ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (243) / 2014

Pola Sobaś-Mikołajczyk,

POMINIĘTY FRAGMENT RZECZYWISTOŚCI

A A A
To była obiecująca edycja „Rzeczywistości przedstawionej”. Na trzynaście konkursowych spektakli trafiły się tylko dwie repertuarowe pomyłki, a o ponad połowie z zaproszonych na festiwal przedstawień można z czystym sumieniem napisać, że to dzieła nietuzinkowe. Słowem – całkiem zadowalająca statystyka. A jednak dyskusję o tym, kto się na festiwalu pojawił, przysłoniły rozważania o tym, kogo na nim zabrakło. Niezaproszenie na festiwal dramaturgii współczesnej zwycięzcy Konkursu na Wystawienie Sztuki Współczesnej, którego organizator festiwalu ma „tuż za miedzą”, czyli „Piątej Strony Świata” z Teatru Śląskiego, nie mogło przejść bez echa. Zakończyło się wymianą nieprzyjemnych listów pomiędzy dyrektorami teatrów z Katowic i Zabrza. I niestety to z nich zostanie zapamiętana tegoroczna edycja przeglądu.

Na szczęście po dwóch pierwszych dniach, gdy obok świetnego „Pawia królowej” Pawła Świątka zaprezentowano dwa najsłabsze spektakle: „Peggy Pickit widzi twarz Boga” z Teatru Ludowego i „Autora” z rzeszowskiego Teatru im. Siemaszkowej, festiwal stał się rozkosznie przewidywalny. Do tego stopnia, że jego zwycięzcę można było wytypować już w kilka sekund po pierwszych oklaskach. Trzeba jednak przyznać, że wałbrzyskie „Na Boga” wyprzedziło konkurencję o kilka długości.

Co pod tym znakiem

Autor dramatu, Jarosław Murawski, przypomina widzom o rozkoszy niemal już niepraktykowanej – o przyjemności płynącej z solidnej intelektualnej dyskusji. To dlatego, zarzucając Kościołowi intelektualną miałkość, nie jest gołosłowny. Jego sztuka stanowi namacalny dowód, że w kraju hołubiącym ludową religijność, jest jednak możliwy niegłupi dyskurs teozoficzny.

„Na Boga” to osobliwe teologiczne laboratorium, w którym na tkankę uplecioną ze strawestowanych „Dziadów” i spontanicznej twórczości „obrońców krzyża” testuje się kolejne modele religijności, od tzw. nowego feminizmu, przez lefebryzm, aż po neoromantyczny mesjanizm. Murawski udatnie przełożył na język teatru kilka teologicznych zawiłości, szczególne miejsce poświęcając udziałowi Judasza w boskim planie zbawienia. Motyw ten pojawia się na wielu przenikających się poziomach – od kontrowersji wokół antysemickiego rytuału wodzenia Judasza płynnie przechodzimy do interesującej spekulacji. Jak zmieniłby się polski katolicyzm, gdyby całkowicie odwrócić wektor obowiązujących dogmatów? Co by się stało, gdyby w polskich kościołach zastąpić figurę Chrystusa Zbawcy postacią Judasza?

Reżyser Marcin Liber i scenografowie z grupy Mixer godnie podjęli wyzwanie Murawskiego i uzupełnili to pytanie plastycznym traktatem o inscenizacjach „Dziadów” i „Pastorałki” Leona Schillera. Kto zobaczy przypominającego świątka Judasza siedzącego na dachu szopki lub wiernych zawodzących gorzkie żale do Iskarioty, ten, jak święty Tomasz, na własne oczy zobaczy, że w polskim Kościele w takim przypadku nie zmieniłoby się zupełnie nic. Podmiana Jezusa na Judasza wymagałaby jedynie kosmetycznych korekt w umeblowaniu ołtarzy – wystarczy zastąpić krucyfiks ozdobną szubienicą. Wbrew słowom Jana Pawła II, religijność ludowa nie konserwuje jądra wiary, bo w ogóle nie ma do niego dostępu. Trudno więc twórcom spektaklu odmówić racji, gdy konstatują, że dla „katolickich pogan” wrzeszczących, że Polska jest Polską tylko pod krzyża znakiem, znak ten nie jest symbolem wiary, lecz ich dogmatycznego i, co gorsza, etycznego analfabetyzmu.

Niewdzięczni „Niewierni”

Nieco mniej efektownie z polską religijnością rozprawiają się „Niewierni” ulepieni z reportaży o apostatach. Reżyser Piotr Ratajczak stworzył spektakl lekki, z polotem i leciutką nutką pobłażania. Sprawę stawia jasno: motywacje do przeprowadzenia apostazji czasem są formą politycznej deklaracji, bywają zabawne, tragiczne, czasem zaś kompletnie durne.

Na ironię, ten powstały na warsztatach teatru non-fiction spektakl niewdzięcznie świadczy przeciwko własnej metodzie. Im mniej na scenie było prawdy, tym spektakl stawał się wiarygodniejszy. Nie dziwi, że Joannie Król grającej pełną wątpliwości ordynator onkologii dziecięcej przedstawienie kradną rysowany grubą krechą aktywista Pawła Pabisiaka i artysta sztuk wszelakich Dariusza Fodczuka polepiony z tarć na linii sztuka współczesna – Kościół od Nieznalskiej po Nergala. Interesujące jest jednak, że te groteskowe postaci są nie tylko dramaturgicznie ciekawsze, ale i sugestywniejsze. No, może z wyjątkiem sceny, gdy artysta Fodczuka oskarża Kościół o wylewającą się z krucht powódź kiczu, jakby zapomniał, że i on ma w tej kwestii sporo za uszami.

One Krystyna show

Z przewidywalności „Rzeczywistości…” wyłamywały się monogramy – przede wszystkim nagrodzone wyróżnieniem dla młodej aktorki łódzkie „Marzenie Nataszy”, a także „Tato nie wraca” Teatru WARSawy i krotochwila „Lataj z Krystyną” agencji FARO. Tytułowa Krystyna jest ucieleśnieniem poprzedniej epoki, gdy marzenia o lataniu podsycała propaganda kosmicznych podbojów, lecz bilet LOT-u był luksusem równie niewyobrażalnym, jak spacer po Księżycu. Przezabawną narrację Agnieszki Kasprzyk, w której celna analiza poetyki handlowych i religijnych spędów splata się z refleksją nad wychowaniem w cieniu dzielnego psa Łajki, Aldona Jankowska inkrustuje kabaretowymi etiudami i piosenkami, które również w pełni zasługują na miano aktorskich etiud. Znana z programu Szymona Majewskiego parodystka jest rasową wygą, niezmordowaną maszyną do rozśmieszania o oszałamiającej precyzji. Wystarczy rzucić okiem na to, jak imituje niemą larwę, żeby zrozumieć, że ta kabareciara zęby zjadła na każdym okruszku ciężkiego chleba, jakim jest zawodowa klaunada.

Ranki i wieczory

Sugestywność „Tato nie wraca” tylko częściowo tkwi w fakcie, że Agnieszka Przepiórska raczej nie chcąc, niż chcąc, poznała swoją rolę na wylot i zdążyła na każdą stronę przenicować gniew na ojca, który nie poczuł się do obowiązku, żeby nauczyć ją jazdy na rowerze, radości z pochwały za świadectwo z paskiem albo techniki kopnięcia w krocze na okoliczność powrotów przez ciemne zaułki.

Przepiórska, niczym Janda w „Tataraku”, nauczyła się swojego bólu na pamięć, aby móc go recytować w zmiennych rytmach, konwencjach i mediach. Wcielając się w swoje kolejne pięcio- czy piętnastoletnie wersje, recytując wyliczanki i klecąc z widzów przygodne kółka terapeutyczne, bywa autentycznie zabawna, świetnie też rozgrywa skrępowanie widzów, którym rzuca się na szyje, jeśli mają nieszczęście przypominać jej ojca i puszcza sentymentalne filmy z rodzinnego archiwum.

Źle się tylko stało, że „Tato nie wraca” i „Matki” Piotra Rowickiego zaprezentowano tego samego dnia. W innych okolicznościach widz nie dosłyszałby w zgrabnie napisanych tekstach recyklingu użytecznych grypsów. Pewnie też nie uległby wtedy pokusie skonfrontowania tych dzieł w nierównym pojedynku, w którym „Matki” nie miały szans na zwycięstwo.

Katarzyna Deszcz słusznie poszła w adaptacji za niemal automatycznie narzucającym się tropem „Matki” Witkiewicza. Z każdego epizodu dramatu Rowickiego wycisnęła groteskę i grozę, cóż jednak po jej pracy, skoro scenograf zniweczył cały wysiłek. Cielesność rodzeństwa stłoczonego nad matką przykutą do łóżka-machiny wrzucił na bezkresną pustą scenę zatkaną jedynie płaską paździerzową płytą. Całą energia zespołu poszła w powietrze.

Nie wszystko, co Rawa, śmierdzi

Jedynym potężnym zaskoczeniem podczas festiwalu okazał się pozakonkursowy występ Teatru Rawa. Skłamałabym, pisząc, że nie mogłam się go doczekać. Węszyłam w nim daninę, jaką zwykle spłaca się tak zwanej promocji regionu (czego dość upiornym przykładem było przedstawienie „Karin Stanek”). Biję się w piersi, że uległam stereotypowi, lecz wszystko do niego pasowało: nie bez powodu dawno zapomniany dramat Endy Walsha „Disco Pigs”, siermiężne materiały promocyjne i jeszcze nieszczęsne nawiązanie w nazwie zespołu do katowickiej rzeki słynnej z mętności.

Tymczasem spektakl reżyserowany przez Karolinę Maciejaszek śmiało mógłby stawać w szranki z przedstawieniami konkursowymi. Anna Konieczna i Grzegorz Sowa nadali postaciom Świniaka i Prosiaka wiarygodność nie tylko za sprawą imponującej fizycznej kondycji, dzięki której z łatwością nakładali na siebie kolejne filmowe klisze. Między tą parą jest iskrząca chemia i ten rodzaj zespolenia, jaki sprawia, że choć kolejne fazy izolowania się Prosiaka są bardzo subtelne, to jednak ostro biją po oczach. Warto też napomknąć o ciekawym pomyśle scenografki Anny Chadaj, by oboje ubrać w uszyte z różowego aksamitu flyersy ze świńskimi uszami, choć z drugiej strony trudno zrozumieć, czemu Świniak wielbi swoje rzekomo uszyte przez Prosiaka ubranie, skoro oczy publiczności kłuje napis „bench” na jego podkoszulku…

Nie była to więc najgorsza edycja „Rzeczywistości…”, choć z pewnością nie można jej uznać za reprezentatywną. Mniej powiedziała o współczesnym dramacie niż o przepychankach w lokalnym teatralnym rankingu, gdzie zabrzański Teatr Nowy został daleko w tyle za Teatrem Zagłębia i Teatrem Śląskim. A szkoda.
XIII Ogólnopolski Festiwal Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona”. Teatr Nowy w Zabrzu. 19-27 października 2013 r.