ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (234) / 2013

Michał Chudoliński,

DZIEŃ, W KTÓRYM FIKCJA STAŁA SIĘ BOGIEM

A A A
Felieton
23 sierpnia przez Internet przetoczyła się fala gniewu i rozpaczy, gdy wielbiciele popkultury dowiedzieli się o wyborze Bena Afflecka do roli Batmana. Co niniejsze zdarzenie wnosi do dyskusji na temat dyktatury fana we współczesnej kulturze?

Cofnijmy się o kilka tygodni. W drugiej połowie lipca w San Diego odbywa się jedna z największych popkulturowych imprez – Comic Con. „Geeki” i „nerdzi” z całego świata zjeżdżają do słonecznej Kalifornii na cztery dni, by spotkać swoich największych idoli: reżyserów blockbusterów, aktorów odgrywających kultowych herosów, twórców kreskówek, komiksowych rysowników oraz scenarzystów. Tegoroczna edycja konwentu była jednak pod pewnym względem szczególna. Zack Snyder, reżyser ciepło przyjętego „Człowieka ze stali”, potwierdził bowiem informację o zamiarze kontynuowania przygód Supermana na dużym ekranie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w filmie drugoplanową rolę odegra Mroczny Rycerz z Gotham zupełnie odmienny od tego z trylogii Christophera Nolana. Po raz pierwszy Batman i Superman wystąpią razem w jednym filmie. Tym samym powstanie zalążek kinowej odsłony uniwersum DC, mającego konkurować z filmowym światem Marvela.

Do roli Człowieka Nietoperza poszukiwano aktora starszego niż zazwyczaj, między innymi ze względu na to, że sequel „Człowieka ze stali” będzie mocno bazować na „Powrocie Mrocznego Rycerza” Franka Millera (jednej z najważniejszych superbohaterskich opowieści, w której podstarzały i zbuntowany Batman wchodzi w konflikt z Supermanem, wykonującym posłusznie rozkazy prezydenta USA, Ronalda Reagana). Nazwisk przewijało się wiele: Jon Hamm, Josh Brolin, Gerard Butler, Ryan Gosling, Matthew Goode, Joe Manganiello, Richard Armitage, Max Martini. Zack Snyder i Warner Bros., wytwórnia posiadająca prawda do ekranizacji wydawnictw DC Comics, zaskoczyli jednak cały świat. Pelerynę Batmana przyznano Benowi Affleckowi, którego w żaden sposób nie brano dotychczas pod uwagę.

Samobójczy wybór?

Niezupełnie. Trzeba pamiętać, że produkcja kina dla mas to niezwykle sumiennie kontrolowany biznes. Jak słusznie zauważył David Cronenberg w swojej krytyce filmu „Mroczny Rycerz powstaje”, nad reżyserem zaangażowanym w adaptację komiksu lub inną produkcję o budżecie w wysokości 250 milionów dolarów stoją ludzie bacznie przyglądający się wszystkim pracom, obserwujący, ganiący, przywołujący do porządku. Wszystko po to, by utrzymać produkcję w wiekowej kategorii PG-13, gwarantującej, że jak najwięcej osób będzie mogło ją obejrzeć. Dla Snydera kimś takim był właśnie Nolan, producent „Człowieka ze stali”. Niestety, ceniony reżyser opuścił plan kontynuacji przygód Supermana, by realizować swoją autorską opowieść – „Interstellar”. W nadchodzącym filmie nie mogło zabraknąć rozpoznawalnych nazwisk. W tym kontekście zaangażowanie Afflecka do roli Batmana aż tak mocno nie dziwi. W Hollywood jest on osobą rozpoznawalną, z dorobkiem i zacięciem reżyserskim, otrzymał także Oscara za film roku dla „Operacji Argo”. Jego obecność na planie daje Warnerowi gwarancję, że film pójdzie dokładnie w takim kierunku, jakiego korporacja sobie życzy.

Entuzjaści kina i komiksów nie byli jednak tak wyrozumiali dla tej decyzji. Początkowemu osłupieniu szybko zaczęło towarzyszyć niedowierzanie, które momentalnie przeistoczyło się w bojkot. W pamięci większości widzów Affleck nie zapisał się jako autor scenariusza „Buntownika z wyboru”, intrygujący reżyser albo fan komiksu, lecz jako tytułowy bohater słabego „Daredevila” oraz żenującego „Gigli”. Na Facebooku i Twitterze zawrzało. Fani Batmana ogłosili Afflecka „Drewnianym Rycerzem”, szydząc jednocześnie, że rolę Robina zagra zapewne Matt Damon (co okazało się nieprawdą). Aktorowi wytykano hipokryzję – po roli Daredevila, stróża prawa z uniwersum Marvela, przekonywał, że nigdy więcej nie podejmie się zagrania superherosa. Wrzawa była na tyle głośna i widoczna, że naprędce zorganizowane petycje, mające skłonić Warnera do zmiany decyzji, szybko zebrały wiele tysięcy podpisów. Jeden z tych dokumentów o mało nie trafił do Białego Domu z intencją uniemożliwienia Affleckowi odgrywania Batmana przez następne 200 lat. Można śmiać się z tego fermentu podsycanego obawami widzów, sęk jednak w tym, że dość szybko zaczęły mu towarzyszyć groźby zamachu na aktora, mające zniechęcić go do odegrania roli Bruce’a Wayne’a. Od tego momentu rozrywka przeistoczyła się niemal w sprawę życia i śmierci, istotną dla wielu milionów ludzi.

Ale to już było

Autorytarne zapędy fanów nasilają się, i to nie tylko w branży filmowej. W zeszłym roku świat komiksowy żył pogróżkami kierowanymi do Dana Slotta, obecnie piszącego historie o Spider-Manie. Slott zyskał spore grono krytyków i wrogów, kiedy w głównej serii o przygodach Człowieka-Pająka Peter Parker i Doctor Octopus zamienili się umysłami. Niektórzy entuzjaści Marvela nie wytrzymali ciśnienia i zaczęli wysyłać autorowi, do tej pory dzielącemu się swoimi danymi kontaktowymi gdzie popadnie, listy pełne jadu, świadczące o żarliwej chęci dokonania na nim linczu. Niektóre z nich ponoć zawierały bogato opisane metody tortur, których nie powstydziłyby się manuskrypty ukazujące narzędzia kaźni wykorzystywane w przez hiszpańską inkwizycję. Slottowi zapewniono odpowiednią ochronę, a podżegaczy szybko odnaleziono, fani zaś ucichli, godząc się ze stanem rzeczy, aczkolwiek zemścili się na swój sposób, komiksy o Spider-Manie sprzedają się bowiem najgorzej od lat, a znaczna liczba czytelników zrezygnowała z ich lektury na dobre.

Przypadek Bena Afflecka nie jest pierwszą przymiarką fanów do roli sędziego i kata. Dwadzieścia pięć lat temu darli oni włosy z głów, gdy Batmanem został Michael Keaton, znany wtedy z ról komediowych. Do wytwórni dotarło wówczas 50 tys. listów z żalami, że Mrocznego Rycerza zagra „Pan Mamuśka”, co ostatecznie miało pogrzebać szanse na poważniejszy film o Batmanie. Jednak obawy okazały się bezpodstawne – Keaton doskonale odegrał Bruce’a Wayne’a, ukazując konflikt osobowości i rozterki postaci. Zapaleńców jednak niczego to nie nauczyło. Przez lata oprotestowywali wybory wytwórni. Szczególnie głośne ostatnio były nagonki na Roberta Downeya Juniora w roli Iron Mana, Anne Hathaway jako Catwoman w filmie „Mroczny Rycerz powstaje” czy Heatha Ledgera jako Jokera w „Mrocznym Rycerzu”. Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości co do tego, jak wyżej wymienieni aktorzy wywiązali się z swoich obowiązków. Ledger dostał nawet pośmiertnego Oscara, windując kino superbohaterskie na zupełnie nowy poziom odbioru.

Śródziemie ciekawsze od codzienności

W zjawisku antypatii wobec Afflecka widoczna jest nie tyle obłuda i krótkowzroczność najwierniejszych konsumentów popkultury, co ich oderwanie od rzeczywistości. Nie chodzi tutaj o to, że pesymistyczne prognozy okazują się czasem kompletnie nietrafione ani też o szybkość, z jaką widzowie potrafią zmienić swoje poglądy. Zastanawiające jest to, że informacje tego typu są dla nich często ważniejsze od własnego otoczenia, a wirtualne światy oraz herosi, z którymi się utożsamiają, bardziej namacalni, czy to w sensie egzystencjalnym, czy duchowym, niż świat rzeczywisty.

Jak do tego doszło? Dość istotną rolę odegrały tutaj coraz bardziej zaawansowane technologicznie i graficznie gry komputerowe, dające użytkownikom poczucie świata fikcji niemal równie realnego, co nasz obecny. Interaktywna rozrywka pozwala nam poczuć się kimś wyjątkowym, posiadającym nieprawdopodobne zdolności osiągane w dość prosty, acz czasochłonny sposób. Dodatkowo istnieje obecnie w masowej kinematografii tendencja, polegająca na urealnianiu światów fantastycznych i komiksowych oraz przypisywaniu bohaterom problemów egzystencjalnych lub psychicznych. Wystarczy spojrzeć na ostatnie filmy superbohaterskie, w których Iron Man ma kłopoty ze stresem pourazowym („Iron Man 3”), a Clark Kent jest przewrażliwionym samotnikiem szukającym swojego miejsca na ziemi („Człowiek ze stali”). Coraz więcej osób utożsamia się z superherosami właśnie dlatego, że przestali oni być odrealnionymi, papierowymi postaciami, a stali się równie łatwopalni co my.

Towarzyszy temu odwrót od religii, stanowiący problem środowisk nie tylko chrześcijańskich, ale i na przykład żydowskich. Tendencja ta została wzmocniona po atakach z 11 września. Zniszczenie wież World Trade Center obudziło lęk przed wszelkimi fundamentalizmami, mogącymi prowadzić do przemocy i okrucieństw, które są następnie racjonalizowane.

W końcu jesteś Bogiem…

Obecna duchowość znajduje często przystań w miejscu, gdzie może łączyć się z postaciami zakotwiczonymi we współczesności, będącymi moralnymi kompasami, niezwykle rzadko przeżywającymi problemy etyczne. Kimś takim są bohaterowie kultury masowej. Na wzmożone tendencje eskapistyczne zwraca uwagę Ari Folman w swoim najnowszym filmie „Kongres”, zainspirowanym książką Stanisława Lema „Kongres futurologiczny”. Zanik tradycyjnego systemu wartości, przed którym Lem przestrzegał lata temu, twórca ukazuje w odniesieniu do dzisiejszego przemysłu filmowego, gdzie dawne struktury, oparte na prawdziwych aktorach i marketingu, rozpadają się za sprawą nowych mediów i technologii. Skanowanie postaci aktorów po to, by wytwórnie na stałe przejęły ich wizerunki, jest zaledwie początkiem. W przyszłości przedstawionej w filmie korporacje medialne dochodzą bowiem do wniosku, że skoro ludzie chodzą do kina, aby poczuć się kimś innym, to warto w celu realizacji tych pragnień wykorzystać chemię. Tym samym zostaje stworzona kapsułka umożliwiająca każdemu przeistoczenie się w postać, do której w jakiś sposób aspirował. „Wolny wybór”, jaki oferują w tym dziele wytwórnie, jest doskonałą metaforą współczesnych tendencji, które są najbardziej dostrzegalne w społeczeństwach amerykańskim i japońskim, gdzie coraz więcej dzieci wychowanych na nowych mediach choruje na syndrom hikikomori, poważną odmianę depresji połączonej z maniakalną potrzebą podłączenia się do wirtualnej sieci.

Ulepszenie samotności

Sedno problemu zauważył niedawno Shimi Cohen, autor fenomenalnej animacji-wykładu „Innovation of Loneliness”, w której ukazuje, jak wirtualna rzeczywistość Internetu i massmediów kreuje demony mające rzekomo polepszyć nasze życie, lecz naprawdę utrzymujące nas w kłamstwie. W świecie „udostępniam, więc jestem” żyjemy w wyimaginowanym poczuciu, iż każdy nas słucha i liczy się z naszym słowem (demon żerujący na potrzebie bycia zauważonym), że nie będziemy nigdy sami (widząc inne osoby dostępne na Facebooku, wiemy, że możemy na kimś polegać), oraz że mamy możliwość przebywania, gdzie tylko chcemy i chwalenia się tym (iluzja wolnego wyboru z domieszką narcyzmu).

W sidła wpadła większość fanów wspierających konsorcja medialne oraz, jak zostało to ukazane w dokumencie Morgana Spurlocka „Comic-Con”, wydająca na ich produkty pieniądze w odróżnieniu od znacznej części użytkowników sieci, pobierających nielegalnie pliki. To oni, zapatrzeni w swoich idoli i ideały popkultury, nie potrafią żyć własnym życiem, okłamując się, że z racji swojej masowości mają wpływ na rzeczywistość. W istocie ci sami „hejterzy” pójdą pierwsi do kina, a włodarze Warner Bros. i tak zrobią to, co uznają za stosowne. Nie dlatego, że wydają na film własne pieniądze, a co za tym idzie: to ich sprawa, kto zagra kogo w ich wysokobudżetowych produkcjach, ale dlatego, że coraz częściej nie rozpatrują swoich dzieł w kategoriach wartości i treści. Dzisiaj najwyraźniej jest to dla nich tylko biznes. Sami fani zaś znajdują się w dość ironicznej, by nie powiedzieć: tragicznej, sytuacji, żyjąc bowiem w iluzji własnej siły sprawczej, nie rozpoznają swego prawdziwego statusu.