ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

sierpień 15-16 (231-232) / 2013

Igor Jarek,

WIERSZE

A A A
jeden z problemów Garrego

Jego nazwisko jest imieniem i chociaż nie jest to poważna przypadłość,

Garry widział już gorsze: jego babcia ma raka, a dziadek marnuje kolejny sezon uzależniony

od telewizyjnych transmisji snookera, Garry jest pewny, że

z tego nie wyjdzie. Jego nazwisko jest imieniem a kumple to kompletni idioci



wciąż powtarzający Stary przesadzasz ale co oni mogą wiedzieć? Skoro ich nazwiska trzymają ludzi na dystans, a nazwisko Garrego? Szkoda gadać. On

sam twierdzi, że jest przez nie całkowicie pozbawiony podstawowej ludzkiej odporności, ale nie potrafi wytłumaczyć o co dokładnie tu chodzi. Po prostu



budzi się spierdolony i taki zasypia. Po otwarciu oczu nie wie: śmiać się?

Płakać? Koledzy tłumaczą, że to spotyka wszystkich ale Garry nie wierzy kolegom, którzy normalnie odbiliby się od jego nazwiska i już nigdy nie wrócili

Ale Garry ma dwa imiona i ludzie myślą, że to im daje prawo żeby go tykać



Żeby się zaraz pytać o najcięższy grzech. O sen z wtorku na środę. Kim chciałby być, gdyby nie był tym, kim jest, i czego się najbardziej boi? Garry milczy:

jego nazwisko jest imieniem i chociaż nie jest to poważna przypadłość Garry jest pewny, że z tego nie wyjdzie. Nie chce. Jeszcze by wlazł w coś gorszego,



dostał raka, albo zaraził się snookerem? A tak jest bezpieczny. Właśnie zjada

płatki i idzie do urzędu pracy. Staje w kolejce. Dopuszczony w końcu przed oblicze urzędniczki parę razy powtórzy: proszę się skupić, gdyż moje nazwisko to imię. Urzędniczka, kiwając głową ze zrozumieniem, uśmiecha się. Garry wdycha



bijący od niej żar, ale wcale nie czuje się pewniej.




 

 

zwiastowanie



Niesamowita Dziewczyna Garrego śpi z głową złożoną na ogromnej plamie

światła, chociaż dzień jest szary i wszyscy przypominają dzisiaj bardziej cienie

niż ludzi. Najbardziej Garry: ma dzień wolny od pracy, ale zamiast pójść gdzieś

na miasto albo przynajmniej spróbować podpalić wilgotną zapałką te płachty



brezentu, które ktoś wyrzucił na jego podwórku, Garry siedzi, oglądając swoją

niesamowitą Dziewczynę śpiącą z głową złożoną na ogromnej plamie światła.

Skąd to światło? Nieważne, Garry ma jeden wolny dzień i woli nie wnikać w

szczegóły, nie zastanawiać się. Jest cicho. Nieprawdziwie cicho. Brezent



szeleszczący na podwórku, szczekający pies, ten mechanizm załączający od

czasu do czasu lodówkę. Garry chłonie tę nieprawdziwą ciszę, w tym nieprawdziwym dniu, w którym zobaczył swoją niesamowitą dziewczynę

Jej głowę złożoną na ogromnej plamie światła i zupełnie nie wie, co robić.



Musicie mu wybaczyć: jest bardzo starym dwudziestotrzyletnim chłopcem. Albo bardzo młodym dwudziestotrzyletnim mężczyzną. Zapomniał już prawie

o wszystkim, ale ani sekundy nie był w żałobie. Jest szczęśliwy, oglądając swoją

Niesamowitą Dziewczynę, samemu będąc schowany za kotarą szarości. On ją



widzi. Ona czuje jego obecność. Między nimi ogromna plama światła, na wszelki

wypadek potwierdzająca obecność siły najwyższej.

 

 

 

leżący budda



W domu rodziców Garrego, małe rodzinne spotkanie. Ciocia przywiozła kuzynkę, która właśnie wróciła z Tajlandii. W pierwszym dniu była na

striptizie. W drugim zwiedzała świątynie leżącego Buddy, potem popłynęła

kutrem na śliczną wyspę, gdzie spała w namiocie na plaży i czuła się świetnie.



Gdzieś pomiędzy tym wszystkim pogryzła ją małpa i jeden facet wylał wiadro

wody tylko po to, żeby kuzynka mogła zrobić zdjęcie odbijającej się w kałuży

którejś z rozlicznych świątyń Wenecji Wschodu. W Bangkoku mnóstwo ludzi ma takie dziwne zajęcia. Są faceci z gwizdkami, których jedynym zadaniem jest



gwizdnąć przenikliwie, gdy ktoś podejdzie zbyt blisko miejsc zagrożonych przez spadające kawałki gruzu. No i ci z wiadrami wody. Albo ci, bijący brawo na zawołanie. Pełno takich. Wszędzie, nie tylko w Tajlandii – myśli sobie Garry,

jeszcze długo pożegnaniu się z ciocią i kuzynką – Ci, którzy myją uśpione



cielska autobusów na odległych zajezdniach. Ten facet, wynajęty przez miasto, który za pomocą tresowanego sokoła odławia gołębie. Albo ci, którzy piszą wiersze. Garry zamyka oczy. Pełno takich wszędzie. Człowiek jest surowcem:

gorszym czy lepszym. Szlachetniejszym albo pospolitym, wszystko jedno



dopóki słyszy gwizdek – jest surowcem, z którego produkuje się masę tandety

Ale też kilka naprawdę cennych rzeczy i nie chodzi tu o sprawy tak przyziemne

jak któraś ze świątyń Wenecji Wschodu, ale o tą precyzyjną pewność w ruchach.

Ten jeden moment w życiu, gdy rozbijasz namiot na cudownej plaży,

uświadamiając sobie, że kiedyś inni dostaną od ciebie coś, czego się zupełnie

po sobie nie spodziewasz.







 

Naturhistoriska Riksmuseet



Garry odwiedza ze swoją Niesamowitą Dziewczyną kumpla, który

zwiedził w Sztokholmie wnętrze wieloryba. Jest naprawdę świetnie,

chociaż Garry za bardzo się nie odzywa: smażenie frytek przez sześć

dni w tygodniu nie może się równać z wizytą we wnętrzu wieloryba,



nawet jeśli to, jak mówi kumpel Garrego, przypominało zagracony

przedpokój zdziwaczałej staruszki, która niczego nie potrafi potraktować jednorazowo. Kumpel śmieje się i opowiada dalej, jak to Polacy przejęli całkowicie sztokholmskie kościoły.

Ale Garry ciągle myśli o wielorybie

 

wyciągniętym z morza tylko po to, żeby ktoś mógł zobaczyć jego wnętrze i stwierdzić, że przypomina mu zagracony przedpokój. Garry wie, że świat jest jedną wielką prowokacją, ale dzisiaj naprawdę chciał tylko w spokoju wypić kilka piwek, pogadać z kumplem, dobrze się bawić. Tymczasem zastanawia się nad

 

swoim wnętrzem. Co by przypominało, gdyby można było je zwiedzić. Jeśli wnętrze bestii przemierzającej wzdłuż i wszerz oceany świata, staczającej krwawe bitwy z żyjącymi gdzieś na skraju rzeczywistości potężnymi kalmarami, przypomina zagracony przedpokój zdziwaczałej staruszki, to co może



przypominać wnętrze kogoś, kto przez sześć dni w tygodniu smaży frytki?

Gówno to pierwsze o czym myśli. Potem jednak nie jest już wobec siebie tak

brutalny. Był przecież tu i tam. Przeczytał to i owo. Świat jest jedną wielką prowokacją, Garry więc wyobraża sobie Szweda, któremu ktoś poradził

 

odnaleźć spokój w nauce kościoła. Szwed wybiera się pierwszy raz od wielu lat do kościoła, siada w pierwszej ławce i okazuje się, że msza jest w języku, z którym Szwed wiąże pewną niemiłą przygodę zakończoną obitymi żebrami i stratą portfela. Chce uciec, ale nagle przez witraż wpada słońce. Szwed czuje



jego ciepło. Jest tylko on, słońce i słowa, których nie rozumie. Garry szeroko się uśmiecha. Ma przed sobą sporo pracy, ale sporo już wykonał: jego wnętrze wzbudza niepokój i strach, jeszcze musi tylko popracować nad blaskiem, który chociaż niczego nie tłumaczy, na nikogo nie pada z osobna, będzie wpadał przez wysokie okna, bez końca przytłumiając wszystko, czym jesteśmy, przybliży do nas to, czym możemy się stać.