
TRAGIC ENOUGH TO BE GOOD
A
A
A
„[W] tej historii / masz okazję zostać – nikt nie wie / kim jesteś, ani przez kogo płakałaś” („dean martin”). Nietrudno zaś w tę historię uwierzyć, biorąc pod uwagę jej – żeby to zgrabnie ująć – vraisemblance, a jakkolwiek identyfikując się z bohaterką (nie będzie to trudne), już w niej pozostać. Paulina Korzeniewska tworzy bowiem światy, parafrazując autorkę parafrazującą „Seks w wielkim mieście”, tragic enough to be true.
Na debiutancki tom „Usta Vivien Leigh” składa się tryptyk: „Osiedla, powroty”–„Made in love”–„Co chciałabym powiedzieć, ale nie będzie okazji”. Minihistorie ułożone są z grubsza chronologicznie: od wspomnień smaku jabłkowej gumy, skakanki i prlowskich przekrętów (kiedy jeszcze „śmierć / była zdecydowanie poza zasięgiem”; „Osiedla, powroty”), przez „c’est la vie” dwudziestoletniej panny, aż do momentu, kiedy „przyszły pierwsze oznaki starości”. Dzięki temu prostemu zabiegowi i dość zwartej narracji „nareszcie można / czuć się jak w domu i nie zastanawiać się / dlaczego” (*** dziewczyna przy barze…). Słowem, utożsamić się z bohaterką w tym wykreowanym/opisanym świecie przedstawionym, o co w poezji ostatnio niezwykle trudno.
Co w tej całej historii o dojrzewaniu niepokornego dziewczęcia niezwykłego – chciałoby się zapytać? Trochę Nabokova zmieszanego z czarnym humorem Bursy, do tego „one Shade of Grey”, a wszystko na kanwie i w dynamicznym montażu à la „We Found Love” Rihanny (feat. Calvin Harris). Mimo to rzecz jest rozbrajająco sarkastyczna, zabawna, autentyczna (nie myślę tu o żadnych paktach autobiograficznych), nieprzekombinowana (co nie znaczy, że prosta), cudzym słowem: „nic spektakularnego jak omdlenia czy / epilepsje po prostu gorączka uporczywe / szukanie sensu w każdym działaniu bezsprzecznie nijakim” (*** spaghetti ma dziś…).
Oczywiście, w tych zmieniających się dekoracjach („bo tylko w podróży można być w domu. // szukam spokojnego miejsca dla siebie i głowy”; „o piątej zginam się”) rzeczy pełnią tylko funkcję pomocniczą (rzadko nawet mamy tu do czynienia z metaforyzacją świata przedstawionego; jeżeli już, to dosyć przewidywalną: na przykład obecność pająków ewokuje uniwersalne odczucia – te związane ze śmiercią). Ważniejsze są relacje: te damsko–męskie uchwycone w statycznym obrazie i kobieco–kobiece rozgrywające się w liryce zwrotu do adresata. I właściwie obraz pierwszych zamyka się w formie drugich. Podmiot opowiada o mężczyznach kobietom (matce, przyjaciółkom), a mężczyznom funduje tylko zmyślone historie (histerie): „Czasem też dzwonię / do ciebie i zmyślam. Jeśli gardło pozwala” („myślę jasno i dość intensywnie”). Wystarczająco jasno adresowana jest tu polemika z Freudem i jego diagnozą mutyzmu histerycznego (mającego, rzecz jasna, seksualne podłoże) u pacjentów przebywających w klinice Charcota, u których to właśnie „pismo pomocniczo pełniło funkcję mowy”. Co więcej, w przypadku słynnej Dory pojawia się jeszcze drugi wymiar pozasłownej komunikacji – język somy (który Freud określa mianem „zbieżności somatycznej” i przypisuje jej rolę repetytywnego środka ekspresji, umożliwiającego nieświadomym procesom psychicznym „znalezienie ujścia w tym, co cielesne”). Podmiot Korzeniewskiej mówi ciałem, obrazami ciała i kontempluje znaki na ciele, swoje konfesje powierza jednak kobietom. Z mężczyznami rozmawia „językiem mżawki / o każdej dupie, która [ich] nie chciała” („bez tytułu”), o przedmiotach mało istotnych i czynnościach najprostszych.
Po feerii emocjonalnych wybuchów, serii nieudanych związków nawiedzają bohaterkę epifanie, aczkolwiek tylko w samotności i – może mało oryginalnie, ale tak w życiu bywa – dotyczą przemijania. „Potrzebny mi dom pełen szkła i prawdziwej miłości, / ale nie mam na niego pomysłu. Trzeba zatrzymać się // tutaj, w połowie drogi kontemplować znaki / na ciele lub płynąć z czułym prądem rzeki / w nieznaną trzecią stronę” („Niedawno zmarli przecierają szlak”) – mówi bohaterka. Ta czułość obrazowania połączona z ogromnym dystansem w kreacji podmiotu i jego widzeniu świata staje się właśnie ową trzecią drogą pomiędzy delikatnym oniryzmem a bojowniczym oskarżycielstwem – strategiami najwyraźniej obecnymi w najnowszej poezji pisanej przez kobiety.
„Usta Vivien Leigh” to zdecydowanie mocny debiut. Na mapie młodej polskiej poezji kobiecej lokuje się pomiędzy feministycznym naturalizmem Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej a egocentryczną poetyką zarysowującą mikromitologie o dziecięcej proweniencji Julii Fiedorczuk. Blisko mu też do wulgarnej prowokacyjności Marty Podgórnik, a momentami do antykorporacyjnego tonu Kiry Pietrek. Mimo wszystko jednak jest to głos o oryginalnym vibrato.
Na debiutancki tom „Usta Vivien Leigh” składa się tryptyk: „Osiedla, powroty”–„Made in love”–„Co chciałabym powiedzieć, ale nie będzie okazji”. Minihistorie ułożone są z grubsza chronologicznie: od wspomnień smaku jabłkowej gumy, skakanki i prlowskich przekrętów (kiedy jeszcze „śmierć / była zdecydowanie poza zasięgiem”; „Osiedla, powroty”), przez „c’est la vie” dwudziestoletniej panny, aż do momentu, kiedy „przyszły pierwsze oznaki starości”. Dzięki temu prostemu zabiegowi i dość zwartej narracji „nareszcie można / czuć się jak w domu i nie zastanawiać się / dlaczego” (*** dziewczyna przy barze…). Słowem, utożsamić się z bohaterką w tym wykreowanym/opisanym świecie przedstawionym, o co w poezji ostatnio niezwykle trudno.
Co w tej całej historii o dojrzewaniu niepokornego dziewczęcia niezwykłego – chciałoby się zapytać? Trochę Nabokova zmieszanego z czarnym humorem Bursy, do tego „one Shade of Grey”, a wszystko na kanwie i w dynamicznym montażu à la „We Found Love” Rihanny (feat. Calvin Harris). Mimo to rzecz jest rozbrajająco sarkastyczna, zabawna, autentyczna (nie myślę tu o żadnych paktach autobiograficznych), nieprzekombinowana (co nie znaczy, że prosta), cudzym słowem: „nic spektakularnego jak omdlenia czy / epilepsje po prostu gorączka uporczywe / szukanie sensu w każdym działaniu bezsprzecznie nijakim” (*** spaghetti ma dziś…).
Oczywiście, w tych zmieniających się dekoracjach („bo tylko w podróży można być w domu. // szukam spokojnego miejsca dla siebie i głowy”; „o piątej zginam się”) rzeczy pełnią tylko funkcję pomocniczą (rzadko nawet mamy tu do czynienia z metaforyzacją świata przedstawionego; jeżeli już, to dosyć przewidywalną: na przykład obecność pająków ewokuje uniwersalne odczucia – te związane ze śmiercią). Ważniejsze są relacje: te damsko–męskie uchwycone w statycznym obrazie i kobieco–kobiece rozgrywające się w liryce zwrotu do adresata. I właściwie obraz pierwszych zamyka się w formie drugich. Podmiot opowiada o mężczyznach kobietom (matce, przyjaciółkom), a mężczyznom funduje tylko zmyślone historie (histerie): „Czasem też dzwonię / do ciebie i zmyślam. Jeśli gardło pozwala” („myślę jasno i dość intensywnie”). Wystarczająco jasno adresowana jest tu polemika z Freudem i jego diagnozą mutyzmu histerycznego (mającego, rzecz jasna, seksualne podłoże) u pacjentów przebywających w klinice Charcota, u których to właśnie „pismo pomocniczo pełniło funkcję mowy”. Co więcej, w przypadku słynnej Dory pojawia się jeszcze drugi wymiar pozasłownej komunikacji – język somy (który Freud określa mianem „zbieżności somatycznej” i przypisuje jej rolę repetytywnego środka ekspresji, umożliwiającego nieświadomym procesom psychicznym „znalezienie ujścia w tym, co cielesne”). Podmiot Korzeniewskiej mówi ciałem, obrazami ciała i kontempluje znaki na ciele, swoje konfesje powierza jednak kobietom. Z mężczyznami rozmawia „językiem mżawki / o każdej dupie, która [ich] nie chciała” („bez tytułu”), o przedmiotach mało istotnych i czynnościach najprostszych.
Po feerii emocjonalnych wybuchów, serii nieudanych związków nawiedzają bohaterkę epifanie, aczkolwiek tylko w samotności i – może mało oryginalnie, ale tak w życiu bywa – dotyczą przemijania. „Potrzebny mi dom pełen szkła i prawdziwej miłości, / ale nie mam na niego pomysłu. Trzeba zatrzymać się // tutaj, w połowie drogi kontemplować znaki / na ciele lub płynąć z czułym prądem rzeki / w nieznaną trzecią stronę” („Niedawno zmarli przecierają szlak”) – mówi bohaterka. Ta czułość obrazowania połączona z ogromnym dystansem w kreacji podmiotu i jego widzeniu świata staje się właśnie ową trzecią drogą pomiędzy delikatnym oniryzmem a bojowniczym oskarżycielstwem – strategiami najwyraźniej obecnymi w najnowszej poezji pisanej przez kobiety.
„Usta Vivien Leigh” to zdecydowanie mocny debiut. Na mapie młodej polskiej poezji kobiecej lokuje się pomiędzy feministycznym naturalizmem Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej a egocentryczną poetyką zarysowującą mikromitologie o dziecięcej proweniencji Julii Fiedorczuk. Blisko mu też do wulgarnej prowokacyjności Marty Podgórnik, a momentami do antykorporacyjnego tonu Kiry Pietrek. Mimo wszystko jednak jest to głos o oryginalnym vibrato.
Paulina Korzeniewska: „Usta Vivien Leigh”. Bramasole. Rzeszów 2011.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |