociażby wykorzystanie głosów dzieci muzyków w zamykającym „Drzewa w sadzie zdzikły” utworze: „Kwadrat”. I właśnie za tę bezpretensjonalność, leniwe melodie i poszukiwania należy im się chociażby chwila uwagi. Zespół przede wszystkim bawi się twórczością. W czasach, gdy w muzyce rockowej trudno o unowocześnienie formuły gry na gitarach Oranżadowcy łączą kilka stylistyk w dźwiękowym tyglu. Sięganie po niestandardowe przedmioty, które stają się instrumentami w dłoniach muzyków, to już norma dla Krysztofiaka, Derlatki i Rzempołucha. Tym razem jedynie makaron i gąbka wspomagają gitarę elektryczną, basową, harmonijkę ustną i bębny, co świadczy o większej dojrzałości muzyków i skonkretyzowaniu drogi twórczej. Pięć rockowych piosenek i trzy utwory zdradzające oryginalność to résumé płyty „Drzewa w sadzie dzikły”. Wypadałoby życzyć sobie więcej takiej muzyki w mediach.