ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (239) / 2013

Wioletta Grzegorzewska, Małgorzata Południak,

'WYJECHAŁY' (1): 'MALINA JUŻ TUTAJ NIE MIESZKA'

A A A
Wioletta Grzegorzewska: Jak wyglądał twój ostatni dzień w Polsce, tuż przed wyjazdem na stałe do Irlandii? Zapamiętałaś jakieś szczegóły?

Małgorzata Południak: Kilka dni przed wylotem ukazała się moja książka poetycka. Czas odliczałam datami. Szóstego sierpnia wieczór w Poznaniu w Kluboksięgarni Głośna, dziewiątego sierpnia w Szczecinie, nie pamiętam nazwy miejsca. Dziesiątego sierpnia wieczorem wylatywałam z Poznania do Dublina. Musiałam pozamykać wszystkie sprawy związane z domem, przygotować dokumenty, pożegnać się ze znajomymi, rodziną. Czułam, że jestem roztargniona, to uczucie tkwiące na potylicy, które powoduje, że masz wrażenie jakbyś o czymś zapomniała. Napięcie zdominowało we mnie wszystkie czynności. Z kalendarza wykreślałam załatwione sprawy. Niezałatwione przepisywałam na kolejny dzień. W końcu ostatnia noc w mieszkaniu córki w Szczecinie. Krótki, przerywany sen, z boku na bok. Nie wiedziałam, czy chcę zapalić papierosa, czy napić się piwa. Wstałam o szóstej. Włączyłam komputer, sprawdziłam pocztę, odpisałam na listy. I wciąż czułam panikę, którą odsyłałam do łóżka, do toalety. Do toalety biegłam jeszcze kilka razy tego dnia. Kawa, papieros, kawa. Marta w końcu wstała, poszła po świeże bułki. Zjadłyśmy wspólne śniadanie. Śmiałyśmy się, starałam się z nią nie pokłócić. Czułam, że nie mam dystansu do siebie.

W.G.: O czym wtedy myślałaś?

M.P.: Poprawiałam się w myślach, że moje okoliczności życiowe zmienią się na lepsze, że tutaj rywalizuję o pracę, o znaczenie, o życie. Wyjazd miał zmienić wszystko. Byłam pochłonięta myślami. Nie wiem, co robiłam do odjazdu pociągu. Na dworzec oprócz córki przyszedł mój przyjaciel Rafał Babczyński. Przytuliłyśmy się z Martą i wyznawałyśmy sobie miłość, nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Pierwszy raz od miesięcy. Rafał robił nam zdjęcia. Śmialiśmy się. Ula przysłała mi smsa z pytaniem „gdzie jesteś?”. Zapomniałam napisać do moich przyjaciółek z chóru, o której mam pociąg, miałam całą drogę wyrzuty sumienia. Później była cisza. Tłumaczyłam sobie: to jest po prostu wstęp do czegoś. W Poznaniu odebrał mnie z dworca brat i syn, który leciał ze mną. Pojechaliśmy do domu. Brat był sam, dzieci na wakacjach, bratowa u rodziców. Ugotował obiadokolację, pamiętam tylko, że była smaczna. Czytałam książkę, której nie pamiętam. Rozmawiałam, ale oszukiwałam samą siebie. Nie wiem, co się wtedy działo. Odbierałam rozmowy, smsy. Co ciekawsze, już chciałam być w Dublinie. W końcu brat zawiózł nas na lotnisko, odprawiliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę celną. Zawiązałam buty. Kupiłam wodę. Łukasz usiadł z laptopem w kącie. Zadzwoniłam do rodziców. Umówiliśmy się, że jak wyląduję, zadzwonię. Przepraszałam Ulę i Martę, że nie dałam znać, o której wyjeżdżam ze Szczecina, wciąż i wciąż. Kolejna toaleta. Miałam ochotę krzyczeć, z drugiej strony tęskniłam. Wyobraź sobie więź z mężczyzną, który pracuje na utrzymanie rodziny. On przychodzi do domu, zjada kolację i myśli tylko o mnie. Nie jechałam w nieznane, jechałam do mężczyzny, który był częścią mnie. Kiedy samolot oderwał koła od pasa startowego, pomyślałam: „Malina już tutaj nie mieszka”.

W.G.: I Malina zamieszkał w Athlone nad rzeką Shannon. Wiesz, ja, jako istota ciepłolubna, zdziwiłam się trochę, kiedy przeczytałam na twoim blogu: „Przeprowadziłam się do Irlandii z powodu pogody, melancholii, deszczu, chłodu.” To dosyć wyjątkowy powód emigracji. Nie sadzisz?

M.P.: Powód jak każdy inny (śmiech). Tak, aura w Irlandii jest idealna, dla mnie idealna. Nie wiem, czy byłabym szczęśliwa na południu Włoch, Grecji, czy w jakimś innym zakątku basenu Morza Śródziemnego. Tydzień, dwa czuję się dobrze, a później zaczynam puchnąć, to samo w Polsce. Kiedy wylądowałam w Dublinie, odetchnęłam. Jest wiatr, jest deszcz, słońce, tęcza. Czy wiesz, że tęczę widuję w grudniu?! Niekiedy dwa razy dziennie! Nie lubię śniegu, mrozu, błota pośniegowego, przegięć w drugą stronę, czyli wysokich temperatur. Ostatnio słabo wiało, wyciągnęłam rodzinę nad ocean, wróciliśmy do domu zadowoleni i szczęśliwi. Poza tym mam tu wszystko, co kocham: góry, ocean, wystarczy odwrócić głowę.

W.G.: Jeszcze nigdy nie widziałam tęczy w grudniu, ale, ale… wspomniałaś o Malinie. Chciałbym wrócić na chwilę do tego tematu. Wiem, że Malina to twój bohater liryczny, męskie alter ego, inspiracja z książki Ingeborg Bachmann. Czy mogłabyś opowiedzieć o Twoim Malinie?

M.P.: W „Malinę” Ingeborg Bachmann wciągnęła mnie przyjaciółka. Jest pierwszą czytelniczką moich wierszy. To ona zwróciła uwagę na dwoistość podmiotu lirycznego w moich wierszach. Podsunęła mi „Malinę”: „Masz i czytaj, wyciągnij wnioski”. Przeczytałam książkę na wdechu i przekonałam się, że jednak nie jestem walnięta i od tamtej pory przestałam się czuć w kwestii świata rozbieżnego osamotniona. Zebrałam wiersze i ułożyłam je w sposób przewrotny, jakby od końca i pogodziłam z tym, że męska część podmiotu lirycznego nie pozwoliła mi zwariować z powodu tęsknoty.

„Ivan i ja: świat zbieżny.

Malina i ja, ponieważ stanowimy jedno: świat rozbieżny”.

(„Malina” Ingeborg Bachmann)

Malinę i podmiot liryczny łączy wszystko, co łączyć powinno kobietę i mężczyznę. Fantazjuję właśnie na ich temat, szczególnie o Malinie: jak wygląda, jak kocha, jak kochać powinien. Upycham w Malinę, co się da, każdą tęsknotę, żal, niechęć, frustrację. I pomyślałam sobie, a niech idzie, niech błądzi, kiedy miałam dość samotnych poranków, pustych nocy. Malina zawsze wracał. Nawet, kiedy miałam go serdecznie dość. To czas nieobecności. Wypełniałam te wszystkie ważne dla mnie sfery i obciążałam Malinę. Musiałam być silna, gdyby nie Malina, myślałam:

mam wrażenie że się zaklinowałam

i w żadną ze stron nic nie drga

mogłabym zaniemówić albo pogrążyć się

z Maliną opaść na dno

Po co leżeć na dnie i użalać się nad sobą? Ci, co mnie znają, wiedzą, że ze mną nie można się zgubić. Malina dotyka wszystkich złożonych spraw, myślę, że tyle wystarczy, nie ma sensu na nowo opowiadać tej historii. Od znajomego dowiedziałam się, że takich facetów jak Malina już nie ma. To chyba najlepsze podsumowanie.

Osobną kwestią jest fakt, że to są moje pierwsze wiersze. Nie wstydzę się ich, żebyś nie pomyślała, że się tłumaczę albo kryguję. Wyjechałam i skończyło się pocieszanie, wypływanie z brzucha, krzyki i pouczania. Malina przeobraził się i chociaż zdaję sobie sprawę, że wciąż się odkrywam, że zapełniam jakieś luki, pustki i pragnienia, czytelnicy, którzy skupiają się na tym, co piszę, dają mi odczuć, że to wszystko, co się wokół mnie dzieje ich zatrzymuje, interesuje. Teraz przez ścianę słyszę matkę Sary, to ona krzyczy, spina się. I dlatego czas, aby teraz zaistniał inny świat, z tej rzeczywistości.

 

Nosorożec nie zapomina

Próbuję nie wystraszyć pająków. Nie wiem, dlaczego

ludzie się ich boją. Za oknem psy gonią ogony – w szaleństwie

są jak dzieci. Słońce nigdy nie było intensywniejsze:

matka Sary z trudem dźwiga kosze wypełnione dyniami.

 

Ogrodzenie paruje i przypuszczam, że wszystko jest błahe.

Realizacje filmów w bibliotece, zaufanie do szkoły –

kiedy poznałam Paddy'ego,  zrozumiałam, że bierze mnie na serio.

Stopniowo przeczuwaliśmy, że nie chodzi o odrzucenie,

bo już polubiłam łagodny wpływ owiec, które przetaczają się

 

ze stoku na stok. Pod górkę, wiec nie trzeba do nich mówić

po francusku, lepiej po swojemu, kiedy wdzięczą się, idąc parami.

Dokładnie wzdłuż muru falują zielone grzbiety, gdy zanoszą się

śmiechem, pękate od koniczyny. Nie pochłaniają więcej

niż nadzieja, że zdążymy przed herbatą.

 

Zaczęłam pisać ten cykl dla ludzi, którzy we mnie wierzą,

dla tych, co nie odrzucili śladów.

 

połowa października 2012

 

W.G.: Jesteś poetką, więc jak podejrzewam, musisz na emigracji niepokoić się o swój język. Napisałaś: „W nowym języku obawiam się trudności, dialogów…”. W jakim języku komunikujesz się na co dzień? Czego dotyczą te trudności, o których wspominasz?

M.P.: Na co dzień? Usiłuję w angielskim, chociaż różnie z tym jest. Irlandia, to mały kraj, w każdym z czterech obszarów tubylcy posługują się innym dialektem. Są miejsca, gdzie rozmowy toczą się tylko po irlandzku, na południu dialekt Cork jest niezrozumiały dla Irlandczyków, więc ciągle powtarzam sobie: relaks, Małgoś! Do tego emigracja, która mówi po swojemu, slang Irlandczyków wciąż mnie zaskakuje, ale męczę temat. Na szczęście nie przeżywam już tego tak bardzo jak na początku. Mówię jak mówię, jedni mnie poprawiają, inni śmieją się. Moje lekcje angielskiego prowadzi Anglik i dobrze się rozumiemy. Przekonuje mnie, że mówię świetnie, to jest naprawdę zabawne. Dostał ode mnie po ostatnim semestrze „Czekając na Malinę” i obiecał, że nauczy mnie angielskiego, abym mogła przetłumaczyć dla niego wiersze z języka polskiego. Musiałabyś usłyszeć jak pięknie wymawia moje imię. No cóż, obawiam się, że tego tłumaczenia szybko nie napiszę.

W.G.: Słyszałam, że Małgorzata po irlandzku to Maighread. Nie wiem, jak się to wymawia, może ‘majred’, ale w kontekście tego, czym się zajmujesz, podoba mi się cząstka „read”. (śmiech) Wspomniałaś o Cork. Tam urodziła się znana irlandzka poetka, Eiléan Ní Chuilleanáin, która powiedziała: „Kiedy kobieta słucha nowego dla siebie języka, szuka w nim żeńskich form, które na wstępnym etapie nauki są często pomijane. W języku irlandzkim słowa „jego” i „jej” są identyczne.” Czy to prawda?

M.P.: Maighread pochodzi od starogreckiego słowa perła, czyli Margarithes, a zdrobnienie od tego imienia w Irlandii to Martha, zawiłe, prawda?! Co do spostrzeżenia Eiléan, pewnie ma rację, ale na razie nie uczę się irlandzkiego, z czasem spróbuję zwrócić na to uwagę.

W.G.: Kiedy czytam twoje zapiski, felietony i wiersze, muszę przyznać, że rzadko znajduję w nich refleksje na temat emigracji i zawiązanymi z nią stanami tęsknoty, melancholii. Czy tęsknisz za krajem?

M.P.: Może to jest tak, że za krótko mieszkam w Irlandii, żeby odczuwać tęsknotę i popadać w ten specyficzny rodzaj melancholii. Chociaż cała składam się z melancholii, odkąd pamiętam tak właśnie miałam. Spędzałam wszystkie wakacje u dziadków w Beskidach, najpiękniejsze wakacje, czekałam na te chwile cały rok szkolny. Kiedy kończyły się wakacje i musiałam wracać na północ, tylko trochę dalej, tęskniłam za moją rzeczką, lasem, górą, owcami, krowami, nawet za indykami, które uganiały się za mną i nieznośnymi gęsiami. Z rodzicami jeździłam na biwaki, chodziłam na wycieczki, dawali mi poczucie bezpieczeństwa. Im byłam starsza, tym mocniej przekraczałam siebie, wiedziałam, że wrócę, nie płakałam. Ale zawieszałam się i chłonęłam otoczenie. Zawsze lubiłam być sama ze sobą, rezolutna Zosia Samosia.

Pamiętam, jak w dzieciństwie pojechałam z tatą i wujkiem do lasu na maliny. Dostałam kubek, do którego zbierałam owoce, tato powiedział, że jak tylko będzie pełny, mam zawartość przesypać do wiadra. Nie mogłam zrozumieć dlaczego, powiedziałam, że tego nie zrobię. Dał mi wybór: albo się dostosuję, albo mam wracać na piechotę do domu. Pomyślałam, przemyślałam i urwałam się. Miałam wtedy 6 lat. Szłam przez ten las i szłam, jak Małgosia z bajki, aż doszłam do rozstaju dróg. Dobrze, że przechodziła tamtędy para starszych ludzi, którzy wskazali mi drogę do miasta. Przeszłam przez miasto i kiedy zjawiłam się w domu, mama nie mogła zrozumieć, co się stało. Schowałam się w szafie. Przecież nie było telefonów komórkowych. Mama chciała dać tacie nauczkę i chyba się udało. Usnęłam taka brudna, a kiedy się obudziłam, tato stał nade mną i prosił, żebym nigdy więcej tego nie robiła. Niestety, chyba mam takie zachowania we krwi. Zawsze chodziłam własnymi ścieżkami i lubiłam siebie. I wiesz, tych ludzi z lasu spotkałam po kilku latach, poznali mnie. Moi rodzice wybudowali dom obok ich domu, a historia wróciła jak bumerang. Byłam kolekcjonerką reprymend, ale również harcerką! Nauczyłam się robić coś z niczego, spać samotnie w lesie pod gołym niebem, pić wodę z kałuży i jeść robaki. To taki obraz umiejętności zduszania tęsknoty, a i bardziej umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji.

W.G.: Często kontaktujesz się z krajem?

M.P.: Z rodzicami codziennie rozmawiam przez Skype, częściej niż  w czasie mojego pobytu w Polsce. Z bratem i jego rodziną również. Poza tym jestem typem, który nigdzie nie czuł się tak naprawdę „u siebie”. Dużo podróżowałam z chórem, w którym śpiewałam. Przepakowywałam walizki, krążyłam z miejsca do miejsca. Próby dwa razy w tygodniu, poza tym zajęcia, codzienność, dzieci. Upychanie braków w Malinę. Tęsknię za dziadkami, którzy nie żyją, za ludźmi, którzy odeszli i nie mogę z nimi porozmawiać. Tęsknię za moją buldożką francuską, tęsknię za córką, za mężem, ale za krajem? Nie jesteś jedyną osobą, która zadaje mi podobne pytanie. Może gdyby nie było Internetu, telefonów komórkowych, samolotów, byłoby mi łatwiej odpowiedzieć na pytanie. Dzisiaj jednoznacznie, nie potrafię. Przepraszam.

 

Widok z okna łączy dwa punkty

 

Melancholia, królowa o soczystych ustach uśmiecha się ubrana

w velvet o zapachu pomarańczy i goździków. Nazywaj mnie Margaret.

Trudne nazwiska łatwiej wyplątują się w przypisach, kiedy przycinam

grzywkę pod kątem ostrym nie przeszkadzam nikomu w zajmowaniu się geometrią

wykreślną. Wieczorem pokazuję kontur tatuażu, błagam wróć, zamieniłam

odjazdy nocnych autobusów na wizytówki, policzyłam bilety, którymi przekładam

strony o liczbach nieparzystych. Mogłabym powiedzieć, że znam ich smak ukryty

w ilości linijek.

 

Na drugim planie przestrzeń, sygnalizacja uliczna jako element forsujący

transmitancję widmową: biegną urzędnicy, tubylcy, artyści. Wyobrażasz sobie powłokę

liniową pulsującą nad ich ciałem i słońce, księżyc, gwiazdy ostatecznie wpływające

na wewnętrzne widzenie? Tylko czas porusza się,

jakby nie można było bywać w cząstkach potworności,

żeby dostrzec piękno.

 

W.G.: Olga Tokarczuk tych bohaterów swojej powieści, którzy nigdzie nie czują się jak „u siebie” i muszą być w ciągłym ruchu, aby chronić się przed złem świata, nazwała bieżeńcami, czyli biegunami. Z twojej opowieści wynika, że też jesteś takim bieżeńcem. Czy emigracja do Irlandii coś w tobie zmieniła, wpłynęła na twoje pisanie?

M.P.: Tak, bezruch w moim przypadku wyzwala dziwny rodzaj emocji, lęki, nie potrafię tego stanu nazwać, wtedy izoluję się od ludzi. Kiedy zrezygnowałam ze śpiewania, nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca. Zajęłam się pakowaniem i na szczęście przetrwałam ten czas. Czy emigracja coś we mnie zmieniła? Myślę, że to się dzieje w tej chwili. Nareszcie odczuwam spokój. Rano pisałam o tym ze znajomą poetką, która tęskni za Irlandią. Lubię tu być, w Irlandii czuję się jak w domu, lubię ciszę, uroczą melancholię – aurę, która nie sprowadza ciemnych myśli. Lubię deszcz. Na początku wkurzało mnie, że wszyscy narzekają na pogodę, w końcu przestałam ich słuchać. Rozpakowałam walizki, każda rzecz ma swoje miejsce, nic nie jest pozorne. Pstrykam czasami palcami, żeby sprawdzić, czy tu rzeczywiście jestem, patrzę na dłonie, nie rozmazują się, więc nie śnię. Emigracja wpłynęła znacząco na moje pisanie, rozpoznaję te wszystkie miejsca, o których pisał Yeats, kiedy podróżuję po County Sligo, lubię tam wracać, wciąż i wciąż. Nie ma we mnie buntu, oporu, konsekwentnie pozwalam sobie na zapuszczanie korzeni. To niejako ma wpływ na mój styl, bo już nic mnie nie rozdziera, i chociaż nie rozpoznaję dokładnie miejsc, uczę się je nazywać. Opowiadać Irlandię. Budzić w sobie tę szorstkość, droczyć się ze zwierzętami, które we mnie zamieszkały. Przyglądam się ludziom, tym z północy i z południa. Uczę się ich, oswajam. I mimo że oni mną się nie interesują, to jednak budzą mój entuzjazm. Myślę, że z perspektywy czasu, dostrzegam elastyczność jako atut i nic mnie nie drażni.



Mapa

 

Miał być jakiś początek – zaraz po zwiniętych kłębkach

kobiety wypuszczają piórka. Wiatr wieje we wszystkie strony.

Schodzę z góry, owce rozbiegają się albo udają cień.

Niezliczone podkopy chronią od deszczu,

farbowane futro zakładam książkami, pęcznieją i nie wiem,

czy ptak, który uderzył w szybę, przeżyje – zatacza koło.

Byłaś tu i wiesz, że niebo w słońcu jest dłuższe o kilka godzin,

góra płaska tylko z jednej strony, a trawa – skubana

przez barwione zwierzęta. Trudno przejść po skałach,

jeszcze trudniej wyrwać z ziemi pędy. Maki rozsypują się,

w oknie bledną poduszki, kot śpi pod schodami.

Początek jest trudniejszy. Zamknięte drzwi do kościoła,

klamki w kształcie łabędzi – zapadły się pod ziemię

– szczątki, wspomnienia, upadek chroni kolejne stopnie,

a kiedy milkniesz, śpiewają ptaki, woda zmienia kolor.

Drzwi w czerwieni – marzymy za każdym zakrętem.

Widok na ocean, na góry, zamek ze szmaragdowymi gośćmi.

Wiatr nawiewa drogę.

 

W.G.: Ładnie powiedziane: „Opowiadać Irlandię”, ale skoro, jak mówisz, nic cię nie drażni w nowym kraju, to może jest na zielonej wyspie coś, co cię bawi lub zadziwia?

M.P.: Wiesz, mogłabym się doszukiwać, ale nie jestem małostkowa. Co mnie bawi? Hm… zapytałam Paddy'ego:

 

– Co nas bawi lub zadziwia na naszej wyspie?

– Sąsiedzi.

 

Lubię ten rytuał wyjść i powitań: hi, hello, hi, how are you, uśmiechem, kiwnięciem ręką, panowie to nawet przystają i zagadują o pogodę, samopoczucie, są mili, zawsze. Lubię, kiedy auta zatrzymują się przede mną na ulicy, chociaż myśl, że chcę przejść na drugą stronę, dopiero przebiegła przez głowę. Nie drażni mnie czekanie na autobus miejski, tutaj nie ma rozkładu jazdy, autobus może się zjawić jak widmo i zawsze dowiezie mnie do celu, chyba, że po drodze zatrzymamy się przy sklepie albo na pogawędkę, tutaj nikogo to nie denerwuje, mnie również. Zadziwia wciąż kolor owiec, ich runa barwione na zielono i czerwono. Błąkające się po wzgórzach, jezdni – należy na nie uważać. Gołe nogi zimą u dziewczynek w spódniczkach, krótkie spodenki, alkohol sprzedawany do godziny dwudziestej drugiej. Już mnie nie dziwi nic. Unikam miejsc, sytuacji, które są trudne do zniesienia. Unikam ludzi, którzy powodują, że źle się tu czuję. Są tacy, niestety, często pochodzimy z tego samego kraju. Na szczęście mogę dokonywać wyborów i dziwić się lub nie, bawić i pisać listy.

W.G.: W wielu twoich zapiskach i notatkach na twoim blogu Pierwszy milion nocy oraz w naszej rozmowie wyczułam u ciebie „zacięcie prozatorskie”, to znaczy wydaje mi się, że lubisz opowiadać różne historie. Czy myślałaś kiedykolwiek o napisaniu książki prozatorskiej?

M.P.: Krótkie opowiadania, historyjki, coś tam kiedyś, właśnie na blogu, czasami na potrzeby sZAFy, w której redaktoruję, ale opowiadać coś dłużej, wielowątkowo, z dialogami, to nie. Nie mam wiedzy i zacięcia. A może nie mam pomysłu, nie wiem. Może jestem dla siebie zbyt surowa, ale kiedy mam rozbudować wewnętrzną wypowiedź, zaczynam skreślać, wykreślać, skracać, w końcu piszę wiersz. Wiem, że moje teksty pisane prozą podobają się bardziej niż wiersze, a może są przejrzyste i dlatego tak, a nie inaczej. Jestem trudna w życiu, w codzienności. Wymagająca, wręcz irytująca! Interesuję się gemmologią, muzyką, sztuką, architekturą, modą, literaturą, praktycznie każda rzecz, sytuacja, coś, co wzbudza fascynację, powoduje, że to zgłębiam do dna, aż dojdę, rozłożę i złożę, zrozumiem jak działa. Te same skojarzenia, a jednak mogą być niezrozumiałe, wątpliwe, dziwne, dziwaczne, ludzie tego nie rozumieją, ale czy to tak naprawdę jest moja wina? Jakiś czas temu przestałam się tym zajmować, jeżeli ktoś ma braki, i dziwi się, nie szuka, nie interesuje go, dlaczego tak, to jego wybór, mnie nic do tego. Kiedy miałam osiem lat, rozebrałam z bratem o rok starszym magnetofon i złożyłam go sama, bo on zajął się już czymś innym. Później rozkładałam i składam telefony, faksy, inne urządzenia. Najważniejsze było to, że działały. Lubię wiedzieć, co jest w środku, jak rozkładają się struktury kamieni, dlatego rozbijam i badam ich kryształy.

W.G.: Kim jest bohater twoich dialogów, zapisków, wierszy – Paddy?

M.P.: Jeszcze nie wiem, kim jest. Wciąż się zmienia. Paddy to najlepsza whiskey w Irlandii, według mnie.

W.G.: Jakie są twoje plany literackie?                   

M.P.: Od jakiegoś czasu prezentuję na blogu dialogi z Paddy'm. Myślę o ułożeniu książki, w której będą się przeplatały wiersze i krótkie formy prozatorskie, rozmowy. Historia ma być spójna i intrygująca. Wcześniej jednak będzie inna książka, z wierszami, które napisałam na przestrzeni 2011 i 2012 roku. W tym tomie są również wiersze już z okresu emigracji. Książka od dawna leży w wydawnictwie, redaktor serii przeczytał ją, stwierdził, że jest interesująca. Mam nadzieję, że po świętach zaczniemy o niej rozmawiać i kiedy przyjdzie jej czas, zostanie opublikowana. Nie spieszę się. Bardziej zajmuje mnie relacja z czytelnikami, podglądam ich, szukam inspiracji dla siebie.