
JAK DZIKI OSIOŁ, JAK MAŁY SAMOCHODZIK
A
A
A
swoje wiersze czytali Cezary Domarus, Zdzisław Jaskuła, Wojciech Brzoska, Tomasz Różycki, Maciejowie – Malicki i Melecki, a pani Rożnowska im współczuła,
a zresztą że Siwczyk posadził ich naprzeciwko siebie tak, aby odnosząc się do właśnie trwającego mundialu, przypominali rywalizujące ze sobą poetyki, skądinąd już cudownie przygotowane na to, że osąd, co do zwycięstwa której, pozostawiony niepewnym gustom słuchaczy, będzie posiłkował się siłą i brzmieniem głosu, jego tembrem, chrypką i tonem, a także puszką piwa, postawioną na stole obok wyłożonych papierów, oraz tu i ówdzie żartobliwym powitaniem, to właśnie ta na przemienność, że czytano po jednym wierszu, raz Domarus, a raz Jaskuła, w ośmiu rundach, nie spodobała się pani Rożnowskiej najbardziej, ale też w gruncie rzeczy to nie mogła się ona spodobać tej, która idąc trudną drogą poznania, słowa miała za przewodników, bo też pani Rożnowska wsłuchana, prowadzona naraz przez dwóch, czuła się jakby ją jeden z nich szarpał do przodu, a drugi, bez koordynacji z pierwszym, odciągał na bok. Pani Rożnowska zrozumiała kiedyś, że słowa zostały nam dane po to, by barwniej żyć, barwniej, bo zapewne barwy właśnie, że nie mają kierunków, nie szarpią (zresztą też nawiasem mówiąc, aby już na ten moment pominąć po pierwsze ową wątpliwą daność, czyniącą język darem wrodzonym, a po drugie ową późniejszą uwagę pani Rożnowskiej, która to czyni przemoc ludzką odpowiedzialną za to, że człowiek prawdę może nazwać kłamstwem, podczas gdy właściwym źródłem tego rodzaju przewartościowań jest sama struktura języka, struktura, w której nie istnieją takie dwa słowa, które się nigdy nie przetną, to otóż poeta piszący trudna droga poznania samemu sobie pochlebia, że niby on nic, tylko jebie i poznaje jak dziki osioł, jak mały samochodzik),
jeśli więc kochamy literaturę – pomyślałem sobie siedząc obok rozczarowanej pani Rożnowskiej,
chociaż co się tyczy samego rozczarowania, to było ono w takim samym stopniu składnikiem mojej natury, co intuicja, że ono nastąpi, i ta właśnie intuicja, stojąca w opozycji wobec szczęścia, którego pragnąłem, czyniła jednak ze mnie kiepskiego rozmówcę, jak wtedy gdy potem wysłuchałem Tomka Pułkę, że właśnie dostał mandat, zatrzymany przez policję w drodze ze sklepu do Perełki, za trzymanie w ręku otwartej puszki z piwem, a właściwie to za to, że sobie policjant nie poruchał i był bez humoru, i gdy nic mu na to nie odpowiedziałem, bo ja tego policjanta to nawet wtedy rozumiałem i rozumiałem więcej, że rzeczywiście wybaczenie usprawiedliwia często wielkie zbrodnie, podczas gdy brak humoru rozdaje nazwę zbrodnia nawet najmniejszym przewinieniom, i że skądinąd tak to jest, jeśli wedle zasad sztuki konkretnej pisze się słowami, które, aby je odtworzyć, potrzebują tylko prawd fizyki – tak przecież łatwo opisać to, co pozuje, czego przykładem jest właśnie mandat, i jeszcze że właśnie dlatego, że pragniemy szczęścia, to nie wyrzekamy się intuicji, bo już nie miałem wątpliwości, że szczęście dosięga nas w sposób wsteczny, stając się stanem świadomym dopiero z chwilą, gdy intuicja wyodrębni go spośród doświadczeń, do których się odwołuje w walce ze szczęściem,
jeśli więc naprawdę kochamy literaturę, to kochamy ją prawdziwie wyłącznie ze względu na nią samą, a nie dlatego, że coś nam obiecuje (np. kompensację). W miłości literatura jest wówczas celem samym w sobie, a nie środkiem, który ma służyć naszym potrzebom, choćby potrzebie bycia kochanym lub docenionym, i w takiej szczerej miłości przyjmujemy i kochamy literaturę i wolę jej autorów, nawet jeśli ta wola zawiera nasze odrzucenie, ale zawsze też potem, gdy już, aby sformułować tę myśl, sięgałem do mistyki świętej Teresy z Avila, która definiuje miłość idealną i bezgraniczną jako bezwarunkową, tak że nawet można ją pomyśleć na odwrót, że jeśli zatem Bóg miłuje nas bezgranicznie, to miłuje nas również bezwarunkowo (stąd też mistyka świętej Teresy, aczkolwiek zapewne tego nie świadoma, w swojej konsekwentnej postaci jest etycznie groźna, bo też wychodząc z definicji miłości-sacrum w sposób logiczny możemy dojść do miłości-profanum), otóż zawsze potem miałem jednak wątpliwości co do mistyki w ogóle, że jednak sakralizuje środki, czyniąc je celem (a więc nie Bóg, ale miłość do Boga, nie Bóg, ale wiedza o Bogu), i że w takim ujęciu Bóg na przykład staje się środkiem werbalnym (czy jest on słowem, pojęciem czy też wizją), który jednak służy naszej potrzebie miłowania. Odnosić więc literaturę (w tym również Biblię) do mistyki, zacząłem odczuwać jako pewne nieporozumienie, skoro Bóg nie może być czytelnikiem, bo też jego doskonała miłość wyklucza, aby kochał on mniej lub bardziej
(że więc mistyka jest przewrotna, tego już zresztą mogłem się domyśleć czytając Efekt bierności Przemysława Czaplińskiego, a właściwie ten jego drobny fragment, w którym sądzi, że literatura powinna przedstawiać naszą normalność, a to dlatego, że jej uniwersum symboliczne stanowi nasze domostwo i że im szersza jest nasza normalność, bardziej otwarta, tolerancyjna, pojemna, elastyczna, tym większa szansa, że skłonni będziemy czytać i że sięgniemy po literaturę; ten więc mistyczny apel przewrotnie prowadzi nas do konsumpcji, a jeśli tak, to tak zwana zła literatura nie powinna podlegać krytyce jak sektor gospodarki, dający miejsca pracy). Ale że ponieważ zła literatura (jakieś porno rymowanki, mdłe, kuchenne arcydzieła i trędowate powieścidła, długotrwałe nowomowy i zwykła pusta gadanina), czy też bardziej zły język (źle wypowiedziane słowa, słowa, które swoje twarze ukryły pod maskami, że one kłamią, niepokoją, obiecują i zwodzą, co zresztą autorka napisała z taką pychą, jakby była od nich wolna), był również tematem wielu wierszy pani Rożnowskiej, to pani Rożnowska wybierając się na Gliwicką Noc Poetów, od wielu dni, po uzgodnieniu z Piotrem Oczkowskim, który miał to wymóc na Siwczyku, że będzie ona mogła wystąpić przed publicznością, supportując zaproszonych poetów, przygotowywała zestaw dziesięciu wierszy, jakie powinna przeczytać, tak że nawet już siedząc w Perełce, wciąż jeszcze pytała się, niepewna, czy aby nie lepiej byłoby zamiast Barw słów przeczytać Chwilę, bo przecież tam jest i mądre spojrzenie, i ciepły uśmiech, i przyjaźń, słowa gwarantujące poklask. Niewątpliwie pani Rożnowska już na dzień przed, nie mogła zasnąć, jebiąc i przygotowując ten zestaw dziesięciu wierszy jak dziki osioł, jak mały samochodzik,
toteż rzeczywiście w tych warunkach trudno mi się było dziwić, że jak tylko wcześniej po nią przyszedłem zgodnie z tym, jak się z nią telefonicznie umówiłem, że za 15 siódma, to pani Rożnowska już ubrana w płaszcz, pod rękę z jedną z młodych dziewcząt i z Alunią, jej sąsiadką, już wychodziły, dając mi to wrażenie, że gdybym tylko przyszedł parę minut później, to bym pocałował klamkę. Ale że się jednak dziwiłem, bo też to, że pani Rożnowska nigdy nie pisała swoich wierszy w stylu, w którym te czy inne jej poglądy mogłyby jeszcze ujść w tłoku, to odpowiednio do tego wyobrażałem sobie, że pani Rożnowska równie jasno i wyraźnie mnie przywita i że jeszcze przez jakiś moment ze mną porozmawia, to może również przez przyjemność, jaką nagle poczułem na myśl, że za godzinę albo dwie to ja zdziwię panią Rożnowską, gdy przeczytam swój wiersz, ten jeden z cyklu o dwunastu swoich pracach, ten o Pregisie, zakładzie, w którym kiedyś jebałem ze stoperami w uszach (co to się je fachowo nazywa pochłaniacze) jako pracownik produkcyjny i operator maszyn przetwórstwa tworzyw sztucznych takich jak maszyny zgrzewająco – tnącej FAP, zwanej Balbiną (z takim taśmociągiem na czujnik optyczny i z osobną zwijarką; osobna też i w innym miejscu była zgrzewarka do worków, podlegająca pod FAP), piły taśmowej, koperciarki, i że byłem tam też na Big Macu, Eremie, paleciarce, granulatorze i na młynku Folcieri do recyclingu folii, bo tam były właśnie same pianki polietylenowe, co to wydzielają butan, i folie, mocne trójwarstwowe i pęcherzykowe (i jak się robi na takim młynku to się przez 12 godzin wie, że tam jest taki ziernik i że gluty to są granulatowe, a zlepy z folii), to jest właśnie ten wiersz o samych dla mnie tam w Pregisie nowych słowach, o tulejkach tekturowych, arkuszach, workach i rękawach, że to niby asortyment konwertowany, i o tym że istnieje coś takiego jak dyspenser do taśmy klejącej i ściągacz, i dystrybutor na baniak, i dolna lasza oklejona teflonem, a już na samym końcu o tym, że na magazynie pracował tam taki jeden Daniel i że wymyślił on słowo czochrak i wyrażenie wycząchrać pregiska.
Ale że jednak wciąż myślałem o szczęściu, to nie mogłem przestać myśleć o chwili, a właściwie to o tym przekonaniu, że przysługuje jej szczęśliwość bardziej radykalna niż ta, która obejmuje cały czas (...)
a zresztą że Siwczyk posadził ich naprzeciwko siebie tak, aby odnosząc się do właśnie trwającego mundialu, przypominali rywalizujące ze sobą poetyki, skądinąd już cudownie przygotowane na to, że osąd, co do zwycięstwa której, pozostawiony niepewnym gustom słuchaczy, będzie posiłkował się siłą i brzmieniem głosu, jego tembrem, chrypką i tonem, a także puszką piwa, postawioną na stole obok wyłożonych papierów, oraz tu i ówdzie żartobliwym powitaniem, to właśnie ta na przemienność, że czytano po jednym wierszu, raz Domarus, a raz Jaskuła, w ośmiu rundach, nie spodobała się pani Rożnowskiej najbardziej, ale też w gruncie rzeczy to nie mogła się ona spodobać tej, która idąc trudną drogą poznania, słowa miała za przewodników, bo też pani Rożnowska wsłuchana, prowadzona naraz przez dwóch, czuła się jakby ją jeden z nich szarpał do przodu, a drugi, bez koordynacji z pierwszym, odciągał na bok. Pani Rożnowska zrozumiała kiedyś, że słowa zostały nam dane po to, by barwniej żyć, barwniej, bo zapewne barwy właśnie, że nie mają kierunków, nie szarpią (zresztą też nawiasem mówiąc, aby już na ten moment pominąć po pierwsze ową wątpliwą daność, czyniącą język darem wrodzonym, a po drugie ową późniejszą uwagę pani Rożnowskiej, która to czyni przemoc ludzką odpowiedzialną za to, że człowiek prawdę może nazwać kłamstwem, podczas gdy właściwym źródłem tego rodzaju przewartościowań jest sama struktura języka, struktura, w której nie istnieją takie dwa słowa, które się nigdy nie przetną, to otóż poeta piszący trudna droga poznania samemu sobie pochlebia, że niby on nic, tylko jebie i poznaje jak dziki osioł, jak mały samochodzik),
jeśli więc kochamy literaturę – pomyślałem sobie siedząc obok rozczarowanej pani Rożnowskiej,
chociaż co się tyczy samego rozczarowania, to było ono w takim samym stopniu składnikiem mojej natury, co intuicja, że ono nastąpi, i ta właśnie intuicja, stojąca w opozycji wobec szczęścia, którego pragnąłem, czyniła jednak ze mnie kiepskiego rozmówcę, jak wtedy gdy potem wysłuchałem Tomka Pułkę, że właśnie dostał mandat, zatrzymany przez policję w drodze ze sklepu do Perełki, za trzymanie w ręku otwartej puszki z piwem, a właściwie to za to, że sobie policjant nie poruchał i był bez humoru, i gdy nic mu na to nie odpowiedziałem, bo ja tego policjanta to nawet wtedy rozumiałem i rozumiałem więcej, że rzeczywiście wybaczenie usprawiedliwia często wielkie zbrodnie, podczas gdy brak humoru rozdaje nazwę zbrodnia nawet najmniejszym przewinieniom, i że skądinąd tak to jest, jeśli wedle zasad sztuki konkretnej pisze się słowami, które, aby je odtworzyć, potrzebują tylko prawd fizyki – tak przecież łatwo opisać to, co pozuje, czego przykładem jest właśnie mandat, i jeszcze że właśnie dlatego, że pragniemy szczęścia, to nie wyrzekamy się intuicji, bo już nie miałem wątpliwości, że szczęście dosięga nas w sposób wsteczny, stając się stanem świadomym dopiero z chwilą, gdy intuicja wyodrębni go spośród doświadczeń, do których się odwołuje w walce ze szczęściem,
jeśli więc naprawdę kochamy literaturę, to kochamy ją prawdziwie wyłącznie ze względu na nią samą, a nie dlatego, że coś nam obiecuje (np. kompensację). W miłości literatura jest wówczas celem samym w sobie, a nie środkiem, który ma służyć naszym potrzebom, choćby potrzebie bycia kochanym lub docenionym, i w takiej szczerej miłości przyjmujemy i kochamy literaturę i wolę jej autorów, nawet jeśli ta wola zawiera nasze odrzucenie, ale zawsze też potem, gdy już, aby sformułować tę myśl, sięgałem do mistyki świętej Teresy z Avila, która definiuje miłość idealną i bezgraniczną jako bezwarunkową, tak że nawet można ją pomyśleć na odwrót, że jeśli zatem Bóg miłuje nas bezgranicznie, to miłuje nas również bezwarunkowo (stąd też mistyka świętej Teresy, aczkolwiek zapewne tego nie świadoma, w swojej konsekwentnej postaci jest etycznie groźna, bo też wychodząc z definicji miłości-sacrum w sposób logiczny możemy dojść do miłości-profanum), otóż zawsze potem miałem jednak wątpliwości co do mistyki w ogóle, że jednak sakralizuje środki, czyniąc je celem (a więc nie Bóg, ale miłość do Boga, nie Bóg, ale wiedza o Bogu), i że w takim ujęciu Bóg na przykład staje się środkiem werbalnym (czy jest on słowem, pojęciem czy też wizją), który jednak służy naszej potrzebie miłowania. Odnosić więc literaturę (w tym również Biblię) do mistyki, zacząłem odczuwać jako pewne nieporozumienie, skoro Bóg nie może być czytelnikiem, bo też jego doskonała miłość wyklucza, aby kochał on mniej lub bardziej
(że więc mistyka jest przewrotna, tego już zresztą mogłem się domyśleć czytając Efekt bierności Przemysława Czaplińskiego, a właściwie ten jego drobny fragment, w którym sądzi, że literatura powinna przedstawiać naszą normalność, a to dlatego, że jej uniwersum symboliczne stanowi nasze domostwo i że im szersza jest nasza normalność, bardziej otwarta, tolerancyjna, pojemna, elastyczna, tym większa szansa, że skłonni będziemy czytać i że sięgniemy po literaturę; ten więc mistyczny apel przewrotnie prowadzi nas do konsumpcji, a jeśli tak, to tak zwana zła literatura nie powinna podlegać krytyce jak sektor gospodarki, dający miejsca pracy). Ale że ponieważ zła literatura (jakieś porno rymowanki, mdłe, kuchenne arcydzieła i trędowate powieścidła, długotrwałe nowomowy i zwykła pusta gadanina), czy też bardziej zły język (źle wypowiedziane słowa, słowa, które swoje twarze ukryły pod maskami, że one kłamią, niepokoją, obiecują i zwodzą, co zresztą autorka napisała z taką pychą, jakby była od nich wolna), był również tematem wielu wierszy pani Rożnowskiej, to pani Rożnowska wybierając się na Gliwicką Noc Poetów, od wielu dni, po uzgodnieniu z Piotrem Oczkowskim, który miał to wymóc na Siwczyku, że będzie ona mogła wystąpić przed publicznością, supportując zaproszonych poetów, przygotowywała zestaw dziesięciu wierszy, jakie powinna przeczytać, tak że nawet już siedząc w Perełce, wciąż jeszcze pytała się, niepewna, czy aby nie lepiej byłoby zamiast Barw słów przeczytać Chwilę, bo przecież tam jest i mądre spojrzenie, i ciepły uśmiech, i przyjaźń, słowa gwarantujące poklask. Niewątpliwie pani Rożnowska już na dzień przed, nie mogła zasnąć, jebiąc i przygotowując ten zestaw dziesięciu wierszy jak dziki osioł, jak mały samochodzik,
toteż rzeczywiście w tych warunkach trudno mi się było dziwić, że jak tylko wcześniej po nią przyszedłem zgodnie z tym, jak się z nią telefonicznie umówiłem, że za 15 siódma, to pani Rożnowska już ubrana w płaszcz, pod rękę z jedną z młodych dziewcząt i z Alunią, jej sąsiadką, już wychodziły, dając mi to wrażenie, że gdybym tylko przyszedł parę minut później, to bym pocałował klamkę. Ale że się jednak dziwiłem, bo też to, że pani Rożnowska nigdy nie pisała swoich wierszy w stylu, w którym te czy inne jej poglądy mogłyby jeszcze ujść w tłoku, to odpowiednio do tego wyobrażałem sobie, że pani Rożnowska równie jasno i wyraźnie mnie przywita i że jeszcze przez jakiś moment ze mną porozmawia, to może również przez przyjemność, jaką nagle poczułem na myśl, że za godzinę albo dwie to ja zdziwię panią Rożnowską, gdy przeczytam swój wiersz, ten jeden z cyklu o dwunastu swoich pracach, ten o Pregisie, zakładzie, w którym kiedyś jebałem ze stoperami w uszach (co to się je fachowo nazywa pochłaniacze) jako pracownik produkcyjny i operator maszyn przetwórstwa tworzyw sztucznych takich jak maszyny zgrzewająco – tnącej FAP, zwanej Balbiną (z takim taśmociągiem na czujnik optyczny i z osobną zwijarką; osobna też i w innym miejscu była zgrzewarka do worków, podlegająca pod FAP), piły taśmowej, koperciarki, i że byłem tam też na Big Macu, Eremie, paleciarce, granulatorze i na młynku Folcieri do recyclingu folii, bo tam były właśnie same pianki polietylenowe, co to wydzielają butan, i folie, mocne trójwarstwowe i pęcherzykowe (i jak się robi na takim młynku to się przez 12 godzin wie, że tam jest taki ziernik i że gluty to są granulatowe, a zlepy z folii), to jest właśnie ten wiersz o samych dla mnie tam w Pregisie nowych słowach, o tulejkach tekturowych, arkuszach, workach i rękawach, że to niby asortyment konwertowany, i o tym że istnieje coś takiego jak dyspenser do taśmy klejącej i ściągacz, i dystrybutor na baniak, i dolna lasza oklejona teflonem, a już na samym końcu o tym, że na magazynie pracował tam taki jeden Daniel i że wymyślił on słowo czochrak i wyrażenie wycząchrać pregiska.
Ale że jednak wciąż myślałem o szczęściu, to nie mogłem przestać myśleć o chwili, a właściwie to o tym przekonaniu, że przysługuje jej szczęśliwość bardziej radykalna niż ta, która obejmuje cały czas (...)
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |